F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XXXI.

 

Kapłan i lekarz

 

Myśli, które wypadek ten w szlachetnym sercu Fabioli wzbudzić musiał, przytłumiła nagląca w tej chwili powinność. Pierwszym jej staraniem było zatamować krew tym, co się jej pod rękę nawinęło. Tymczasem zbiegła się i służba koło pani. Niebaczny odźwierny był już niespokojny, widząc jak długo nie wraca Fulwiusz (którego poznał teraz czytelnik prawdziwe imię). Gdy potem do obłąkanego podobny wypadł za drzwi, zdawało się odźwiernemu, że miał krwawe plamy na sukni; stąd alarm rozległ się po całym domu.

 

Fabiola skinieniem ręki kazała służbie u drzwi się wstrzymać, jednej tylko Eufrozynie i Grai wejść dozwoliła. Greczynka od czasu oddalenia się z domu czarnej niewolnicy zbliżyła się i przywiązała do Syry (jak ją zawsze nazywamy) i bardzo pilnie słuchała jej moralnych nauk.

 

Natychmiast posłano po lekarza, który Syrę dawniej już podczas choroby odwiedzał – po Dionizjusza, a który, jakeśmy już pierwej słyszeli, mieszkał w domu Agnieszki.

 

Tymczasem wielce cieszyła się Fabiola, widząc, jak prędko krew zatamować się dała, a jeszcze bardziej ucieszyła się, gdy niewolnica chociaż na chwilkę tylko oczy otworzyła i spojrzała z uśmiechem, milszym Fabioli nad wszelkie szczęście na świecie.

 

Po kilku minutach przybył życzliwy lekarz. Starannie ranę obejrzał i oświadczył, że jak na teraz nie jest niebezpieczną. Raz wymierzony był w samo serce Fabioli. Lecz Syra mimo zakazu cały dzień potajemnie nad ukochaną panią czuwała; nie chciała być natrętną, lecz pragnęła skorzystać z każdej sposobności przyłożenia wiernej ręki do dzieła Bożego w sercu Fabioli, a przypadki tego poranku wielką jej dawały otuchę.

 

Była w pobliskim pokoju, gdy usłyszała gwałtowne słowa, mówione aż nadto dobrze znanym jej głosem; pobiegła naokoło jak najciszej i stanęła za firanką, która zakrywała wejście do pokoju Fabioli. I tak stała niepostrzeżona na tym samym miejscu, gdzie przed kilku miesiącami w pamiętnym wypadku pocieszała ją Agnieszka.

 

Przejście Syry nie na długo poprzedziło ostatnie gwałty. Gdy Fulwiusz odepchnął Fabiolę, niewolnica stanęła tuż za nim, a gdy rękę podniósł, wystąpiła naprzód i rzuciła się między zbrodniczą rękę brata a Fabiolę, przez co puginał z wymierzonego celu zwichnięty, ugodził w szyję Syry i zadał szeroką ranę, choć się zatrzymał na kości obojczykowej. Nie potrzebujemy mówić, jak wiele ją kosztowało to poświęcenie. Ból i śmierć nie były niczym dla Syry, lecz poświęceniem siebie; ale dopuszczenie powtórnego bratobójstwa, napiętnowanie brata podwójnym znakiem Kaina, srogą boleść zadawały jej sercu. Od dawna wszakże życie swoje za panią Bogu ofiarowała. Walczyć z mordercą byłoby daremne, znała jego siłę i zręczność, przywołać kogo na ratunek, zanimby raz śmiertelnie ugodził w Fabiolę, było niepodobieństwem, i nic nie pozostawało, tylko ofiarę swą spełnić, zastępując i zasłaniając panią.

 

Aby jednak oszczędzić bratu przynajmniej dokonania bratobójstwa, pospieszyła z wyjawieniem, że jest siostrą Fulwiusza. Wściekłością zaślepiony nie chciał wierzyć; lecz Syra rzekła rodowitym językiem:

 

– Przypomnij sobie mój szal, któryś stąd zabrał!

 

Tymi słowy przywołała mu na pamięć tak okropne rodzinne nieszczęście, że gdyby w tej chwili przepaść rozstąpiła się pod jego nogami, byłby w niej chętnie wstyd i zgryzotę na zawsze zagrzebał.

 

Zastanowienia jest godne, że nigdy do tej familijnej relikwii Eurotasa nie dopuścił; od czasu, gdy znowu do rąk jego dostała się ta zasłona, przechowywał ją, jak rzecz świętą; a dziś gdy wszystko miał zapakowane, złożył szal, i schował pod suknię na piersiach i teraz wraz z puginałem nieumyślnie wyciągnął, a jedno i drugie znaleziono na ziemi.

 

Dionizjusz opatrzył ranę i stosownymi środkami przywrócił Syrę do przytomności. Wtedy nakazał, aby w wielkiej była zostawiona spokojności, aby jak najmniej osób przypuszczać, unikając dla chorej wszelkiego wzruszenia; dalej nakazał do północy podawać przepisane leki.

 

– Przyjdę jutro rano – dodał – i wtedy będę musiał sam na sam z chorą się widzieć.

 

Szepnął jej do ucha parę słów, które musiały być pomocniejsze od wszelkich leków, gdyż twarz jej zajaśniała anielskim uśmiechem.

 

Fabiola kazała właśnie łoże dla chorej usłać, dwóm służebnicom kazała w przybocznym pozostać pokoju, a sobie wyłącznie zatrzymała przywilej – przywilejem było dla Fabioli – pielęgnowanie niewolnicy, dla której podczas własnej choroby, kilka miesięcy temu, żadnej wdzięczności nie czuła za najtroskliwsze siebie pielęgnowanie.

 

Opowiedziała obecnym, jakim sposobem wybawicielka jej ranę otrzymała; o pokrewieństwie między mordercą a Syrą nie wspomniała wszakże.

 

Chociaż sama była znużona i w gorączce, nie chciała opuścić łoża chorej. Gdy nadeszła północ i gdy już nie trzeba było leków podawać, położyła się na niskim posłaniu przy łóżku, aby nieco wypocząć. Jakież były myśli, którym umysł i serce Fabioli otwierało się w półświetle tego pokoju? Poznała rzeczywistość tego wszystkiego, o czym jej niewolnica mówiła. Przy ostatniej rozmowie wydawały jej się zasady, o których z rozkoszą słuchała, niepraktycznymi, pięknymi teoriami, które w życie wprowadzone być nie mogą. Gdy Miriam mówiła o cnocie, która pod okiem Bożym żadnej pochwały i żadnej nagrody od ludzi spodziewać się nie potrzebuje, z głębokim uwielbieniem podziwiała tę myśl Fabiola; lecz aby heroizm miał być prawidłem codziennego postępowania, przypuścić dotąd nie mogła.

 

A przecież gdyby puginał zadał był raz śmiertelny, co łatwo zdarzyć się mogło, jakąż nagrodę byłaby Miriam otrzymała?

 

Cóż innego mogło ją więc do tego czynu natchnąć, jeśli nie właśnie ta teoria o wszechwidzącej i nagradzającej niewidzialnej potędze?

 

A gdy Miriam mówiła, że cnota wszelkie bohaterskie uczynki spełniać powinna, jak fałszywym wydawało się Fabioli to zdanie. A przecież bez przygotowania, bez namysłu, bez wahania, bez widoków sławy, przeciwnie z widocznym staraniem, by ukrytą pozostać – tu przed chwilą niewolnica dokonała czynu poświęcenia niepojętego. Jakżeby to było możliwe, gdyby nie posiadała w sercu bohaterskiej cnoty, zawsze gotowej do tego, co by każdego wojownika wieczną sławą uwieńczyło? Syra nie była więc marzycielką, nie przestawała na próżnych teoriach, lecz szczerze czyniła tak, jak nauczała. Mogłoż to być filozofią? O nie, musiała to być wiara! Wiara Agnieszki i Sebastiana, którym Syra pod każdym względem wyrównywała. Jak gorąco pragnęła teraz znowu z nauczycielką rozmawiać!

 

Wcześnie z rana, stosownie do obietnicy, powrócił lekarz i znalazł znaczne polepszenie w zdrowiu chorej. Prosił, by mógł sam na sam z nią pozostać i rozłożywszy płócienny obrus na stole, postawił dwie zapalone świece i wyjął z łona haftowaną chustkę i odwinął złote pudełko, a co było w tym pudełku, chora dobrze wiedziała. Zbliżywszy się do niej, rzekł lekarz:

 

– Moje drogie dziecko, podług obietnicy przyniosłem ci nie tylko najprawdziwsze lekarstwo na wszelkie choroby cielesne i duchowe, lecz samego lekarza, który jednym słowem każdą rzecz naprawia (1), którego dotknięcie przywraca wzrok ślepym i słuch głuchym, którego wola oczyszcza trędowatych, którego sukni rąbek posiada własność leczenia wszystkiego złego. Czy gotowa jesteś przyjąć?

 

– Z całym sercem – odpowiedziała, składając ręce – gorąco pragnę posiadać Tego, którego kochałam i w którego wierzyłam, któremu moje serce oddane!

 

– Czy nie ma w sercu twoim gniewu lub oburzenia przeciw temu, który ci krzywdę wyrządził? Czy nie ma dumy lub próżności na myśl czynu, który spełniłaś? lub czy pamiętasz jaki inny grzech, któryby wymagał pokornej spowiedzi i rozgrzeszenia przed przyjęciem świętego daru w serce twoje?

 

– Znam dobrze siebie, że pełną jestem niedoskonałości i nędzy, lecz nie pamiętam o żadnym grzechu w szczególności. Nie potrzebowałam przebaczać temu, o którym wspominasz. Kocham go, chętnie bym życie oddała, aby go uratować. A z czegóż bym miała być dumną, ja, biedna służebnica, która tylko posłuszną rozkazom Pana byłam?

 

– Zaproś więc, moje dziecko, tego Pana w dom twój, aby przyszedłszy, uzdrowił cię i napełnił łaską swoją.

 

Zbliżywszy się do stołu, wziął ułamek św. Eucharystii w postaci chleba bez drożdży, umaczał w wodzie, ponieważ był suchy, i włożył do ust chorej. Zamknęła usta i pozostała przez czas jakiś w cichej modlitwie.

 

I tak wypełniał cnotliwy Dionizjusz podwójne obowiązki lekarza i kapłana, jak głosi grobowy napis.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 414-420.

 

Przypisy:

(1) Qui verbo suo instaurat universa. Brewiarz.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMIX, Kraków 2009

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: