PIERWSZA OFIARA MURAWIEWA

 

Opowiadanie naocznego świadka

 

KS. WŁADYSŁAW CZENCZ SI

 

––––

 

– Pytacie, czy znałem Murawiewa?... I jak jeszcze! Przecież tyle razy musiałem spotykać się z nim na ulicach Wilna, i owszem tyle razy z innymi składałem mu życzenia w dni galowe.

 

Wtedy na jego sali recepcyjnej ustawiały się w wielki zygzak deputacje od wszystkich stanów: nasamprzód wojskowość, potem duchowieństwo, potem dworianie czyli szlachta, następnie mieszczaństwo ze swą gołową, a wreszcie krestianie czyli chłopstwo.

 

Kiedy się Murawiew zjawiał zasiany orderami i otoczony całą czeredą jenerałów, przechodził od pierwszej deputacji aż do ostatniej, przyjmował życzenia, a tu i ówdzie dorzucał jakie słowo czy to groźby, czy zachęty do "wiernopoddaństwa".

 

Był to tęgi, barczysty mężczyzna z jakimś dzikim i ponurym obliczem, które w całym swoim układzie przypominało mimo woli ogromnego buldoga. Głowę nosił pochyloną i oczy jakby wbite w ziemię; bał się niby ludziom w oczy patrzeć, a tymczasem strzelał wzrokiem spode łba. Trzeba zaś mu to przyznać, że i wzrok i węch miał prawdziwie psi: od razu zwietrzył, gdzie było co do poszczucia, i zaraz poznał, kto się nadaje na jego narzędzie.

 

Na paradach wojskowych lub swych audiencjach wyglądał wśród swej świty jak jaki bożek indyjski, przed którym wszystko drżało i wszystko się płaszczyło. I rzeczywiście był to straszliwy człowiek, który słusznie w dziejach nosi nazwę wieszatiela.

 

Oto państwu przykład tego opowiem.

 

* * *

 

Już 2 lutego Ludwik Narbutt "poszedł w lasy" – jak odtąd mawiano; atoli już na samym początku ciężki spotkał go zawód. Na umówionym stanowisku miało stanąć trzystu ochotników, a stanęło – siedmiu. Ale Narbutt nigdy nie tracił głowy ni odwagi, i ufny w dobrą sprawę a patriotyzm swoich Litwinów, w osiem strzelb rozpoczął walkę z Moskwą.

 

Co to był za niezrównany człowiek! Jakby stworzony na takiego partyzanta. Co chwila zjawiał się gdzieindziej. Tu napadał na śpiących Moskali, tam zabrał im transport amunicji lub żywności; to znów zjawia się w biały dzień w jakiej wiosce i ogłasza manifest powstańczy lub rekrutuje sobie ochotnika. Wszędzie był, tylko nie tam, gdzie go Moskale szukali, a tymczasem wozy za wozami wiozły do Wilna lub okolicznych miasteczek moskiewskich żołnierzy poległych lub rannych od kul Narbutta.

 

Co dziwnego zatem, że imię jego budziło wśród naszych entuzjazm, a wśród Moskali wściekłość!

 

Kto nie znał Narbutta, wyobrażał go sobie jako ogromnego i barczystego mężczyznę; a tymczasem ten "Ludwiś" – jakeśmy go w szkołach nazywali – był to drobny i milutki blondynek, o niezmiernie pociągającym wejrzeniu i najsłodszy w obcowaniu z ludźmi. Ale w tym niepokaźnym ciele mieszkał duch przedsiębiorczy i nieustraszony. Zgromadził był jakich trzystu koło siebie, kiedy przez zdradę chłopa osaczyło go wojsko rosyjskie. Bił się do upadłego i zginął wraz z dwunastoma innymi, reszta potrafiła uciec. Boże drogi! Co za straszny żal nas na tę wieść ogarnął! Wszyscy uznawali, że stracili w nim najtęższego wodza... Ja dowiedziałem się o tym jeszcze tego samego dnia, a – pamiętam jak dzisiaj – było to trzynastego kwietnia, i tego samego dnia co Narbutt zginął, umarł także ksiądz arcybiskup Żyliński, i piorun strzelił w wileński kościół św. Rafała.

 

Otóż na kilkanaście dni przedtem wpada oddział powstańczy jednej niedzieli do wioski Żołudek w powiecie lidzkim. Proboszcza nie było właśnie w tej chwili, tylko wikary, ksiądz Iszoro, syn obywatelski z Wileńskiego. Jemu tedy kazali przeczytać ludowi z ambony manifest powstańczy. Skoro przeczytał, powiadają mu po nabożeństwie:

 

– Teraz księże uciekaj z nami w lasy, bo tu już nie masz więcej co robić!

 

Wikary się namyślał, co począć.

 

– Przecież ksiądz – mówią jemu – nie będziesz tutaj czekał, aż przyjdą Moskale i zakują cię w kajdany. Uciekaj póki jeszcze masz czas, a Moskale niech potem szukają wiatru w polu.

 

– A parafia?

 

– Wszak ks. proboszcz dzisiaj wraca, a nabożeństwo już odprawione.

 

Wikary się rozmyślił i poszedł kapelanić powstańcom.

 

Tymczasem wieść gruchnęła zaraz o tym co zaszło. Ksiądz proboszcz wrócił, ale na to tylko, by w braku wikarego być natychmiast porwanym przez Moskali i osadzonym w więzieniu.

 

Skoro się o tym dowiedział ks. Iszoro, powiada do Narbutta:

 

– Muszę wracać!

 

– A to czemu?

 

– Niewinny proboszcz cierpi za mnie, a ja na to nigdy się nie zgodzę.

 

– Ha! – rzecze Narbutt – w tym wypadku, choć mi księdza strasznie żal, ale nie mogę go zatrzymywać, bo przyznam się, że ja bym tak samo uczynił.

 

Jedzie tedy ksiądz Iszoro do Wilna i oddaje się w ręce władzy, opowiadając jak się cała rzecz miała i żądając, by wypuszczono niewinnego proboszcza.

 

– A bardzo dobrze, że ksiądz przybywa – powiadają mu Moskale z ironią – bo nam tu właśnie księdza było potrzeba.

 

Wypuszczają proboszcza na wolność, a księdza Iszorę biorą do śledztwa.

 

Był wtedy gubernatorem wileńskim jeszcze Nazimow, człowiek uczciwy, ale chcący przecie spełnić swój obowiązek. Po przeprowadzeniu śledztwa i po wszystkich formalnościach, podpisał wyrok, skazujący księdza Iszorę na trzy lata wygnania do Symbirska.

 

Tymczasem co się dzieje? Zanim wykonano wyrok, zjeżdża Murawiew w miejsce Nazimowa, a z nim cała czereda służalców przezeń wytresowanych. Każda dykasteria miała mieć odtąd swego szpiega z pośród tego czcigodnego grona, którego zadaniem było wślizgiwać się i tropić i chwytać. Byli to już z samych nazwisk sławni, a niektórzy po dziś dzień żyjący, jak: Czartow, Czertkow, Durnowo, Chitrowo, Pałtow i Buczyłow.

 

Murawiew dowiaduje się o wyroku na księdza Iszorę, kasuje go i podpisuje wyrok śmierci.

 

* * *

 

Było to jakoś wieczorem dziewiątego maja. Byłem przypadkiem u księdza Niemekszy, który wtedy nie był jeszcze tym padlecem, jakim się stał później – a był dziekanem miasta Wilna – i rozmawiamy w najlepsze, kiedy wchodzi żandarm i wręcza księdzu Niemekszy papier jakiś od gubernatora. Dziekan czyta i widzę, jak w oczach moich blednie coraz bardziej; a wreszcie powiada do mnie tylko tyle:

 

– Wyrok śmierci.

 

– Na kogóż? – spytałem.

 

– Sekret.

 

Ciarki po mnie przeszły. Już i ja i ksiądz Niemeksza byliśmy jak powarzeni; rozmowa nam się nie chciała kleić; więc pożegnałem się i z różnymi domysłami w głowie poszedłem do domu. Ani rusz się domyśleć.

 

Trzeba zaś państwu wiedzieć, że rodzice księdza Iszory, dowiedziawszy się o tym, iż syn skazany na trzyletnie wygnanie, przyjechali byli, by się z nim pożegnać; gdyż spodziewano się lada dzień tego smutnego wyjazdu.

 

* * *

 

Nazajutrz rano około piątej godziny, idzie ksiądz Niemeksza do podominikańskiego gmachu, gdzie było więzienie, i za okazaniem wczorajszego dokumentu od jenerał-gubernatora, szyldwach wpuszcza go do kaźni księdza Iszory.

 

Pośrodku celi więziennej stał na środku samowar, obok na pryczy siedział zgarbiony i w ciężkim smutku pogrążony ksiądz proboszcz Syrwid, staruszek siedemdziesięcioletni, skazany również na trzy lata do Symbirska; a z drugiej pryczy zrywa się młodziutki ksiądz Iszoro i podbiega ku wchodzącemu księdzu Niemekszy.

 

Że był przylepka i bardzo serdeczny, rzuca się na szyję księdza Niemekszy i mówi pieszcząc się nieomal:

 

– Księże prałacie! pociesz księdza proboszcza Syrwida, bo strasznie melancholizuje. Co ja tu nie wyprawiam, by go rozweselić, i nie daje się pocieszyć.

 

Dziekan się żachnął mimo woli, bo go na to wszystko zdjęła boleść okrutna, i nadrabiając miną rzecze:

 

– Mój kochany! zostaw ty księdza Syrwida, a myśl raczej o sobie.

 

– He! – zawołał figlarnie Iszoro – wielka tam rzecz wygnanie! Gdyby to jeszcze na jakich lat dwadzieścia do katorgi, to rozumiem: ale teraz? Nic sobie z tego nie robię. Żal mi tylko, że starzy rodzice tak się tym martwią, a zwłaszcza biedne matczysko moje.

 

– Ej, ej, nie żartuj, – rzecze dziekan – tylko na śmierć się gotuj.

 

– Jak to ksiądz prałat rozumie? – pyta Iszoro poważniejąc i badawczo patrząc w twarz dziekana.

 

Ksiądz Niemeksza wziął go za obie ręce i zdobywając się na tyle ciepła, ile mógł wydobyć z gwałtownie tłukącego się serca, wyszeptał pobladłymi i drżącymi usty:

 

– Nowy gubernator skasował dawny wyrok Nazimowa, jesteś na śmierć skazany.

 

Ksiądz Iszoro w pierwszej chwili drgnął, jakby obok niego piorun uderzył... króciuchno pomyślał, a potem spoglądnąwszy w niebo, dorzucił:

 

– Panie Jezu! bądź wola Twoja!... A jak mam ginąć? Powieszenie czy rozstrzelanie?

 

– Nie wiem nic, tylko to wiem, że mam cię zaraz wyspowiadać.

 

– Więc to dzisiaj mam umierać?

 

– Dzisiaj, i to wcale niezadługo.

 

– To wszystko dobrze, ale dajcież mi chwilkę czasu na przygotowanie się. To przecież nie żarty.

 

– Nie ma ani chwili do stracenia, zaraz po ciebie przychodzą.

 

– A więc niechże i tak będzie – odparł ks. Iszoro. – W imię Boże!

 

Podczas kiedy sędziwy i co dopiero zmartwiały ks. Syrwid wyprostował się i szeroko otwarł oczy, jak człowiek co z twardego snu zbudzony przypatruje się czemuś nieznanemu i sam sobie nie wierzy, czy to we śnie, czy na jawie; – ksiądz dziekan usiadł na pryczy księdza Iszory, a tenże ukląkł u jego kolan z najgłębszą pokorą i skupieniem. Rozpoczęła się rzewna a uroczysta – ostatnia spowiedź.

 

I ksiądz Syrwid nie mógł znieść widoku tej sceny. Dźwignął się, padł na kolana i wsparłszy się łokciami o pryczę, ukrył w dłoniach i twarz i te gorące łzy, co jedna po drugiej staczały się po niej wielkimi perłami.

 

Tymczasem na korytarzach więziennych rozległ się odgłos miarowych a ciężkich kroków wmaszerowującego wojska, potem jedna i druga komenda dowódcy, łoskot spuszczonych do ziemi karabinów i – uchyliły się drzwi kaźni. W drzwiach stanął ogromny żandarm.

 

Wasze wysokoprepo... – począł mówić, a zarazem salutując, rękę podnosił do czoła, kiedy ujrzał tę dziwną spowiedź. Nie dokończył słowa, tylko zmarszczywszy krzaczyste brwi, cofnął się i drzwi cicho przymknął za sobą.

 

Po kilku minutach znowu ta sama głowa zajrzała do kaźni jakby w niemy ten sposób naglić chciała do pośpiechu.

 

Właśnie na wieży kościelnej zwolna i przeciągle wybijał zegar szóstą godzinę, kiedy nad głęboko pochyloną głową klęczącego kapłana zakreślił prałat znak krzyża świętego, wraz ze słowami sakramentalnego rozgrzeszenia.

 

Gorący pocałunek spoczął wnet na tej samej ręce, co krzyż ów święty zakreślała; potem odmówiono wspólnie króciuchną modlitwę, jako sakramentalną pokutę, a potem – obaj kapłani rzucili się sobie wzajemnie w objęcia, po kilkakroć ściskając się i całując.

 

– Będziesz w niebie szczęśliwy. Pamiętaj tam na mnie – łkając wyszlochał prałat.

 

– Będę... będę... będę pamiętał – powtarzał serdecznie ściskając ks. Iszoro. – Ale ksiądz prałat odprowadzi mnie na miejsce egzekucji?

 

– Odprowadzę; tylko teraz zostawiam cię na chwilę sam na sam z Bogiem. Z Nim teraz rozmawiaj, a kiedy trzeba będzie, to i ja się zjawię.

 

Już w progu był prałat, kiedy go jeszcze chwycił za rękę ks. Iszoro.

 

– Ale się przecież zobaczę i pożegnam z rodzicami?

 

– Nie wiem, czy pozwolą.

 

– No, no, księże prałacie! Zakręćcie się też tam koło tego.

 

A figlarnie znów patrząc w oczy ks. Niemekszy, dodał:

 

– Powiedzcież mi, rozstrzelanie czy powieszenie?

 

Bardzo mu o to chodziło, bo był zawołanym myśliwym.

 

Ze słowami prałata: "Nie wiem, ale zdaj się na wolę Bożą", przymknęły się drzwi kaźni, a fatalnym wypadkiem tak się zdarzyło, że spieszący do gubernatora ksiądz Niemeksza, w samej bramie gmachu spotkał rodziców ks. Iszory. Staruszkowie nieśli ukochanemu synowi obok łez, żalów i uścisków, także i pieniądze i zapasy na daleką drogę do Symbirska.

 

– Księże dobrodzieju – pyta pani Iszoro nader uprzejmie – czy też nie wie ksiądz dobrodziej, kiedy nasz syn wyjeżdża?

 

– Dzisiaj – odparł spiesznie ksiądz Niemeksza, hamując jak mógł wzruszenie i starając się odejść.

 

– Dzisiaj?! – wyjęknęli oboje staruszkowie, a na pół idąc z księdzem Niemekszą, na pół go zatrzymując, dodał pan Iszoro:

 

– Proszę mi też wybaczyć, że ośmielam się zapytać, kogo to dzisiaj mają tracić, bo na Łukiszkach stawiają jakiś pal czy szubienicę?

 

– Kto to wie, moi państwo łaskawi... Moje uszanowanie – rzekł prędko, skłonił się i co tchu odchodził, by uniknąć bolesnego badania.

 

W tej samej chwili z korytarzy więziennych rozległ się odgłos bębnów, a państwo Iszoro drgnęli jakby w złowrogim jakimś przeczuciu, bo znali ten straszny "marsz śmiertelny", który zawsze towarzyszył skazańcom.

 

I ksiądz Niemeksza oprzytomniał. Przypomina sobie swój ciężki obowiązek, a tu oni gotowi odejść bez niego. Zawraca co prędzej kroki na powrót ku więzieniu, a wtem – z bramy więziennej wśród huku bębnów i żałobnej muzyki trąbek wojskowych wysuwają się pierwsze szeregi moskiewskich żołdaków z ostro nabitą bronią i błyszczącymi bagnetami.

 

Państwo Iszorowie usunęli się na bok, a jeżeli ciekawi byli dowiedzieć się, kogo ten smutny los spotyka, to zarazem pewien niepokój i szczere współczucie malowało się na ich łagodnych obliczach.

 

W jednostajnym tempie szereg wyłania się po szeregu. A kiedyż tam – myślą sobie – koniec temu wojsku i kiedy wreszcie ujrzą skazańca?

 

Pomiędzy tłumami żołdactwa mignęło coś czarnego... Patrzą uważniej... i nagle rozległ się rozdzierający krzyk kobiecy:

 

– Jezus, Maryja! Dziecko moje!

 

To biedna pani Iszoro padła bez zmysłów na widok syna prowadzonego na śmierć.

 

Mąż rzuca się, by ratować żonę, a tu mu się serce i dusza wydziera za dzieckiem, którego już nie ma na ziemi zobaczyć.

 

– Panie poruczniku! – woła na obok z dobytym pałaszem maszerującego oficera, blady jak ściana p. Iszoro, klęcząc na ziemi i żonę omdlałą trzymając na rękach – panie poruczniku!

 

Nie lzia – mruknął oficer, obejrzawszy się na niego i maszerując dalej; a zwarte szeregi szynielów nie dały synowi spostrzec rodziców, bo przeraźliwy huk bębnów, wrzask trąb i łoskot miarowego marszu wojska zgłuszył jęk mdlejącej matki.

 

I lepiej może... bo straszna boleść takiego pożegnania byłaby może zamąciła spokój tej ślicznej duszy, która pod wpływem miłości Boga i heroicznej zgody z Jego najświętszą wolą, wyglądała teraz jak czyste i żadnym powiewem wiatru niezmarszczone zwierciadło jeziora, w którym się tylko niebo przeglądało.

 

* * *

 

Pochód zmierzał ku Łukiszkom, a z każdą chwilą rosły tłumy ciekawych. Wszystko biegło, tłoczyło się i pytało, kogo to prowadzą. I ja wybiegłem.

 

Zrazu nie widziałem nic, jak tylko tłumy i gdzieniegdzie ponad ich głowami świecące bagnety; ale że wszystko to szło naprzeciw mnie, stanąłem z boku na schodach jednego domu i patrzę.

 

Dojrzałem go... Wśród ściśniętych szeregów wojska szedł kochany mój Iszoro obok księdza Niemekszy. Nikt by nie zgadł, kto kogo na śmierć odprowadza. Ks. Niemeksza szedł blady jak trup, a ks. Iszoro – tak jak on to zawsze był wesół a piękny i wysmukły blondyn – szedł tak swobodnie i wesoło, jakby na przechadzkę... Doprawdy, nie można było oczu oderwać od niego, i widać było, jak wszyscy byli zachwyceni tym widokiem. Toteż gdzieś spojrzał, widziałeś łzy w oczach i słyszałeś jęki między bliżej stojącymi.

 

Spostrzegł mnie i wesoło dwakroć mi się czapką ukłonił, a dalej – nic już widzieć nie mogłem, bo choć raz po raz ocierałem oczy, wciąż mi je łzy zapełniały. Podążyłem na Łukiszki...

 

Pośrodku placu stał straszny ów słup... Bogu dzięki! – pomyślałem – a więc przecie nie ta haniebna szubienica...

 

Wkoło wielkim kwadratem stanęły wyciągnięte szeregi wojska, za nimi tłumy ludu...

 

Kiedy ksiądz Iszoro stanął obok słupa, odczytano mu pośród grobowej ciszy wyrok śmierci, skazujący go na rozstrzelanie.

 

– Bogu dzięki! – rzekł śmiało – a wam przebaczam z całego serca.

 

Padł jeszcze raz na kolana, pomodlił się jeszcze przez jakie trzy lub cztery "Zdrowaś Maryja", a ucałowawszy krucyfiks z rąk księdza Niemekszy i wziąwszy od niego błogosławieństwo, przeżegnał się, potem z uśmiechem lud cały ręką pożegnał, a potem zawołał głośno na obok stojących oprawców:

 

– W imię Boże! Jestem gotów!...

 

Natychmiast jęto wdziewać nań śmiertelną koszulę. Miała ona w miejscu kołnierza kaptur głęboko na twarz spadający z dodatkiem jakby jakiejś klapy, co zamiast przewiązki miała zasłaniać oczy; rękawy zaś tej koszuli miały po kilka metrów długości, bo służyły do tego, by nimi ofiarę przywiązać do pala.

 

Oprawcy, czy głowy potracili, czy pierwszy raz mieli z tym do czynienia, wsunęli mu całe te olbrzymie rękawy na ręce, i nie wiedzieli, co dalej robić. Wówczas sam ksiądz Iszoro ściągnął sobie rękawy, włożył potem ręce w zrobione na to około łokcia otwory i kazał się rękawami do pala przywiązać.

 

Straszny to był moment, kiedy mu ów fatalny kaptur spuszczano na oczy! Dech się w piersiach zapierał...

 

W tej chwili wystąpił oddział piechoty i ustawiwszy się naprzeciw księdza Iszory, gotował się do strzału.

 

I ja i wielu innych ze mną, nie chcąc patrzeć na tę przerażającą scenę, uklękliśmy i w rzewnej modlitwie polecaliśmy Bogu Zbawicielowi tę wybraną duszę, co teraz stanąć miała przed Jego sądem.

 

Wtem rozległa się donośna komenda i huk dziesięciu karabinów obwieścił nam, że w tej chwili niezawodnie bramy niebios rozwarły się dla Bożego sługi...

 

– Pierwsza ofiara – ktoś obok mnie wyjęknął.

 

Obejrzałem się. To stary jakiś Litwin. Ocierał łzy spadające mu jak groch na sumiasty wąs siwy i raz jeszcze obzierał się na okropny pal, od którego odwiązywano właśnie zabitego męczennika za ojczystą sprawę.

 

Ja się nie mogłem temu przypatrywać i co tchu odwróciłem oczy; za to podniosłem je w niebo, jakbym się spodziewał, że tam zobaczę mojego Iszorę, ale już nie podziurawionego kulami Moskali, lecz w chwale niebios i z palmą zwycięstwa...

 

Ks. Władysław Czencz

 

–––––––––––

 

 

"Przegląd Powszechny", Rok dwunasty. – Tom XLV (styczeń, luty, marzec 1895), Kraków. DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI. 1895, ss. 368-377. (1)

(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).

 

Przypisy:

(1) Por. 1) Ks. Piotr Semenenko CR, O miłości Ojczyzny.

 

2) Ks. Stanisław Sapiński, O miłości Ojczyzny.

 

3) Ks. Piotr Skarga SI, O jedności Kościoła Bożego pod jednym pasterzem i o greckim i ruskim od tej jedności odstąpieniu, oraz Synod Brzeski i Obrona Synodu Brzeskiego.

 

4) "Dwutygodnik Diecezjalny Wileński", Nauka Ojców Kościoła Wschodniego o władzy papieskiej.

 

5) Bp Józef Sebastian Pelczar, a) Obrona religii katolickiej. Tom I. Jak wielkim skarbem jest religia katolicka i dlaczego ta religia ma dzisiaj tylu przeciwników. b) Religia katolicka, jej podstawy, jej źródła i jej prawdy wiary. Rozprawy dogmatyczne dla ludzi wykształconych.

 

6) Bp Władysław Krynicki, Dzieje Kościoła powszechnego.

 

(Przyp. red. Ultra montes).

 

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXII, Kraków 2012

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: