F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XX.

 

Prace publiczne

 

Jeżeli przed edyktem termy Dioklecjana podnosiły się w pocie czoła chrześcijańskich więźniów to liczba więźniów i niezliczone ich cierpienia wielce się wzmogły z wzrastającą gwałtownością dzikiego prześladowania.

 

Sam cesarz Dioklecjan oczekiwany był na otwarcie upragnionego gmachu i liczba pracowników podwojoną była dla spieszniejszego ukończenia. Szeregi mniemanych zbrodniarzy przybywały codziennie z portu Luna, z Sardynii i nawet z Krymu, czyli Chersonezu, gdzie ich używano do roboty w kopalniach i do najcięższych prac inżynierskich. Znosić materiały, piłować i ciosać kamienie i marmur, mieszać wapno, stawiać mury – takie były roboty przeznaczone nieprzyjaciołom bogów, z których wielu wcale nieprzywykłych było do ciężkiej, ręcznej pracy. Jedyna nagroda za trudy była ta, którą odbierali wraz z mułami i wołami, dzielącymi ich pracę. Coś niewiele lepszego, jeśli nawet lepszego od stajni do spania, żywność ledwie wystarczającą do utrzymania sił, odzież źle chroniącą od zimna – oto wszystko, czego im dostarczano. Okowy na nogach, ciężkie łańcuchy dla niedopuszczenia ucieczki wzmagały ich cierpienia; i dozorców wybierano najdokuczliwszych, pilnowali oni każdego kroku z batem lub kijem w ręku, zawsze gotowi przydać cierpienia do trudów, czy to dla dogodzenia lekkomyślnemu okrucieństwu, czy to dla przypodobania się srogim swym panom.

 

Lecz chrześcijanie rzymscy mieli szczególne staranie o tych świętych wyznawcach. Diakoni odwiedzali ich, przekupując strażników, a młodzi ludzie śmiało szli między nich, rozdając pożywniejszą strawę lub cieplejszą odzież, przekupując strażników dla zjednania lepszego z ich strony obchodzenia się z więźniami. Wtedy polecali się chrześcijanie ich modlitwom i całowali łańcuchy i rany, które ci święci wyznawcy nosili za Chrystusa.

 

To zebranie ludzi, skazanych za wierne służenie niebieskiemu Panu, służyło także dla innego celu. Podobnie jak sadzawka, w której wykwintny Lukullus przechowywał spasione minogi na ucztę, jak klatki z rzadkimi ptakami, jak ogrodzenia, w których spaśne bydło przechowywano na ofiary lub ucztę cesarską, jak nory w pobliżu amfiteatru, w których trzymano drapieżne zwierzęta dla igrzysk publicznych, tak też właśnie więzienia te były składem, z którego o każdym czasie mogły być dostawione ofiary na krwawą hekatombę, do ulubionych ludowych widowisk z okoliczności jakiej bądź uroczystości publicznej, składem żywności dla drapieżnych zwierząt, ile razy podobny im lud krwi zapragnął.

 

Podobna okoliczność zbliżyła się teraz. Prześladowanie zaczęło się niepomyślnie. Żadnej znaczniejszej osoby dotąd nie schwytano; niepowodzenia pierwszego dnia nie były dotąd zupełnie wynagrodzone i wyglądano czegoś niepowszedniego i większego. Lud upominał się o igrzyska, a zbliżający się dzień urodzin cesarskich nasunął sposobność zadosyćuczynienia temu życzeniu. Dzikie zwierzęta, które Sebastian i Pankracjusz z pałacu cesarskiego byli słyszeli, ryczały jeszcze, upominając się o należną im pastwę. Zdawało się, jakby same zwierzęta rozumiały, iż przywilej pożerania chrześcijan z prawa im przysługuje.

 

Jednego południa, ku końcowi grudnia, Korwin udał się do łaźni Dioklecjana w towarzystwie Katulusa, który się umiał poznać na kandydatach do amfiteatru, tak jak kupiec bydło wybiera na jarmarku. Zawołał Rabiriusza, głównego dozorcę robót publicznych, i powiedział:

 

– Rabiriuszu! Przyszedłem z rozkazu cesarza wybrać pewną liczbę występnych chrześcijan, pod twoją strażą zostających, aby mieli zaszczyt walczyć w amfiteatrze z okoliczności zbliżającego się święta.

 

– Doprawdy – odrzekł urzędnik – nie mam żadnego do ustąpienia. Muszę w oznaczonym czasie ukończyć robotę, a nie zdołam, jeśli mi rąk brakować będzie.

 

– Ja temu poradzić nie mogę; innych ci dostarczą na miejsce tych, których ja zabiorę. Musisz mnie wraz z Katulusem przeprowadzić pomiędzy robotnikami, abyśmy wybrali tych, co nam się nadadzą.

 

Rabiriusz, mrucząc na to nierozsądne żądanie, musiał wszakże usłuchać i zaprowadził ich do wielkiej hali sklepionej. Wchodziło się okrągłą sienią z góry oświeconą jak Panteon. Ta sień prowadziła do jednego z krótszych ramion sali znacznych rozmiarów, kształtem krzyża zbudowanej, obok której było kilka mniejszych pokoi. W każdym punkcie, gdzie się linie, krzyż odznaczające, w kąt prosty schodziły, miał być na sali wzniesiony wielki z jednej sztuki kamienny filar. Dwa stały już na miejscu, trzeci obwiązany linami przymocowanymi do kołowrotu, miał być postawiony nazajutrz.

 

Wielka liczba ludzi zajęta była ostatnimi przygotowaniami. Katulus skinął na Korwina i wskazał palcem dwóch pięknych młodzieńców, którzy zwyczajem niewolników do pasa obnażeni, byli wzorem męskiej atletycznej budowy.

 

– Muszę mieć tych dwóch, Rabiriuszu – rzekł ochmistrz dzikich zwierząt – będą najlepsi. Pewny jestem, że są chrześcijanami, tak ochotnie pracują.

 

– Nie mogę na żaden sposób oddalić ich teraz. Warci są dla mnie sześciu ludzi, albo pary koni przynajmniej. Poczekajcie, póki się cięższa robota nie odprawi, a wtedy będą na wasze usługi.

 

– Jak się nazywają? Chcę ich sobie zapisać. A pamiętaj, abyś ich w dobrym stanie utrzymywał.

 

– Nazywają się Largus i Smaragdus; należą do najlepszej familii, lecz pracują jak plebejusze i chętnie pójdą za tobą, nie mając nic do stracenia.

 

– Uczynimy zadość ich chęci – rzekł Korwin z wielką wesołością. I tak się później stało.

 

Przechodząc pośród robotników, wybrali jeszcze pewną liczbę niewolników, przy których Rabiriusz upierał się najczęściej daremnie. W końcu zbliżyli się do pokojów na wschodniej stronie dłuższego ramienia sali. W jednym z nich ujrzeli kilku winowajców (jeśli mamy wyrazu tego używać), spoczywających po pracy. W pośrodku był stary człowiek, czcigodnej powierzchowności, z długą, białą brodą spływającą na piersi, z słodkim wyrazem na twarzy, uprzejmy w mowie, wesoły, acz słaby przy pracy. Był to wyznawca Saturnin, osiemdziesięcioletni starzec, okuty w ciężkie łańcuchy. Po bokach byli młodzi pracownicy, Cyriak i Syzyniusz, o których zapisano, że w dodatku do własnej wyznaczonej pracy, każdy po swojej stronie, dźwigali łańcuchy staruszka. Wspominają także akta, że największą dla nich rozkoszą było pomagać słabszym braciom i odrabiać za nich robotę, oprócz wyznaczonej sobie. Lecz nie był jeszcze przyszedł czas na nich, gdyż obaj przed odebraniem męczeńskiej korony, wyświęceni być mieli na diakonów przez następnego papieża.

 

Kilku innych niewolników leżało na ziemi u nóg staruszka, który siedząc na bryle marmuru, mówił z słodką powagą tak przykuwającą uwagę słuchaczy, że się zdawali zapominać o cierpieniach. O czym do nich mówił? Czy odwdzięczał się za nadzwyczajne poświęcenie przepowiadając Cyriakowi, że na pamiątkę, część ogromnego gmachu, nad którego wzniesieniem pracują tak ciężko, będzie poświęconą Bogu pod wezwaniem św. Cyriaka. Albo może opowiadał inne świetniejsze jeszcze widzenie, jako mniejsze oratorium to rozszerzy się i zamieni w wspaniałą świątynię na cześć Królowej Anielskiej, która zajmować będzie całą tę piękną salę z sieniami, pod kierunkiem najpotężniejszego geniusza artystycznego, jakim się świat szczyci (1). Jakaż bardziej pocieszająca mogłaby być myśl dla biednych niewolników, jak ta, że wznosili gmachy te nie dla rozkoszy pogańskiego ludu, lub z rozrzutności zepsutego cesarza, lecz aby się zamieniły w jeden z najwspanialszych kościołów na cześć prawdziwego Boga, pod wezwaniem Przeczystej Matki Dziewicy.

 

Z pewnej odległości Korwin zobaczył tę gromadkę i zatrzymując się, zapytał dozorcę o imiona osób, z których się składała. Wyliczył chętnie i dodał:

 

– Mógłbyś zabrać tego starca, gdybyś chciał, bo co do roboty, nie wart żywienia.

 

– Dziękuję ci – odrzekł Korwin – pięknie by wyglądał w amfiteatrze. Lud nie daje się zbywać starymi grzybami, które giną od jednego uderzenia tygrysiej lub niedźwiedziej łapy, lecz chce widzieć młodą krew płynącą i młodzieńców walczących wśród razów i ran, póki śmierć uporczywej walki nie rozstrzygnie. Lecz oto jeden jeszcze, któregoś nie nazwał, twarz jego odwrócona jest od nas, nie nosi ani ubioru więźniów, ani kajdan. Kto to być może?

 

– Nie wiem, jak się nazywa – odrzekł Rabiriusz – lecz jest to piękny młodzieniec, który często przebywa z więźniami, wykupuje ich, a nawet czasem pomaga im w pracy. Płaci grubo zresztą, aby mu to wszystko wolno było; więc nie jest naszą rzeczą badać go.

 

– Lecz jest moją – rzekł Korwin ostro i szedł naprzód w tym celu. Głos doleciał uszu nieznajomego i obejrzał się.

 

Korwin skoczył ku niemu ze wściekłą gwałtownością drapieżnego zwierza, uchwycił go i zawołał z radością:

 

– Okujcie go natychmiast! Tym razem nie uciekniesz mi, Pankracjuszu.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 308-314.

 

Przypisy:

(1) Michał Anioł. Wspaniały i piękny kościół Panny Maryi Anielskiej przerobiony był przez tego artystę z środkowej sali i okrągłej sieni opisanej w niniejszej powieści. Sufit później dodano, a filary i wysokość dachu o kilka stóp zniżono.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMIX, Kraków 2009

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: