F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XXII.

 

Wiatyk

 

Wnętrze więzienia przedstawiało prawdziwe przeciwieństwo z furiami złości pogańskiej szalejącej poza nim. Pokój, wypogodzenie, wesołość i radość panowały w lochu, a kamienne mury i sklepienia powtarzały śpiewy psalmów, w których Pankracy przodował i w których "przepaść przyzywała przepaści", albowiem więźniowie z dolnego więzienia odpowiadali wyżej będącym i utrzymywali porządek responsoriów w psalmach, które im okoliczności na pamięć nasuwały.

 

Wilia "walki", która kończyć się miała rozszarpaniem ofiar przez dzikie zwierzęta, była zawsze dniem większej dla więźniów wolności. Przyjaciół skazanych przypuszczano do widzenia się z nimi, a chrześcijanie korzystali odważnie z pozwolenia, aby się cisnąć do więzień i polecać modlitwom błogosławionych wyznawców Chrystusa. Wieczorem wyprowadzono ich na spożycie tego, co się nazywało w języku więziennym "wolną wieczerzą", obfitej i nawet zbytkowej, wspólnej uczty. Poganie otaczali stół, ciekawie śledząc rozmowy i spojrzenia jutrzejszych rycerzy, ale nie mogli dojrzeć ani próżnego zuchwalstwa, ani zasmucenia i cierpkiego wyrazu u tych dziwnych winowajców.

 

Dla chrześcijan była ta wieczerza prawdziwie "agape" albo miłościwą ucztą; albowiem weseli byli, mile i żartobliwie rozmawiali.

 

Pankracy jednakże raz albo dwa zganił nieczułą ciekawość i grubiańskie uwagi tłumu, mówiąc:

 

– Nie dość wam jutra? Miło wam patrzeć na przedmioty waszej jutrzejszej nienawiści. Dzisiaj jesteście naszymi przyjaciółmi, jutro będziecie wrogami. Ale przypatrzcie nam się dobrze, byście nas poznać mogli, jak przyjdzie dzień sądu na nas wszystkich.

 

Wielu się cofnęło na tę przestrogę, niektórzy nawet się nawrócili.

 

Lecz podczas, gdy prześladowcy dawali w ten sposób ucztę dla ciał swych ofiar, Kościół, ich Matka, przysposabiał daleko wspanialszą ucztę dla dusz swych dzieci. Diakonowie nieustannie przy nich przebywali, mianowicie Reparatus, któryby był z radością ich los podzielił. Ale obowiązek kapłański nie dozwalał mu tego w obecnej chwili. Postarawszy się więc, ile mógł, o ich doczesne potrzeby, ułożył się z pobożnym kapłanem Dionizym, który ciągle bawił w domu Agnieszki, w celu posłania ku wieczorowi dostatecznej ilości cząstek Chleba żywota dla pożywienia w przeddzień bitwy rycerzy Chrystusowych,

 

Chociaż diakonowie roznosili Komunię świętą z głównego kościoła do innych, gdzie bywała rozdawana tylko przez właściwych rządców, wszakże męczennikom w więzieniu lub po domach umierającym wiernym mieli prawo podawać Chleb żywota i niższego stopnia duchowni. W tym dniu, kiedy nienawistne namiętności pogańskiego Rzymu rozdrażnione były nadchodzącą rzezią tylu chrześcijańskich ofiar, trzeba było niezwykłej odwagi, aby się podjąć tego obowiązku.

 

Albowiem z zeznań Torkwata wiedziano, iż Fulwiusz wytropił starannie wszystkich sług przybytku Bożego i dał swym brudnym szpiegom dokładny ich rysopis. Stąd ledwie im się godziło wyjść za dnia inaczej, jak w zupełnym przebraniu. Święty Chleb był przygotowany, a kapłan stojąc przy ołtarzu, na którym spoczywało ciborium, upatrywał między obecnymi, któryby z braci jego mógł najpewniej dopełnić tak wzniosłej i niebezpiecznej powinności. Zanim kto inny zdołał się wysunąć, młody akolita Tarcyzjusz klęknął u nóg kapłana, trzymając ręce wyciągnięte przed nim, gotów przyjąć święty ciężar, a z postawą tak niewinną, jak piękność anioła, dopraszał się o pierwszeństwo.

 

– Jesteś za młody, moje dziecko – rzekł z czułością kapłan pełen podziwienia na widok obrazu, jaki miał przed sobą.

 

– Moja młodość, Ojcze święty, będzie mi najlepszą obroną. O! nie odmawiaj mi tego wielkiego zaszczytu.

 

Łzy stanęły w oczach chłopca, a lica pałały wzruszeniem. Wyciągnął obie ręce, a błaganie jego było tak pełne zapału i odwagi, że mu się nic oprzeć nie mogło. Kapłan wziął Boskie tajemnice, owinięte starannie w płócienną chustkę, a potem w wierzchnie przykrycie i złożył w ręce młodzieńca, mówiąc:

 

– Pomnij, Tarcyzjuszu, jaki skarb jest powierzony twej słabej pieczy. Unikaj ładniejszych ulic i pamiętaj, że świętych rzeczy nie godzi się dawać psom, ani rzucać pereł przed trzodę. Czy uchowasz od wszelkiego szwanku święte dary Boże?

 

– Prędzej umrę, aniżeli bym je naraził – odpowiedział młodzieniec, tuląc niebieski ciężar do piersi i z pobożną radością puścił się w drogę.

 

Z większą, niżby się po latach spodziewać można, roztropnością przesuwał się lekko przez ulice, starając się unikać ulic głównych ale i zbyt odludne podobnie omijając. Gdy przechodził obok pięknego pałacu, bogata bezdzietna matrona, a pani gmachu widziała, jak z rękami na piersiach złożonymi szedł spiesznym krokiem.

 

– Zatrzymaj się chwilkę, miłe dziecię – rzekła, zachodząc mu drogę – powiedz mi twe imię i czy żyją twoi rodzice? I gdzie twój dom?

 

– Na imię mi Tarcyzjusz, jestem sierotą – powiedział, spoglądając z uśmiechem – i nie mam domu, chyba taki, o którym by ci może nie było przyjemnie słyszeć.

 

– Więc do mego przyjdź domu i spocznij. Życzę sobie pomówić z tobą. O, gdybyś ty był moim synem!

 

– Nie teraz, szlachetna pani, nie teraz. Podjąłem się jak najuroczystszego obowiązku i nie powinienem tracić ani jednej chwili.

 

– Więc przyrzeknij mi, że przyjdziesz jutro; oto jest mój dom.

 

– Jeżeli dożyję – odrzekł chłopiec, który wydał jej się jakby wysłannikiem z nieba. Patrzała za nim długo matrona, a potem puściła się w tę samą co i on stronę. Wkrótce usłyszała zgiełk i okropne krzyki. Stanęła, a gdy zgiełk ucichł, szła dalej.

 

Przez ten czas Tarcyzjusz, zajęty nie spadkiem po tej pani bezdzietnej, lecz myślą ku lepszym rzeczom zwróconą, pospieszał dalej i wkrótce zaszedł na plac obszerny, gdzie chłopcy dopiero co ze szkoły wybiegłszy, zaczynali się bawić.

 

– Jeszcze jednego nam potrzeba; skąd by go wziąć? – zapytał dowódca szkolnej gromady.

 

– Doskonale – krzyknął drugi – oto idzie Tarcyzjusz, od wieków go nie widziałem. Bywał do wszystkiego bardzo dobry. Chodź, Tarcyzjuszu – dodał, zatrzymując go – dokąd tak prędko? Baw się z nami.

 

– Nie mogę teraz, Petyliuszu, naprawdę nie mogę. Idę w sprawie nadzwyczaj ważnej.

 

– Ale musisz! – odezwał się pierwszy, silny i rzutny młodzieniec, zatrzymując go! – Kiedy ja czego chcę, to nic nie pomoże! Więc pójdź, przyłącz się do nas od razu.

 

– Zaklinam cię – rzekł błagalnie biedny chłopiec – puść mię.

 

– Nic z tego – odrzekł tamten. – Co ty tam tak starannie pod suknią ukrywasz? Jeżeli list, to dobrze, nie zepsuje się dlatego, że przez pół godziny nie będzie u ciebie na piersiach. Daj mi ten list, a ja go złożę w miejscu bezpiecznym na czas gry naszej – i wyciągnął rękę do świętego skarbu.

 

– Nigdy, nigdy! – odpowiedział młodzian, podnosząc oczy ku niebu.

 

– Zobaczę – nacisnął tamten ostro – chcę widzieć, co to jest – i zaczął go szturchać i szarpać; tłum osób przechodzących niezadługo się zebrał, wszyscy pytali ciekawie, o co rzecz idzie. Widzieli chłopca, który z założonymi rękoma, jakby obdarzony nadzwyczajną siłą, opierał się napaści nierównie mocniejszego, żądającego wyjawienia, co by niósł. Bicie, szarpanie, kułaki znosił bez skrzywienia i odwetu nie próbował, lecz obstawał niezłomnie przy swoim.

 

– Co to jest, co to być może? – pytali się wszyscy, kiedy Fulwiusz, przypadkiem przechodząc, przystąpił do koła otaczającego walczących. Poznał od razu Tarcyzjusza, którego widział podczas święceń w kościele i gdy mu jako porządniej ubranemu, a zatem mądrzejszemu, to samo pytanie uczyniono, odpowiedział z pogardą, obracając się na pięcie:

 

– Co to takiego? Nie domyślacie się? Otóż ja wam powiem. Chrześcijański osioł jakieś tajemnice niesie (1).

 

Nie trzeba było więcej: Fulwiusz, gardząc tak nieznaczną dla siebie ofiarą, wiedział dobrze, jaki będzie skutek tego słowa. Pogańska ciekawość, chęć znieważenia tajemnic chrześcijańskich rosła coraz bardziej; wszyscy żądali od Tarcyzjusza, aby się pozbył swego ciężaru.

 

"Nigdy za życia" – była jego jedyna odpowiedź.

 

Ciężkie uderzenie pięścią od razu go ogłuszyło; krew lała się z głowy; póty go bili, aż upadł na ziemię, ale z rękoma złożonymi na piersiach.

 

Motłoch rzucił się na niego, aby odsłonić najświętsze brzemię, kiedy właśnie w tej chwili jakaś olbrzymia siła w lewo i w prawo rozpędziła wszystkich oprawców. Niektórzy poodlatywali aż na drugi koniec placu, inni się na miejscu zakręcili i poprzewracali, a reszta cofnęła się przed wysokim, atletycznym żołnierzem. Schylił się rycerz ze łzami w oczach, podniósł poranionego i mdlejącego chłopca z taką czułością, jak najlepsza matka, i zapytał serdecznym głosem:

 

– Czy bardzo cierpisz, Tarcyzjuszu?

 

– Nic, to nic, Kwadratusie – odpowiedział, otwierając oczy z uśmiechem – ale ja niosę świętości Boże, o nich miej staranie, umieram.

 

Żołnierz podniósł chłopca i wziął na ręce z głębokim uszanowaniem, i tak niósł nie tylko ofiarę młodzieńczej wiary, ciało wyznawcy, ale samego Króla i Pana męczenników i Boską ofiarę ludzkości zbawienia. Głowa dziecka opierała się z ufnością na szyi żołnierza, lecz ręce nie opuściły do końca pieczy nad świętym skarbem. Podwójne brzemię nie było chrześcijańskiemu żołnierzowi ciężarem; nikt go nie zatrzymał, aż spotkali matronę, o której mówiliśmy. Z zadziwieniem zbliżyła się i wpatrując się:

 

– Czy być może – krzyknęła przerażona – czy to ten sam Tarcyzjusz, którego dopiero co spotkałam? Tak piękny i miły! Kto to mógł zrobić?

 

– Pani – odrzekł Kwadratus – zamordowali go dlatego, że chrześcijanin.

 

Matrona wpatrywała się w anielską twarzyczkę. Chłopczyna otworzył oczy, uśmiechnął się i zgasł. Od tej chwili matrona została także chrześcijanką.

 

Nadszedł wtenczas czcigodny Dionizy. Łzami zalany odsunął ręce dziecięcia i wziął z łona jego Przenajświętszy Sakrament, a dziecko jeszcze bardziej wydało mu się do anioła podobne, aniżeli za życia, przed godziną. Kwadratus zaniósł sam ciało męczennika na cmentarz Kaliksta, gdzie zostało pochowane, a w późniejszych czasach św. Papież Damazy ułożył napis grobowy, który między tysiącami świadczy, iż wiara w rzeczywistą obecność Ciała i Krwi Pańskiej w Eucharystii świętej była ta sama, co i teraz.

 

"Gdy Tarcyzjuszowi świętemu, niosącemu święte Pańskie tajemnice, świętokradzka ręka odebrać je chciała, on wolał raczej duszę oddać, aniżeli psom wściekłym rzucić członki Boże" (2).

 

Wzmianka jest także o Tarcyzjuszu w martyrologium Rzymskim w dniu 15 sierpnia. Z cmentarza św. Kaliksta, relikwie jego później przeniesiono do kościoła św. Sylwestra na Campo, jak widać ze starego napisu.

 

Wiadomość o tym wypadku nie doszła więźniów aż dopiero po odbytej uczcie. Obawa, iż będą pozbawieni duchowego pokarmu jedynie mogła zaćmić szczęście tych dusz wybranych.

 

Sebastian wszedł w tej chwili i poznał od razu, iż smutne wiadomości nadejść musiały. Wiedząc od Kwadratusa, co się stało, dodał otuchy wyznawcom: zapewnił, że nie będą pozbawieni pożądanego posiłku przed walką; potem szepnął kilka słów Reparatowi diakonowi, który wybiegł natychmiast, snadź w ważnej bardzo sprawie. Sebastian, znany strażom, wchodził codziennie i wychodził dowolnie z więzienia, niezmordowany w staraniu około wyznawców Bożych. A teraz przyszedł pożegnać raz ostatni swego najdroższego przyjaciela Pankracjusza. Uradowany Pankracjusz wziął go na stronę i zaczął:

 

– Sebastianie, czy pamiętasz, kiedyśmy słyszeli ryk dzikich zwierząt z twego okna, jak mówiliśmy sobie, że te wspaniałe łuki amfiteatru Flawiana będą wkrótce świadkami chrześcijańskiego triumfu.

 

– Pamiętam, mój drogi, pamiętam dobrze ten wieczór, i zdawało mi się już wtenczas, że twe serce przeczuwało dzień jutrzejszy.

 

– Tak też było rzeczywiście. Czułem wewnętrzną pewność, że będę jednym z pierwszych oddany na zaspokojenie wściekłego głodu tych okrutnych ludzi. Ale teraz, gdy chwila nadeszła, nie czuję się godnym umierać za Chrystusa. Nie pojmuję naprawdę, com mógł uczynić Sebastianie, nie mówię, aby na tak ogromny zaszczyt zasłużyć, ale by być wybranym do tak wielkiej łaski?

 

– Wiesz, mój drogi, że nie wola w tym ludzka, ani też ludzka zasługa, lecz, że łaska Boża, wybranych swoich uprzedza. Ale mów dalej, Pankracjuszu, niech słyszę, jak ci się wydaje jutrzejsze szczęście twoje.

 

– Tak mi się wydaje świetnym, że czasem nie wiem, czy to widzenie, czy rzeczywistość. Czy możesz pojąć, drogi Sebastianie, że ja dziś w zimnym, ciemnym i ciasnym więzieniu zamknięty, nim zajdzie jutrzejsze słońce, będę w mieszkaniu Ojca Najwyższego chodził między świętymi, w szacie bielszej od śniegu, przy harfach anielskich, oddychając wonią niebiańskich kadzideł, pojąc się z samego źródła żywota. O kim innym czytać coś podobnego lub słyszeć nie wydaje się jeszcze tak cudownym, lecz czy to nie za wielka śmiałość myśleć, że ze mną za kilka godzin tak będzie?

 

– I co jeszcze więcej, mój drogi Pankracy?

 

– O, daleko więcej, daleko więcej czuję, ale wymówić nie umiem. Gdy pomyślę, że ja, niedorostek, ja, com dopiero z ławy szkolnej powstał i którym nic dotąd dla Chrystusa nie uczynił, mogę sobie powiedzieć, jutro będę oglądał oko w oko Pana wszechrzeczy i odbiorę od Niego palmę i wieniec, Ojcowskie uściśnienie! Gdy o tym pomyślę, ta nadzieja tak mi się cudną wydaje, że w zachwyceniu moim prawie mi żal, iż wkrótce nadzieją być przestanie i rzeczywistością będzie. Tak, ta nadzieja spełni się jutro. Sebastianie – mówił, ściskając obie ręce przyjaciela. – Jutro, jutro nadzieja zamieni się w szczęście wieczne bez miary. Tak będzie; tak będzie, Sebastianie – mówił dalej z zapałem – to jest prawda, to jest niechybne.

 

– I co więcej jeszcze, kochany Pankracjuszu?

 

– Tak, Sebastianie, jeszcze więcej, jeszcze więcej, zamknąć oczy przed twarzami ludzkimi, a otworzyć je pełnym spojrzeniem przed Boskim obliczem; zamknąć je przed tysiącami postaci ludzkich, obrzucających nas nienawiścią, pogardą i wściekłością z każdego stopnia w amfiteatrze, a otworzyć w tej samej chwili na słońce mądrości! Jak znieść blask tego słońca, gdyby nie łaski i dobroć, które nas witają i wznoszą i nie dozwalają ginąć! Rzucić się od razu w nieskończoność Boskiego serca i zanurzyć się w gorejące morze łaski i miłości bez obawy zniszczenia! Sebastianie, czy to nie zarozumiałość z mej strony mówić, iż jutro... co to... słuchaj! Strażnik na Kapitolium woła, że północ, po drugiej połowie nocy, w tym więc dniu, dzisiaj będę posiadał to wszystko!

 

– Szczęśliwy! – wykrzyknął żołnierz. – Już i teraz jesteś w szczęściu, które się nigdy nie skończy.

 

– A czy wiesz, kochany Sebastianie – mówił dalej młodzieniec, jak gdyby nie słysząc, że mu Sebastian przerwał – wydaje mi się to tak wielką dobrocią i łaskawością mego Boga, iż mnie, młodemu, tak umrzeć pozwala! Co to za szczęście być w oka mgnieniu uwolnionym od widoku obrzydliwych zwierząt i obrzydliwszych łotrów, ryczących nade mną. Ciężej może przyjdzie widzieć ostatnie spojrzenie, słyszeć westchnienie ostatnie bolejącej matki. Lecz i tak, choć ją zobaczę i usłyszę dziś jeszcze jej głos przed walką, jakeśmy się o to ułożyli, ona mię nie osłabi.

 

Błysnęła łza w oku kochającego syna, ale ją zatrzymał i mówił dalej radośnie:

 

– Sebastianie, nie wypełniłeś swej podwójnej obietnicy, iż mi wyjawisz tajemnice dotąd ukrywane przede mną. Teraz ostatnia do tego sposobność; mów więc, niech wiem o wszystkim.

 

– A kiedy to było, kochany Pankracjuszu?

 

– Najpierw owej nocy, kiedy się odbyło zgromadzenie wiernych w twoim mieszkaniu, mówiłeś, że jest powód dość silny dla ciebie, aby hamować pragnienie śmierci dla Chrystusa; a niedawno nie chciałeś mi powiedzieć dlaczego mnie wyprawiłeś tak spiesznie do Kampanii, a mówiłeś, że coś w tym masz, czego się później dowiem, czym mię wielkiego niepokoju nabawiłeś.

 

– Te dwie tajemnice stanowią jedną. Obiecałem był czuwać nad życiem twoim, drogi chłopcze, widziałem twą żądzę męczeństwa, znałem gorące usposobienie twego młodocianego serca; obawiałem się, żebyś się nie porwał na jaki zbyt bohaterski czyn, któryby mógł zaćmić, chociażby tak lekko jak oddech na dobrze wygładzonej stali, czystość twego poświęcenia, albo skazić przemijającą plamką światowej chwały choćby jeden tylko listek twej palmy. Postanowiłem więc poskromić moje własne najpotężniejsze pragnienie i tęsknotę, dopóki cię nie ujrzę u mety. Czy tak dobrze było, Pankracjuszu?

 

– O! zbyt wielka dobroć i miłość twoja, kochany Sebastianie, zbyt wielka troskliwość i szlachetne zaparcie siebie samego! Ale jaki to ma związek z moją podróżą do Kampanii?

 

– Gdybym cię nie był oddalił, byliby cię uwięzili za śmiałe potarganie edyktu, albo za łajanie sędziego w trybunale. Byłbyś z pewnością potępiony i cierpiałbyś za Jezusa Chrystusa, ale wyrok twój byłby opiewał inną cywilną zbrodnię, to jest obrazę majestatu cesarskiego. I oprócz tego, drogi chłopcze, byłbyś wówczas umierał i tryumfował sam jeden w oczach zdumionych pogan. Cień dumy mógłby był wśród walki paść na duszę twoją i zasługę zmniejszyć, pozbawiając cię w jakiejś cząstce tej świętej zasługi, która jest wyłączną chwałą umierających za wiarę: to jest umrzeć po prostu dlatego tylko, że jesteś chrześcijaninem.

 

– Wielka prawda, Sebastianie – rzekł, rumieniąc się Pankracjusz z uśmiechem.

 

– Ale kiedym cię widział – mówił dalej żołnierz – zajętego uczynkiem miłosierdzia względem wyznawców Chrystusa, kiedym cię widział wleczonego po ulicach, okutego, bitego jak innych, kiedym cię widział wyśmianego jak wszyscy wierni, kiedy słyszałem wyrok śmierci na ciebie wspólnie z innymi za to tylko, iż jesteś chrześcijaninem i nie dla czego innego, poznałem, że moje zadanie się skończyło i odtąd nie byłbym podniósł palca, aby cię od śmierci wybawić.

 

– Jakże podobną do Boskiej była twa pieczołowitość tak mądra, tak wspaniała i tak na pozór ostra – rzekł ze łzami Pankracy, rzucając się na szyję Sebastiana, a potem mówił dalej:

 

– Przyobiecaj mi jedną rzecz jeszcze, to jest, że dziś zostaniesz przy mnie aż do końca i poniesiesz matce mojej dar mój ostatni.

 

– Chociażbym miał za to życie oddać, wszystko uczynię: a potem niedługie będzie nasze rozłączenie, Pankracjuszu.

 

Diakon dał znać, że wszystko gotowe do spełnienia świętej ofiary w samym więzieniu. Niezwykły obraz zajął oczy naszych świętych młodzieńców. Święty kapłan Lucjanus leżał rozciągnięty na podłodze z członkami tak boleśnie rozpiętymi w dybach, że nie mógł się podnieść. Reparatus rozłożył mu na piersiach obruski lniane, jak na ołtarzu, na nich położono chleb ofiarny, a kielich z winem i wodą podtrzymywał diakon. Podnoszono głowę sędziwego kapłana, kiedy czytał modlitwy i wykonywał obrzędy ofiarowania i poświęcenia. A potem każdy zbliżając się pobożnie i ze łzami wdzięczności, przyjmował z jego poświęconej ręki swą cząstkę, w tej cząstce całość tajemniczego pokarmu.

 

Przedziwny i uderzający przykład zdolności, że tak powiem, stosowania się do wszystkich potrzeb swych dzieci, w powszechnym katolickim Kościele Bożym. Chociaż przepisy są wyraźne, troskliwa i pomyślna miłość znajduje sposoby ustalenia zasady, samym nawet pobłażaniem w formie, tak, iż wyjątek jest szczytniejszym jeszcze zastosowaniem prawa. Oto sługa Boży i rozdawca Jego świętego Ciała, obdarzony szczególnym nad innych kapłanów przywilejem, iż jak ten Pan, który go umocował do czynienia ofiary, był zarazem ofiarnikiem i ołtarzem. Kościół chciał, aby święta ofiara odbywała się jedynie nad relikwiami męczenników; tu był męczennik, szczególną prerogatywą za życia do tego powołany. Jeszcze przy życiu, już leżał pod stopami Jezusa! Piersi jeszcze się podnosiły wprawdzie, a serce biło pod świętymi postaciami: tak pełnił męczennik czynność kapłana, lecz sam już był umarłym. Ofiara jego życia była w duchu, jeżeli nie na ciele, spełniona: był więc i relikwią. Piersi kapłana były przybytkiem, a Chrystus sam jeden żył w tym przybytku z ciałem i duszą (3). Czy Wiatyk dla męczenników mógł być kiedy godniej przygotowanym?

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 319-332.

 

Przypisy:

(1) Asinus portans mysteria. Łacińskie przysłowie.

 

(2)       "Tarcisium sanctum Christi sacramenta gerentem

Cum male sana manus peteret vulgare profanis

Ipse animam potius voluit dimittere caesus

Prodere quam canibus rabidis caelestia membra".

 

(3) "Żyję teraz nie ja, ale Chrystus żyje we mnie" (Gal. II, 20).

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMIX, Kraków 2009

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: