Jak można wiele dobrego małymi zdziałać środkami?
Znany i poważny przegląd katolickich praw i instytucyj we Francji zamieszcza niniejszą, pouczającą, a prawdziwą opowieść:
Przyjaciel nasz, p. W., jest sobie niepozornym człowieczkiem, mało znanym, o mniejszych jeszcze wpływach. Atoli kocha Boga, miłuje ubogich i dla nich nie szczędzi ni sił, ni czasu swego.
Zamieszkuje on wielkie ognisko przemysłowe, zadymione i rojne od mnóstwa robotników i rzemieślników.
Przytrafiło mu się w jesieni minionego roku, iż miał do rozporządzenia drobną lecz okrągłą kwotę, którą dla ubóstwa przeznaczył, rozmyślając tylko, jakby jej użyć, aby najwięcej korzyści z tej jałmużny wyciągnąć, i oto co ostatecznie wymyślił:
Pod miastem, opodal od jego własnego mieszkania widniały wzgórza kamieniste, w części pokryte jałowymi i wysychającymi w lecie trawami.
Pan W. zadzierżawił za mniej więcej 120 marek dwa hektary owego pustkowia, a wywiedziawszy się, ile by trzeba gruntu na dostarczenie warzywa pojedynczej rodzinie z 6 do 8 osób złożonej, podzielił swą dzierżawę na 40 części, po 500 metrów każda. Następnie jął obiegać w pobliżu osiadłe rodziny górników, biegłych w posługiwaniu się kilofem, a wszakże od kilofa do łopaty blisko!
Pokazało się jednak, że nikt nie posiadał rydla ni gracy. Pan W. kupił tedy motyki i łopaty, kupił kilka worów kartofli do sadzenia, coś nasion jarzynnych, po trochu nawozu, i poszczególne rodziny zabrały się do oczyszczenia gruntu z kamieni i pierwszej uprawy dotychczasowych nieużytków.
Rozeszła się wieść o rozpoczętej pracy, a że coraz więcej rodzin dopraszało się kawałka ziemi, właściciel kopalni kamienia w pobliżu odstąpił bezpłatnie p. W. około 2 hektarów podobnego gruntu, bodaj gorszego jeszcze. Ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Podzielono przestrzeń na nieco większe udziały dla zrównania spodziewanych korzyści. Nareszcie p. W. jeszcze kawałek lepszej ziemi zadzierżawił i ostatecznie 101 udziałów rozdzielił między tyleż rodzin, zawarowawszy wpierw następujące obowiązujące warunki, pod karą wypędzenia: 1) Każda rodzina z największą starannością chodzić będzie koło swego udziału. 2) Nikt w niedzielę pracować nie będzie. 3) Nie wolno swego udziału nikomu poddzierżawiać. 4) Uczestnicy przyrzekają unikać wszelkich zatargów z sąsiadami.
Wszystkie te warunki ściśle ustrzeżone zostały, okrom może ostatniego, gdy przy podziale nawozu nie brakło kłótni i wyzywania się nawzajem. Pan W. zamknął uszy i oczy, wykazując we wszystkim rzadką szerokość poglądów. Zapewne niejedno podanie odrzucić mu przyszło, co nie przeszkadza, że między innymi przyjął prośbę głośnego socjalisty, którego zawziętość ostygła w miarę, jak zasadzone przezeń kartofle jęły kiełkować. Dwie czy trzy rodziny protestanckie znalazły się w poczcie uczestników.
Gdy z wiosną b. r. jałowe dotąd grunta zazieleniły się od kartofli, kapusty i rzepy, uczestnicy słusznie zauważyli, iż należałoby otoczyć płotem z cierni całość przedsiębiorstwa. Obliczywszy zaś koszta dzierżawne, zasiewów, nawozów, narzędzi rolniczych, wydatek nie przeszedł dwóch tysięcy franków. Otóż niepodobna ocenić niżej jak 60 fr. (około 50 marek) wartość wyhodowanych na każdym udziale warzyw. Że zaś ubodzy po trochu codziennie takowe zakupują, byliby wydali około 80 fr. i więcej na jarzyny. Rachunek stąd łatwy.
W czerwcu b. r. odwiedziwszy p. W., prosiłem, aby mi całe swe przedsiębiorstwo pokazał. Była to niedziela po południu. Wielu z uczestników przyszło obejrzeć stan swych udziałów, rozsiadając się z obliczem rozpromienionym prawdziwych właścicieli. Niejeden przywiódł z sobą przyjaciół; wszyscy ci ludzie byliby niezawodnie spędzili czas ten w szynku, gdyby nie urok rosnących zewsząd kartofli i kapusty. Każdy z dumą swój zagon wskazywał, chełpiąc się różnymi jeszcze zamiarami, wiodącymi do ulepszenia powierzonego sobie udziału. Oczywiście nic się nie robi bez upoważnienia pana W., nawet gdy chodzi o wzniesienie altanki. Długa ścieżka rozdziela poszczególne udziały. Tu i ówdzie gorliwszy uczestnik interesu postarał się o dodatkowy zapas nawozu, obiecujący lepsze plony. Dalej słyszymy skargi na niegodziwego królika, który zniszczył cały szereg główek kapusty. Zwiedziłem pilnie całą przestrzeń, zawierającą 101 udziałów, i wyznaję, że rzadko kiedy przyjemniejsze spędziłem chwile. Może przewaga kartofli jest zbyt widoczną, na przyszły rok większa rozmaitość się znajdzie.
Po drodze zaczepia nas robotnik, dopraszający się udziału. Ale nie jest on górnikiem, a co więcej, już trzydzieści podań wyprzedziło jego prośbę.
Niejeden z tych, co dziś spokojnie tę cząstkę gruntu uprawiają, do niedawna byłby nas wytykał jako niegodziwych arystokratów, podłych właścicieli. Ziemia ich ugłaskała i złagodziła uliczne, brukowe namiętności. A nie tylko widokiem pożytku i pracy cieszy się p. W. Nie brak mu i wyższych pociech. Pięciu już z kolei uczestników przyszło do niego z miną zakłopotaną. Opowiadali, że mają w domu babę, dobrą matkę, pracowitą gospodynią, ale... która nie jest prawowitą żoną. Pan W. wiedział o tym dobrze i chciał powoli na nich wpłynąć, gdy sami się do niego zgłosili. Już cztery takie dzikie małżeństwa otrzymały zatwierdzenie i błogosławieństwo Kościoła.
Fakta tu dość wymownie przemawiają. Dobry to środek odrodzenia pracą, godzien polecenia w sąsiedztwie miast i wielkich ognisk roboczych, praktycznie zastosowane miłosierdzie, które zaiste lepszy owoc przynosi od odręcznej i doraźnej jałmużny.
M.
Artykuł z czasopisma "Przegląd Powszechny", Rok szesnasty. – Tom LXI (styczeń, luty, marzec 1899), Kraków 1899, ss. 300-302. (Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2005