F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ TRZECIA

 

ZWYCIĘSTWO

––––

 

ROZDZIAŁ II.

 

Nieznajomy w Rzymie

 

Nazajutrz rano pielgrzym przechodził przez forum, gdy ujrzał kupkę chłopców koło człowieka, z którego się widocznie naśmiewali. Mało byłby zważał na taką scenę w publicznym miejscu, gdyby znajome imię nie było doleciało ucha jego. Postąpił więc bliżej. Napastowany człowiek był młodszym od niego samego; lecz jeżeli on zdawał się starszy, aniżeli był, wskutek wycieńczenia i zmartwienia, to tamten starzej jeszcze wyglądał z przeciwnych zupełnie przyczyn. Łysy był i gruby, z twarzą napuchniętą i czerwoną, okrytą wrzodami i rodzajem trądu. Błędne jego oko, chód i głos były takie, jak u nałogowego pijaka, odzież brudna, a cała osoba zaniedbana.

 

– Aj, aj, Korwinie! – mówił do niego młody chłopiec – czyliż nie będziesz miał teraz za swoje? Czyś nie słyszał, że Konstantyn tego roku przybywa do Rzymu? Czy nie obawiasz się że chrześcijanie będą teraz mieli swój odwet?

 

– Nie – odrzekł – nie mają oni ku temu odwagi. Pamiętam, żeśmy się obawiali, gdy Konstantyn ogłosił pierwszy swój edykt, po śmierci Maksencjusza, co do wolności chrześcijan, lecz następnego roku uspokoił obawę, ogłaszając, iż wszystkie wyznania są wolne.

 

– To wszystko bardzo dobrze, jako ogólne prawo – wmieszał się drugi, chcąc go dalej drażnić – lecz czyż nie jest prawdopodobne że będzie chciał poszukiwać tych, co brali czynny udział w ostatnim prześladowaniu i że zastosuje do nich prawo odwetu (lex talionis), rózgi za rózgi, palenie za palenie, dzikie bestie za bestie.

 

– Kto to powiedział? – zapytał Korwin blady z przerażenia i złości.

 

– Byłoby to bardzo naturalne – rzekł jeden.

 

– I bardzo sprawiedliwe – rzekł drugi.

 

– O, nie spodziewajcie się tego – rzekł Korwin – zawsze by temu darowali, kto by oświadczył, że chce być chrześcijaninem, a ja bym na wszystko przystał raczej, aniżeli aby stanąć...

 

– Gdzie Pankracjusz stał – dodał trzeci bardziej złośliwy.

 

– Cicho bądź! – wrzasnął pijak z wyrazem zwierzęcej wściekłości. – Tylko się odważ powtórzyć to imię! – I machał pięścią i patrzał rozjuszony na mówiącego.

 

– Oj, bo ci przepowiedział, jak masz umrzeć... – krzyknął młodszy, uciekając. – Hej! hej! Dajcie panterę! tu, dla Korwina!

 

Wszyscy rozbiegli się przed rozzłoszczoną, opitą bestią chyżej, aniżeliby uciekali przed prawdziwą panterą z puszczy. Przeklinał ich i rzucał za nimi kamieniami. Pielgrzym w pewnej odległości przeczekał tę scenę, potem ruszył dalej. Korwin szedł zataczając się wzdłuż tej samej drogi, która prowadziła do Lateraneńskiej bazyliki, teraz katedry rzymskiej. Nagle ryk dał się słyszeć, a potem przeraźliwy krzyk.

 

Gdy przechodził przez Koloseum obok jam dzikich bestyj, które były w pogotowiu już nie na chrześcijan, lecz na bitwy między sobą z okazji cesarskich odwiedzin, Korwin wiedziony chorobliwą ciekawością, zbliżył się do klatki, w której zamknięta była rasowa pantera. Stanął przy samej kracie i zaczepiał zwierzę ruchami i słowami, mówiąc:

 

– Może doprawdy będziesz narzędziem śmierci mojej? Bezpiecznaś ty w jamie?

 

W tej chwili rozgniewane zwierzę skoczyło ku niemu i przez rzadką kratę jamy uchwyciło pazurami szyję i gardło Korwina i wyrwało okropną ranę.

 

Podniesiono nieszczęśliwego pijaka i zaniesiono do mieszkania, które było niedaleko.

 

Nieznajomy szedł za nim. Mieszkanie było nędzne, brudne i niewygodne w najwyższym stopniu, z jednym tylko zgrzybiałym niewolnikiem do usługi, tak głupim, jak sam pan.

 

Nieznajomy posłał niewolnika po chirurga, który nieprędko przyszedł i tymczasem czynił co mógł, aby krew zatamować.

 

Gdy tak był zajęty, Korwin wlepił w niego oczy jak w gorączce lub obłąkaniu.

 

– Czy znasz mnie? – zapytał pielgrzym łagodnie.

 

– Czy cię znam? nie, tak. Daj mi się namyślić... Ha! lis! mój lis! Czy pamiętasz, jakeśmy polowali razem na obrzydłych chrześcijan? Gdzieżeś był przez ten cały czas? Wielużeś ubił? – i śmiał się gwałtownie.

 

– Cicho, cicho, Korwinie – odrzekł drugi. – Musisz być bardzo spokojny, albo nie będzie nadziei uratowania cię. Przy tym nie przypominaj mi tamtych czasów; sam teraz jestem chrześcijaninem.

 

– Ty chrześcijaninem! – krzyknął Korwin dziko. – Ty, któryś przelał najlepszej krwi chrześcijańskiej więcej, niż ktokolwiek! Otrzymałeś przebaczenie za to wszystko? Spokojnie wszystko przespałeś? Furie nie szarpały cię po nocach? Upiory cię nie nawiedzały? Żmije nie ssały ci krwi serca? Jeśli tak jest, to powiedz, jakeś się ich pozbył, abym mógł to samo uczynić. Jeśli nie, to przyjdą! przyjdą! zemsta, furie! Czemuż by cię nie miały męczyć tyle, ile mnie?

 

– Cicho Korwinie, cierpiałem tak jak ty; lecz znalazłem i dam ci poznać lekarstwo, jak tylko chirurg cię opatrzy. Otóż przyszedł.

 

Lekarz obejrzał Korwina, opatrzył ranę, lecz czynił mało nadziei wyzdrowienia, szczególniej u chorego, u którego krew była zepsuta wskutek niewstrzemięźliwości.

 

Nieznajomy zajął na powrót miejsce przy łóżku i mówił o miłosierdziu Boskim, o gotowości Jego przebaczenia największym grzesznikom, czego sam był żyjącym dowodem. Nieszczęśliwy człowiek zdawał się być w rodzaju osłupienia, i jeżeli słuchał, to nie rozumiał, co do niego mówiono. Nareszcie litościwy jego nauczyciel wyłożywszy główne tajemnice wiary w nadziei raczej niż w pewności, że będzie słuchany, powiedział:

 

– A teraz, Korwinie, zapytasz mi się, w jaki sposób przebaczenie może być udzielone temu, który w to wszystko wierzy? Oto przez chrzest, odrodzenie się w wodzie i Duchu Świętym.

 

– Co? – zawołał chory z obrzydzeniem.

 

– Przez obmycie w wodzie odradzającej.

 

Przerwał mowę pielgrzymowi chrapliwy ryk:

 

– Woda! woda! – rzekł – weźcie ją ode mnie! – gwałtowny spazm ścisnął gardło chorego.

 

Pielgrzym usiłował go uspokoić.

 

– Nie myśl – rzekł – abyś miał być wzięty stąd w gorączce i zanurzony w wodzie (chory wzdrygnął się, i jęczał), dosyć kilka kropli, choćby tyle, co w tym dzbanku – i wskazał na wodę w małym naczyniu obok łóżka.

 

Na ten widok chory wił się, pianę toczył i trząsł się w gwałtownych konwulsjach. Głos, który z piersi jego wychodził, podobniejszy był do wycia dzikiego zwierza, aniżeli do jęku ludzkiego.

 

Pielgrzym poznał od razu, że wodowstręt (wścieklizna) ze strasznymi symptomatami napadał chorego z ukąszenia wściekłego zwierza. Z trudnością ze służącym utrzymać go mogli. Czasem wpadał w okropne paroksyzmy bluźnierstwa przeciw Bogu i ludziom, a potem, gdy paroksyzm ustępował, żałośnie jęczał.

 

– Wody chcą mi dać, wody! wody! nie chcę wody! Dla mnie ogień, ogień sam. Już jestem w ogniu zewnątrz i wewnątrz! Patrzcie! powiększa się, zbliża się, bliżej! – I odpychał rękami urojone płomienie i dmuchał koło siebie. Potem, obracając się do obecnych, mówił: – Czemuż nie gasicie? Widzicie, że mię pali zewsząd.

 

Tak minął okropny dzień i tak nadeszła straszniejsza noc, a gorączka wzmagała się z obłąkaniem i gwałtownymi napadami wściekłości, chociaż ciało z sił opadało. Nareszcie podniósł się i stanął na łóżku i zawołał głośnym, drżącym głosem stłumionej rozpaczy:

 

– Precz, Pankracjuszu, precz stąd! Dosyć długo już patrzysz na mnie! Zabierz swoją panterę, trzymaj ją mocno, chce mi się rzucić do szyi. Rzuca się. Och! – i konwulsyjną siłą jakby odrzucając zwierza od gardła swego, zerwał bandaże z ran. Potok krwi popłynął i okropny trup runął na łoże.

 

Pielgrzym widział, jak umierają zatwardziali grzesznicy!

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 457-462.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMX, Kraków 2010

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: