F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XXV.

 

Wybawienie

 

Na przekór wszelkim ostrożnościom w ukryciu tajemnicy rozeszła się wkrótce wiadomość pomiędzy wszystkimi, styczność z dworem mającymi, że Sebastian jest chrześcijaninem i że ma być rozstrzelany nazajutrz rano. Lecz na nikim ta podwójna wiadomość nie uczyniła takiego wrażenia, jak na Fabioli.

 

– Sebastian chrześcijaninem – rzekła do siebie samej – najszlachetniejszy, najnieskazitelniejszy, najmądrzejszy z rzymskiej szlachty członkiem tej niecnej, głupiej sekty? Niepodobna! A przecież rzecz zdaje się pewna. Oszukana więc jestem. Nie był tym czym się być wydawał. Byłże więc zwyczajnym obłudnikiem, płaszczem cnoty tajemne rozpusty pokrywającym? Niepodobna! Nie, niepodobna! Miałam tego pewne dowody. Przecież gdyby był chciał, mógł był otrzymać rękę moją i majątek. Nie byłabym mu pewnie odmówiła. Ale jego zachowanie się względem mnie było zawsze tak szlachetne, tak bezinteresowne. O, nie! on jest pewnie tym, czym się wydaje: nie pozłotą obłudną, lecz złotem prawdziwym. Więc jakże wytłumaczyć niepojęty fenomen! Chrześcijanin cnotliwym, kochania godnym!

 

Nie domyślała się Fabiola, iż właśnie dlatego, że był chrześcijaninem! Pytanie w innym przedstawiało się jej świetle: jakim sposobem mógł być wszystkim, czym był, chociaż był chrześcijaninem?

 

Obracała tę trudność w głowie swej na różne sposoby, lecz na próżno. Więc pomyślała:

 

– Może wreszcie poczciwy stary Chromacjusz miał słuszność, iż wiara chrześcijańska może nie jest tym, czym ją sobie wystawiałam, i powinnam była lepiej się o niej przekonać. Pewna jestem, że Sebastian nigdy nie popełnił okropności, przypisywanych chrześcijanom. A przecież tak ogólnie są im zarzucane!

 

Czyby nie mogły być w tej religii dwie szkoły, jedna wyższa, druga podlejsza? Tak właśnie jak w sekcie Epikurejskiej, do której Fabiola należała; jedna podła, materialna, pełzająca w samym błocie cielesności; druga wytworna, sceptyczna i myśląca. Sebastian należałby może do tej wyższej klasy, gardząc i brzydząc się zabobonami pospolitych chrześcijan. Takie przypuszczenie byłoby znośne, lecz nie umiałoby wytłumaczyć rozumowi swemu, jakim sposobem tak szlachetny żołnierz, jak Sebastian, mógł należeć w jakimkolwiek stopniu do tak obrzydłej sekty. A przecież gotów był umierać za wiarę! O Zoe i innych nie słyszała wcale, gdyż dopiero w wilię powróciła z podróży do Kampanii, gdzie jeździła załatwiać interesy po ojcu.

 

– Co za szkoda – pomyślała – że tak mało w tym przedmiocie rozmawiałam z Sebastianem! Lecz teraz za późno; jutro rano żyć przestanie!

 

Ta druga myśl bólem dotkliwej straty przeszyła jej serce. Zdało jej się, jakby osobistą zagrożona była żałobą, jakby los Sebastiana miał ugodzić w osobę, ściśle nieznanym i tajemnym węzłem z jej sercem związaną.

 

Myśli jej stawały się coraz czarniejsze i smutniejsze. Nagle przerwało je wejście niewolnicy ze światłem. Była to Afra, czarna sługa, niosąca wieczorny posiłek, który miała pani dziś spożyć w samotności. Nakrywając stół, rzekła Afra:

 

– Czy panią doszły dzisiejsze nowiny?

 

– Jakie nowiny?

 

– Te, że Sebastian ma być strzałami zakłuty jutro rano. Co za szkoda! Taki piękny młodzieniec!

 

– Milcz, Afro, chyba że masz jakie nowe szczegóły do udzielenia mi w tej sprawie.

 

– Och, ma się rozumieć i bardzo zadziwiające. Czy pani wie, że się okazało, iż Sebastian jest także jednym z tych przebrzydłych chrześcijan?

 

– Nie pleć o tym, czego rozumieć nie możesz.

 

– Nie będę, kiedy nie chcesz, pani, myślę zresztą, że los jego jest rzeczą obojętną dla ciebie, pani. Mnie przynajmniej jest zupełnie obojętny. Nie będzie on pierwszym setnikiem przez moich rodaków rozstrzelanym. Wielu zabili, a niektórych uratowali. Lecz zresztą była to rzecz całkiem przypadkowa.

 

W jej słowach i wyrazie było jakieś znaczenie, które nie uszło bystrego ucha i umysłu Fabioli. Podniosła oczy po raz pierwszy i wlepiła przenikliwie w śniade oblicze sługi. Nie było tam wzruszenia; stawiała flaszkę wina na stół, zupełnie jakby nic nie była powiedziała. Nareszcie pani rzekła do niej:

 

– Afro! co ty masz na myśli?

 

– O nic, nic, co może wiedzieć biedna niewolnica? A tym bardziej co może zrobić?

 

– Powiedz, powiedz, rozumiałaś coś przez słowa swoje, o czym wiedzieć muszę.

 

Niewolnica obeszła naokoło stołu, stanęła tuż przy łożu, na którym Fabiola spoczywała, obejrzała się wkoło i za siebie, i szepnęła:

 

– Czy chcesz, aby życie Sebastiana było uratowane?

 

Fabiola prawie podskoczyła, mówiąc:

 

– Zapewne.

 

Sługa przycisnęła palce do ust, aby zalecić milczenie i rzekła:

 

– Będzie drogo kosztować,

 

– Powiedz ile?

 

– Sto sestercjów i wolność moja.

 

– Przystaję na warunki, lecz jaka pewność moja będzie?

 

– Warunki będą obowiązujące wtenczas dopiero, jeśli w dwadzieścia cztery godzin po spełnieniu wyroku żyć jeszcze będzie.

 

– Dobrze; a jaka twoja pewność?

 

– Twoje słowo, pani.

 

– Idź, Afro, nie trać ani jednej chwili.

 

– Nie ma nic pilnego – spokojnie odrzekła niewolnica, kończąc bez roztargnienia przygotowanie do wieczerzy.

 

Potem udała się do pałacu, do kwater maurytańskich strzelców i weszła prosto do naczelnika.

 

– Czego chcesz, Jubalo? – rzekł – o tej godzinie? Nie ma obrządków tej nocy.

 

– Wiem, Hifaxie; lecz mam ważny interes do ciebie.

 

– Przez Wulkana! O cóż idzie?

 

– O ciebie, o mnie i o więźnia twego.

 

– Spojrzyj na niego – rzekł barbarzyniec, wskazując ręką na dziedziniec, na który drzwi od kwatery były otwarte. – Nie myślałabyś, że jutro rano strzały go czekają. Patrz, jak doskonale śpi. Lepiejby nie spał, gdyby miał jutro gody małżeńskie odprawiać.

 

– Tak jak my właśnie, Hifaksie – rzecze murzynka.

 

– Niezupełnie tak prędko; są pewne warunki, które pierwej dopełnione być muszą.

 

– Dobrze, a jakież warunki?

 

– Naprzód wyzwolenie twoje. Nie mogę się żenić z niewolnicą.

 

– Już nią jutro nie będę.

 

– Po wtóre wiano, ale co się zowie dobre wiano, pamiętaj, bom nigdy bardziej pieniędzy nie potrzebował, jak teraz.

 

– I to będzie. A ile byś żądał?

 

– Nie mniej jak pięćdziesiąt sestercjów (1).

 

– Przynoszę ci siedemdziesiąt.

 

– Doskonale! Skądże masz te pieniądze? Kogoś zrabowała? kogoś otruła? moja przedziwna kapłanko! Czemu czekać pojutrze? Niech będzie jutro, dziś nawet.

 

– Oho! nie tak zaraz, Hifaxie. Ale niech odpowiem na zapytania twoje. Dla tych pieniędzy nikogom nie okradła, ani zabiła.

 

– Niepodobna! – zawołał Hifax przekonany.

 

– Niepodobna, a prawda. Pieniądze te są rzetelnie nabyte, ale także pod pewnymi warunkami. Mówiłam, że przychodzę mówić między innymi o więźniu.

 

– Cóż on ma wspólnego z naszymi godami?

 

– Bardzo wiele.

 

– Nie rozumiem.

 

– Oto... nie powinien umierać.

 

Naczelnik patrzał na niewolnicę z wyrazem złości i osłupienia. Gotów był gwałtownymi rękami porwać się na Afrę; lecz stała przed nim nieulękniona i niewzruszona, trzymając go pod władzą swoją potęgą krępującego oka, jak wąż afrykański wzrokiem swoim krępuje i rozbraja sępa.

 

– Czyś szalona! – krzyknął nareszcie. – Mogłaś równie dobrze od razu mej głowy zażądać. Gdybyś była widziała twarz cesarza, gdy rozkazy dawał, wiedziałabyś, że nie ma z kim żartować.

 

– Ba! ba! ma się rozumieć, że więzień będzie niby umarły i że będzie za umarłego podany.

 

– A jeśli potem zmartwychwstanie?

 

– Współwyznawcy jego będą już wiedzieli, jak go ukrywać.

 

– Powiedziałaś, że idzie o to, aby tylko dwadzieścia cztery godzin żył jeszcze; łatwiej byłoby dwanaście.

 

– Niezbędne jest, aby przeżył dwadzieścia cztery godzin; w dwudziestej piątej może już bezpiecznie umierać.

 

– Niepodobna, Jubalo, niepodobna, to zbyt ważna osoba.

 

– A więc dobrze, to i po naszym targu. Pieniądze dane są tylko pod tym warunkiem; 70 sestercyj za drzwi wyrzucone – obróciła się aby wyjść.

 

– Stój, stój! – rzekł Hifax chciwie. – Pomyślimy nad tym! Połowa pieniędzy pójdzie od razu na przekupienie moich ludzi i na pohulankę z nimi.

 

– To nic, mam na to, prócz owych siedemdziesięciu, jeszcze trzydzieści sestercyj.

 

– Czy tak mówisz, moja królowo, moja czarnoksiężnico, mój czarujący duchu? Ale to nadto dla moich łotrów! Damy im połowę, drugą przydamy do ślubnego wiana: nieprawda?

 

– A więc zgoda. Będzie żył dwadzieścia cztery godzin, a potem sute wesele.

 

Sebastian tymczasem nie domyślał się tego o życie swoje targu, gdyż, jak Piotr pomiędzy dwoma strażnikami, spał spokojnie pod murem dziedzińca. Zmęczony dzienną pracą, skorzystał z rzadkiej sposobności udania się wcześnie na spoczynek, a marmurowa posadzka była łożem dość wygodnym dla żołnierza. Lecz po wielu godzinach spoczynku obudził się orzeźwiony, a że wszystko wkoło było uśpione, powstał cicho i ze złożonymi rękami modlił się.

 

Modlitwa męczennika nie jest przygotowaniem na śmierć, gdyż kto taką śmiercią umiera, przygotowania nie potrzebuje. Żołnierz, który nagle oświadcza, że jest chrześcijaninem, nachyla głowę i miesza krew swoją z krwią wyznawcy, którego miał być katem: – przyjaciel nieznanego imienia, który wita męczennika na śmierć idącego i pochwycony jest, i towarzyszy mu z ochoczym sercem, jest tak dobrze do męczeństwa przygotowany, jak ten który miesiące w więzieniu na modlitwie przetrwał. Nie jest więc ta modlitwa wołaniem o przebaczenie dawnych grzechów, gdyż ma się wtedy świadomość tej doskonałej miłości, która odpędza bojaźń i pewność łaski najwyższej która jest odpuszczeniem zupełnym.

 

Ani też nie była to u Sebastiana modlitwa o siłę i odwagę, gdyż uczucie bojaźni było mu zupełnie nieznane.

 

Nigdy nie przyszło mu na myśl wątpić że jak nieustraszenie śmierci się stawiał dla ziemskiego monarchy na polu bitwy, tak radośnie podda się jej wszędzie dla niebieskiego Pana.

 

Modlitwa więc Sebastiana była nieprzerwanym radosnym hymnem na chwałę i cześć Króla królów, złączeniem z wiecznymi chórami Serafinów i cudowną pieśnią ich nieustającego zachwytu, które na skrzydłach archanielskich wstępują do podnóżka tronu Bożego.

 

Gdy gwiazdy na jasnym niebie świeciły, wyzywał je, aby czujne, jak on sam strażnice, odpowiadały mu hasło Boskich pochwał; i gdy wiatr nocny szumiał w drzewach z liści ogołoconych w pobliskim gaju Adonisa, rozkazywał dziwacznej harmonii uciszyć się, i trzeszczącym, suchym gałęziom najsłodsze składać hymny, na jakie ziemia zdobyć się mogła w tych zimowych nocnych godzinach.

 

Teraz zajaśniała przed nim radosna myśl że ranna godzina zbliża się i wkrótce te gałęzie szumieć będą od ostrego świstu niechybnych strzał lecących do celu. I wydawał się już naprzód radośnie na jadowite świszczące ostrza afrykańskich strzał, by piły krew jego. Uczynił pokornie Bogu ofiarę z życia swojego, prosząc, aby je przyjął jako całopalenie za tyle zniewag, wyrządzonych imieniowi Jego świętemu. Ofiarował się w szczególności za bolejący Kościół i modlił się, aby śmiercią swoją złagodził wiernych cierpienia.

 

A potem myśli jego wzniosły się od ziemskiego do niebieskiego, nieśmiertelnego Kościoła, dążąc, jak orzeł, z najwyższego szczytu wysokiej góry ku słońcu samemu.

 

Chmury się rozpierzchły i ranna błękitna zasłona na niebiosach przedarła się, jak niegdyś zasłona przybytku, niebo się otworzyło, Sebastian patrzy w objawione głębokości i wysokości, daleko, daleko poza zgromadzenie świętych i legiony aniołów, widzi to, co widział pierwszy męczennik Szczepan św.: niewypowiedzianą chwałę Pana samego. Hymn Sebastiana umilkł; harmonie dały mu się słyszeć zbyt słodkie i doskonałe, aby śmiał mieszać do nich pieśń ziemską głosu ludzkiego. Słyszał je i miał niebo w duszy.

 

Było to źródło najczystszej ochłody, podobniejsze płynącemu światłu, niż wodzie, płynące z pod stóp Baranka i wlewające się w serce wyznawcy, które w milczeniu obfitość łaski Bożej przyjmowało, a w spływającej tej łaski strumieniach widział oblicza szczęśliwych przyjaciół, którzy go wyprzedzili; widział, jak się napawali, kąpali, weselili, zanurzali i rozpływali w oceanie życia i szczęścia.

 

W płonącej twarzy jego, jak w zwierciedle, malowało się to Boskie widzenie. Piękny ranny brzask, noc rozpędzający (o, jakiż to był brzask!) opromieniał twarz jego, gdy stał z rękami na krzyż złożonymi, obrócony do wschodu tak, że gdy Hifax otworzył drzwi swoje i ujrzał go, mógł był pełzać wzdłuż dziedzińca i czcić go: twarzą o ziemię bijąc.

 

Sebastian zbudził się z zachwytu. Dźwięk sestercyj brzęczał w uszach Hifaxa, wziął się więc szczerze do roboty. Wybrał ze swoich stu ludzi pięciu strzelców, którzy strzałę w locie trafić i przeszyć umieli, zawołał ich do swego pokoju, powiedział o nagrodzie, nie wspominając o swej własnej lwiej części łupu i nauczył, jak się ma odbyć strzelanie.

 

Za zwłoki męczennika ofiarowali już potajemnie chrześcijanie wielką sumę i dwaj niewolnicy czekać mieli zewnątrz dziedzińca dla odebrania wykupionego ciała. Na milczenie ludzi swoich mógł Numidyjczyk liczyć z pewnością. Zaprowadzono Sebastiana do pobliskiego dziedzińca pałacu, który dzielił kwatery afrykańskich strzelców od jego własnego mieszkania. Dziedziniec ten zasadzony był rzędami drzew i poświęcony Adonisowi. Sebestian szedł wesoło pośród swych oprawców, w towarzystwie całego oddziału strzelców, którym pozwolono być obecnymi, jako niezwykłemu popisowi dobrego strzelania. Z odzienia obdartego trybuna przywiązano do drzewa; pięciu wybranych strzelców zajęło stanowiska swoje z zimną krwią i natężeniem. Był to zaprawdę najsmutniejszy rodzaj śmierci. Sebastian obejrzał się wokoło; nie miał przy sobie ani przyjaciela, ani serca współczującego, ani jednego brata chrześcijanina, co by poniósł ostatnie pożegnanie wiernym, lub spamiętał dla nich ostatnie słowa męczennika i opowiedział niezachwianą do końca stałość, z jaką cierpieć miał dla sprawy Chrystusa. Stać pośród amfiteatru wobec stu tysięcy świadków chrześcijańskiej stałości, spotykać zachęcające spojrzenia wielu i słyszeć ciche błogosławieństwa kilku ukochanych osób ma coś zachęcającego i wzniosłego w sobie; przydaje wreszcie, choć słabą pomoc ludzkich wzruszeń do potężniejszego działania łaski. Sam wrzask lżącego motłochu podnieca przyrodzoną odwagę, jak krzyk myśliwego przyspiesza chyży bieg uciekającego jelenia. Lecz wśród martwego milczenia, przy pierwszym brzasku dziennym, w ciasnym podwórzu, przywiązanym być do drzewa, jak lalka sianem wypchana na cel strzałom, według rozkazów tyrana; stać samemu pośród hordy czarnych barbarzyńców, których mowa nawet dzika, ostra i niezrozumiała, którzy po spełnieniu cesarskiego rozkazu, wśród śmiechów i grubych żartów, zasiędą do obiecanej uczty – wszystko to więcej miało podobieństwa do morderstwa wędrowca w ciemnym lesie przez bandytów, aniżeli do otwartego i chwały pełnego wyznania imienia Chrystusowego. Większe było podobieństwo do rozboju, niż do męczeństwa.

 

Lecz Sebastian o tym wszystkim nie myślał. Aniołowie wyglądali ku niemu, i podnoszące się słońce, które oczy jego olśniło, czyniąc go widoczniejszym celem dla strzelców, nie świetniej mu przyświecało od twarzy Tego, dla którego miłości cierpiał, a którego pragnął mieć jedynym świadkiem podjętej dla Niego męczarni.

 

Pierwszy Maurytanin przyciągnął łuk do ucha, strzała świsnęła i w ciele Sebastiana zadrżała. Każdy z strzelców kolejno przystąpił, i okrzyki pochwalne powstawały po każdym strzale tak trafnym a oszczędzającym żywotne części ciała stosownie do rozkazu cesarskiego. I tak zabawa ciągnęła się dalej wśród śmiechów, wrzasków, naśmiewań i uciechy, bez najmniejszej iskry politowania nad srogim bólem krwią zbroczonego ciała. Upojeni krwią i winem, wszyscy w głos się weselili – a męczennik rósł w wierze i w męstwie, ofiarując Bogu każde cierpienie swoje: kłucie strzał, ogień ran zatrutych, utratę krwi, znużenie, więzy i mękę przykrępowania swojego.

 

O! jak pogodne a pokorne było nieustraszone serce, niezwyciężony umysł, niezachwiana wiara, cierpliwość anielska, nienasycona żądza cierpienia dla miłości Pana. Gorąca była modlitwa, gorące spojrzenie w niebo wlepione, gorące natężenie ucha chciwego wzywającej harmonii niebieskich stróżów, bramy życia wiecznego otworzyć mających.

 

Była to w istocie okropna męka, nad śmierć okropniejsza. A śmierć nie przyszła, złote bramy nie otwarły się, męczennik przeznaczony dla większej jeszcze chwały na ziemi, nie czuł się nagle z śmierci do życia wiecznego przeniesionym, lecz usnął w objęciach aniołów. Oprawcy postrzegli, że naznaczona miara dopełniona, odcięli więzy, i Sebastian bezprzytomny, i jak nieżywy, upadł na ziemię, szeroko zalaną krwi jego strumieniem.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 348-359.

 

Przypisy:

(1) Przeszło 30.000 złp. Sestertius, pieniądz srebrny, mający czwartą część denara, ważący 2 ½ asa, czyli 30 uncyj miedzi.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMIX, Kraków 2009

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: