F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XXVI.

 

Powrót do życia

 

Późno było w nocy, gdy czarna niewolnica, układów przedślubnych dokonawszy, z wielkim zadowoleniem swoim wracała do pani. Noc była zimna, Afra dobrze się okryła i biegła spiesznie: księżyc jasno i pogodnie świecił, a promienie jego srebrzyły drgającym blaskiem szumiący wodospad Meta Sudans.

 

Afra stanęła, a po chwilowym milczeniu parsknęła głośnym śmiechem, jakby na śmieszne wspomnienie, połączone w jej myśli z tą piękną fontanną, i szła dalej, gdy uczuła się pochwyconą silnie za rękę.

 

– Gdybyś się nie była rozśmiała – rzekł niby z przymileniem trzymający ją człowiek – nie byłbym cię poznał. Lecz co do twojego hieniego śmiechu mylić się niepodobna. Słyszysz, dzikie zwierzęta, twoi afrykańscy krewni, odpowiadają ci z amfiteatru. Z czegoś się śmiała, proszę?

 

– Z ciebie.

 

– Jak to ze mnie?

 

– Myślałam o naszej ostatniej rozmowie w tym miejscu, i przypomniałam sobie, jakiegoś wtenczas głupca z siebie zrobił.

 

– Jaka łaska z twej strony, Afro, myśląc o mnie właśnie wtedy, gdym ja wcale nie myślał o tobie, lecz o twoich rodakach, co siedzą w jamach pod amfiteatrem.

 

– Daj pokój zuchwałym przycinkom i nazywaj ludzi po imieniu. Nie jestem już Afrą niewolnicą, a przynajmniej przestanę być za parę godzin, lecz jestem Jubalą, żoną Hifaxa, naczelnika maurytańskich strzelców.

 

– Bardzo szanowny człowiek, bez wątpienia, gdyby tylko umiał innym mówić językiem, a nie swoim niezrozumiałym szwargotem. Powiadasz, że tylko jeszcze kilka godzin jesteś niewolnicą: to więcej czasu, niż potrzeba do sprawienia interesu, o którym chcę mówić z tobą. Zdaje mi się, żeś się trochę pomyliła z tym, coś mówiła teraz. Wszak to nie ja, ale ty wykierowałaś mnie na głupca, przy naszej ostatniej rozmowie. Co się stało z twoimi pięknymi obietnicami i z moim piękniejszym złotem, które w zamian dane było? Przekonałaś się, że moje złoto było dobrą monetą, a twoje obietnice, pokazało się, że są tylko prochem.

 

– Bez wątpienia, gdyż tak powiada przysłowie w moim języku, że "proch na sukni mądrego człowieka więcej wart, aniżeli złoto w kieszeni głupca". Lecz mówmy do rzeczy. Czyś istotnie wierzył w potęgę moich czarów i napojów?

 

– Zapewne, żem wierzył; czy przyznajesz się do oszustwa?

 

– Niekoniecznie; widziałeś, żeśmy się pozbyli Fabiusza, i że majątek jest w rękach córki. Był to krok przygotowawczy, niezbędnie potrzebny.

 

– Jak to! Mówisz, że czary twoje usunęły ojca! – zapytał Korwin zdziwiony, odskakując od niewolnicy. Była to jednak tylko przechwałka, z której dalej korzystała Afra, mówiąc:

 

– Zapewne, a cóżby innego! Łatwo w ten sposób pozbyć się osoby, która nam zawadza.

 

– Dobranoc, dobranoc – odrzekł Korwin w wielkiej trwodze...

 

– Poczekaj chwilkę – rzekła z uśmiechem – Korwinie, dałam ci owej nocy dwie rady warte całego twego złota. Ani jednej, ani drugiej nie usłuchałeś.

 

– Jak to?

 

– Czym ci nie mówiła, żebyś nie gonił za chrześcijanami, lecz ich w sidła chwytał? Fulwiusz tak sobie postąpił i przecie coś na tym zarobił. Tyś się trzymał pierwszego sposobu, i cóżeś zyskał?

 

– Nic, prócz rozpaczy, wstydu i chłosty.

 

– Więc dobra była moja pierwsza rada; przejdźmy do drugiej.

 

– Jakaż to była?

 

– Abyś rękę swoją wraz z majątkiem Fabioli ofiarował, gdy się zbogacisz chrześcijańskimi łupami. Dotąd obojętnie odrzucała wszelkie zaloty; lecz rzecz jedną pilnie uważałam. Żaden z zalotników nie był bogaty. Sami marnotrawcy starali się o jej majątek, aby swój własny podeprzeć; zdaje się więc, że kto chce ją zdobyć, będzie musiał na tej opierać się zasadzie, że dwa a dwa cztery. Rozumiesz mnie?

 

– Aż nadto dobrze; ale gdzież ta liczba dwa, którą bym się mógł zalecić?

 

– Słuchaj mnie, Korwinie, i dobrze zrozumiej, bo to ostatnia nasza rozmowa, a ja ciebie lubię jako żwawego, niezmordowanego, zawziętego, niepowstrzymanego i zakamieniałego złośnika.

 

Zbliżyła się i szepnęła mu w ucho:

 

– Wiem od Eurotasa, z którego wszystko wyciągnąć umiem, że Fulwiusz ma na widoku kilka świetnych zdobyczy chrześcijańskich, a w szczególności o jednej wiem z pewnością. Pójdź tu w cień, a powiem ci, jak na pewno możesz ten skarb zagrabić. Zabójstwo jemu zostaw, bo by mogło nabawić cię kłopotu, a wleź między niego a zdobycz. On zrobiłby ci to samo, gdyby się pora zdarzyła.

 

Mówiła przez kilka minut po cichu, w końcu Korwin krzyknął głośno:

 

– Doskonale!

 

Uciszyła szarpnięciem ręki radość zbyt głośną i wskazując na gmach naprzeciw stojący, zawołała:

 

– Cicho! Patrz tam!

 

Jakże się rzeczy zmieniły, albo raczej jak świat kołem się potoczył w tak krótkim czasie! Ostatnim razem, gdy te dwa przewrotne stworzenia stały na tym samym miejscu, przemyśliwając nad szkodą drugich, okno na górze zajęte było przez dwóch cnotliwych młodzieńców, którzy jak dwa dobre duchy zamierzali rozerwać sieć zdrady i zniweczyć czarne zamiary. Obaj daleko: jeden spoczywa w grobie, drugi usypia w wilię męczeństwa. Śmierć musi być zaprawdę świętą potęgą, gdy widzimy, jak ona ma upodobanie w zabieraniu dobrych przed złymi. Chętnie zrywa kwiat, a zostawia zatruty chwast przy życiu, póki sam ze starości nie zginie.

 

Lecz w chwili, gdy spojrzeli w górę, okno było zajęte przez dwie inne osoby.

 

– To właśnie Fulwiusz – rzekł Korwin – ten co się teraz zbliżył do okna.

 

– A druga osoba jest to jego zły duch, Eurotas – dodała niewolnica. Oboje przyczaili się i słuchali z ciemnego zakątka.

 

Fulwiusz wrócił w tej chwili do okna ze szpadą w ręku, starannie ją obracając i oglądając rękojeść przy świetle księżyca. Cisnął ją wreszcie od siebie i klnąc zawołał:

 

– To miedź!

 

Eurotas nadszedł z pasem oficerskim, podług wszelkiego podobieństwa bogatym i starannie przypatrywał się.

 

– Wszystko fałszywe kamienie! To wszystko razem nie warte dziesięciu sestercyj. Mizerna praca twoja, Fulwiuszu!

 

– Zawsze wymówki, Eurotasie, a przecież ten nędzny zarobek kosztował mnie życie jednego z najulubieńszych cesarskich setników!

 

– I zapewne nie dziękował ci cesarz.

 

Eurotas miał słuszność.

 

Nazajutrz rano niewolnicy, którzy odbierali ciało Sebastiana, zadziwieni byli na widok śniadej niewiasty, która zbliżywszy się, szepnęła:

 

– Jeszcze żyje!

 

Zamiast więc przenieść męczennika na miejsce pogrzebu, zanieśli go do mieszkania Ireny.

 

Wczesna ranna pora i przeniesienie się cesarza do ulubionego laterańskiego pałacu, które się w wilię odbyło, ułatwiły przeprawę. Natychmiast przywołano Dionizjusza, który uznał, że wszystkie rany są do uleczenia, gdyż strzały nie tknęły żadnego żywotnego organu. Lecz utrata krwi była tak bardzo znaczna, że podług jego zdania, kilka tygodni minie, zanim chory będzie mógł się ruszyć.

 

Przez dwadzieścia cztery godzin Afra troskliwie przychodziła pytać się prawie co godzina, jak się ma Sebastian. Gdy naznaczony termin upłynął, zaprowadziła Fabiolę do mieszkania Ireny, aby się sama przekonała, że Sebastian żyje, ale też tyle tylko, że żyje. Fabiola jednak słowa dotrzymała. Niewolnica natychmiast była wyzwolona, posag spłacony, który dostał Hifax. Wkrótce po palatynie i forum słychać było opowieść o zaślubinach Afry.

 

Fabiola dopytywała się o Sebastiana z tak czułą troskliwością, że Irena nie wątpiła, że jest chrześcijanką. W pierwszych chwilach przestawała Fabiola na odbieraniu wiadomości u drzwi, wręczywszy opiekunce Sebastiana znaczną sumę na wydatki; lecz po dwóch dniach, gdy się miał lepiej, grzecznie zaproszono ją do pokoju i po raz pierwszy w życiu z wiedzą swoją znalazła się wśród chrześcijańskiej rodziny.

 

Irena, jak nam wiadomo, była wdową po Kastulusie, jednym z towarzyszów Chromacjusza. Mąż jej właśnie był umarł za wiarę, lecz nie zwracając na siebie uwagi, dotąd pozostała w mieszkaniu przez niego zajmowanym pałacu.

 

Dwie córki mieszkały przy niej i znaczna różnica w ich ułożeniu i postępowaniu uderzyła Fabiolę, gdy się lepiej z nimi zapoznała. Jedna widocznie uważała Sebastiana za natrętny ciężar i rzadko albo nigdy nie zbliżała się do chorego. Z matką była harda i zimna. Widocznie myśli jej wszystkie ściągały się do poziomego świata: była samolubną, lekkomyślną i zuchwałą. Druga, młodsza, we wszystkim od siostry różniła się; uprzejma, posłuszna i kochająca, o drugich myśląca, do matki przywiązana, staranna i dobra dla biednego chorego. Irena sama była wzorem chrześcijańskiej matrony z średniej klasy społeczeństwa rzymskiego. Fabiola nie mogła podziwiać w niej wielkiego rozumu, nauki, dowcipu lub wykwintnej ogłady; lecz widziała ją zawsze spokojną, czynną, rozsądną i szlachetną. Przy tym miała szczere, gorące serce, była wspaniałomyślną, głęboko miłującą, słodką i cierpliwą. Fabiola nigdy nie widziała takiego domu – tak prostego, skromnego i porządnego. Nic tam pokoju nie mąciło, oprócz usposobienia starszej siostry.

 

Po niewielu dniach upewniono się, że codziennie odwiedzająca nie była chrześcijanką, lecz nie zaszła stąd zmiana w obchodzeniu się z nią. Później Fabiola zrobiła także to odkrycie, które ją upokorzyło, że starsza córka była dotąd poganką. Wszystko, co widziała, dobre na niej wrażenie sprawiało i przełamywało twardą skorupę uprzedzenia, którą umysł był zaślepiony. Jak na teraz wszakże, wszystkie myśli jej były zatopione w Sebastianie, którego powrót do zdrowia był bardzo powolny. Układała z Ireną plan zabrania go do willi swej w Kampanii, gdzie by miała czas i sposobność naradzania się z nim o religii. Nieprzełamana przeszkoda zniszczyła ten plan.

 

Osobliwe uczucia miotały sercem i duszą Sebastiana. Tak długo spragnionym być męczeństwa, modlić się o tę łaskę, przecierpieć męczeńskie bóle, umrzeć, to jest stracić świadomość życia a potem znowu na tym się obudzić świecie, nie męczennikiem, lecz zwyczajnym człowiekiem, mogącym jeszcze w próbach ziemskich zbawienie utracić – była to zapewne trudniejsza próba od samego męczeństwa. Sebastian był w położeniu człowieka, który podczas burzliwej nocy usiłuje przebyć szeroką rzekę, lub wzburzoną odnogę morską, i po długiej pracy i po długim obracaniu i szamotaniu się łodzi na wszystkie strony, zamiast u drugiego brzegu, widzi się wrzuconym na ten sam brzeg, od którego odpłynął, lub w położeniu św. Pawła, przywróconego do życia i na nowo na szatańskie policzki wystawionego po wysłuchaniu tajemniczych słów, które jedna tylko najwyższa Mądrość wymówić może. Wszak nie szemrał i nie żalił się. Z miłością i w milczeniu poddawał się woli Bożej i miał nadzieję, że dane mu będzie osiągnąć zasługę podwójnego męczeństwa. Tej drugiej korony tak gorąco był spragniony, że odrzucił wszystkie plany ucieczki i ukrycia.

 

– Zyskałem teraz – rzekł – jeden przywilej: mówienia śmiało do prześladowców. Z tego skorzystam za pierwszym dniem, w którym łóżko będę mógł opuścić. Pielęgnujcie mnie więc dobrze, aby ten dzień jak najprędzej nadszedł.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 359-366.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMIX, Kraków 2009

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: