F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XVIII.

 

Nagroda

 

Prefekt miasta szedł zdać sprawę z wypadków dziennych, o ile możności tłumacząc i uniewinniając niegodziwego syna. Zastał cesarza w najgorszym usposobieniu. Gdyby Korwin był mu się pokazał na początku dnia, nikt by nie ręczył za jego głowę. A teraz niepowodzenie wyprawy cmentarnej rozbudziło gniew tyrana, gdy Tertulus wszedł do sali posłuchania. Sebastian był na straży.

 

– Gdzie twój syn – było pierwszym pytaniem na powitanie.

 

– Pokornie oczekuje za drzwiami rozkazów boskości twej, pragnąc ukoić twój boski gniew za zawód, jaki nam fortuna sprawiła, na przekór jego gorliwości.

 

– Fortuna! – zawołał tyran – fortuna! Zapewne własna jego głupota i tchórzostwo. Piękny początek, zaprawdę; lecz będzie miał za to; przyprowadź go!

 

Nędznik zapłakany i drżący rzucił się do nóg cesarza. Cesarską nogą kopnięty i na środek sali wyrzucony, skulił się ze strachu jak pies obity. To pobudziło śmiech cesarza i pomogło do złagodzenia gniewu.

 

– Pójdź ty, psie! Wstań – rzekł – i tłumacz się. Jakim sposobem edykt zniknął?

 

Korwin opowiedział, jak mógł, historyjkę, która trochę zabawiła cesarza; podobał mu się figiel Korwinowi spłatany. Był to już dobry dla Korwina znak.

 

– Dobrze! – rzekł nareszcie cesarz – będę łaskawym dla ciebie. Liktory, przystąpcie.

 

Wyciągnęli siekiery i pokazali, że ostre. Korwin rzucił się znowu plackiem na ziemię i zawołał:

 

– Daruj mi życie, mam ważne zeznanie do uczynienia, jeśli żyć będę.

 

– A kto cię chce pozbawić nikczemnego życia? – odrzekł Maksymian. – Liktory, połóżcie siekiery; dla niego rózgi dostateczne.

 

W jednej chwili ręce związano, tunikę zdarto z pleców, rózgi posypały się po plecach z mistrzowskim porządkiem. Korwin wił się i ryczał, a cesarskie "bóstwo" śmiać się raczyło.

 

Zbity i upokorzony, znów stanąć musiał przed cesarzem.

 

– Teraz mów, łotrze – rzekł Maksymian – jakie wiadomości masz do udzielenia?

 

– Wiem, kto zeszłej nocy gwałt popełnił na twoim cesarskim edykcie.

 

– Któż to był?

 

– Młodzieniec, imieniem Pankracjusz, którego nóż znalazłem w miejscu, skąd edykt został odcięty.

 

– A czemu żeś go nie chwycił i nie oddał pod sąd?

 

– Dwa razy dzisiaj był prawie w rękach moich, gdyż słyszałem głos jego, lecz zdołał uciec.

 

– Więc nie dajże mu uciec trzeci raz, albo skórą zapłacisz. Lecz skądże go znasz i nóż jego?

 

– Był moim współuczniem w szkole Kassjana, który od tego czasu został chrześcijaninem.

 

– Chrześcijanin śmie być nauczycielem? Poddanych moich przerabiać na nieprzyjaciół państwa i monarchów, i uczyć pogardy dla bogów? Domyślam się, że on namówił tego młodego padalca Pankracjusza, aby zdarł edykt cesarski. Czy wiesz, gdzie się znajduje?

 

Tak jest: Torkwatus, który się wyrzekł chrześcijańskich zabobonów, powiedział mi gdzie mieszka.

 

– A kto jest ten Torkwatus?

 

– Młodzieniec, który przebywał przez czas jakiś u Chromacjusza na wsi z kilkunastu chrześcijanami.

 

– Jak to, coraz to gorzej. Więc były prefekt także został chrześcijaninem?

 

– Tak jest; mieszka z licznymi zwolennikami tej sekty na wsi w Kampanii.

 

– Co za zdrada, co za oszukaństwo! Teraz już nie wiem, komu zaufać. Prefekcie, poślij natychmiast uwięzić tych wszystkich ludzi i nauczyciela i Torkwata.

 

– Ten już nie jest chrześcijaninem – rzekł sędzia.

 

– Co mi do tego! – odrzekł cesarz gniewnie – aresztuj tylu, ilu będziesz mógł, bez litości dla nikogo, i dobrze ich ćwicz, rozumiesz mnie? Teraz idźcie wszyscy, czas dla mnie na wieczerzę.

 

Korwin wrócił do domu i mimo okładów i plastrów, w gorączce, gniewie i bólu przepędził całą noc, a nazajutrz rano błagał ojca, aby mu dozwolił należeć do wyprawy do Kampanii, aby tym sposobem mógł naprawić sławę swoją, dogodzić żądzy zemsty i uniknąć szyderstw i obelg, jakimi by go wszyscy w Rzymie niezawodnie dręczyli.

 

Fulwiusz zaś, zostawiwszy Cecylię w trybunale, spieszył do domu opowiadać, jak zazwyczaj, przygody swoje Eurotasowi. Stary słuchał opowiadania z nieprzebłaganym złym humorem i rzekł w końcu zimno:

 

– Bardzo mało korzyści z tego wszystkiego, Fulwiuszu.

 

– Żadnej, jak na teraz; lecz piękne widoki na przyszłość przynajmniej.

 

– Jak to?

 

– Oto Agnieszka jest w mojej mocy. Upewniłem się, że jest chrześcijanką. Teraz mogę albo posiąść ją, albo zgubić. W każdym razie majątek jej jest moim.

 

– Trzymaj się drugiej możliwości – rzekł stary z złowieszczą iskrą w oku, lecz twarzy nie zmieniając – sposób krótszy i łatwiejszy.

 

– Idzie tu o mój honor; nie mogę na to pozwolić, aby się ze mną obchodzono w taki sposób, jakem ci opowiedział.

 

– Tego obejścia doznałeś już wszakże i masz się za co mścić, a czasu nie trać na głupstwa. Fundusze prawie wyczerpane, a nic nie wpływa. Musisz coś ubić.

 

– Pewnie, Eurotasie, wolałbyś, żebym bogactwa te mógł zyskać godziwym raczej niż podłym sposobem.

 

Eurotas uśmiechnął się na tę dziwaczną myśl.

 

– Niech będzie, jakim chce, sposobem, byłe najpewniejszym i najkrótszym. Znasz nasz układ. Albo ród twój odzyska bogactwa i świetność, albo zakończy się na tobie. W podłym ubóstwie ślęczeć mu nie dam.

 

– Wiem, wiem, i nie potrzebowałbyś mi co dzień przypominać gorzkich warunków – rzekł Fulwiusz. Daj mi czasu dosyć, a wszystko będzie dobrze.

 

– Czas będziesz miał, dopóki wszelka nadzieja nie będzie stracona. Sprawa nie w najświetniejszym położeniu w tej chwili. Lecz Fulwiuszu, czas przyszedł, abym ci powiedział, kim jestem.

 

– Jak to, czy nie byłeś wiernym mego ojca sługą, którego pieczy syna powierzył?

 

– Byłem twego ojca starszym bratem, Fulwiuszu i głową rodziny. Miałem jedną tylko myśl, jeden cel w życiu: przywrócić domowi naszemu tę świetność i wielkość, której go niedbalstwo i rozrzutność ojca mego pozbawiły. Myśląc, że twój ojciec, a brat mój, większe do dzieła tego miał zdolności, ustąpiłem mu praw moich do zysków pod pewnymi warunkami, z których jednym była wyłączna nad tobą opieka i kształcenie umysłu twego. Wiesz, jakem cię wyuczył, nigdy nie zważać na środki, byle tylko nasze rodowe cele mogły być osiągnięte.

 

Fulwiusz, z zadziwieniem i głęboką uwagą był jakby przykuty do mówiącego.

 

Ponury starzec wlepił weń oczy natarczywiej jak zwykle, i mówił dalej:

 

– Pamiętasz czarną i zawikłaną zbrodnię, przez którą zgromadziliśmy w ręce twoje podzielone szczątki bogactw rodzinnych?

 

Fulwiusz zakrył twarz rękami i zadrżał, potem rzekł błagalnie:

 

– O, miej litość, Eurotasie; na nieba, nie wspominaj mi o tym.

 

– Dobrze więc – odrzekł stary, jak zawsze niewzruszony – będę zwięzłym. Pamiętaj, bratanku, że kto się nie wzdryga przed świetną przyszłością, mającą być owocem zbrodni, nie powinien drżeć na wspomnienie przeszłości, jaką była zbrodnia przygotowała. Bo przyszłość będzie kiedyś przeszłością. Niechże więc nasz układ dalszym postępuje torem, gdyż zbrodnia ma swoje prawa i porządek. Natura uposażyła cię w wysokim stopniu samolubstwem i przebiegłością, mnie zaś dała śmiałość i wyższość umysłu, niezbędną do użycia tych przymiotów. Losy nasze są wspólne: zbogacimy się, lub umrzemy razem.

 

Fulwiusz przeklinał w sercu dzień, w którym przyszedł do Rzymu, a raczej dzień, w którym oddał łódź swego żywota tajemniczemu sternikowi, spod którego władzy wydobyć się nie mógł. Udał się na łoże z sercem cięższym niż kiedykolwiek, gdyż ciemna i groźna przyszłość przeraziła go najbardziej wśród nocy.

 

Czas powiedzieć, co się stało z trzecim członkiem naszej godnej trójki, z odstępcą Torkwatem. Gdy zawstydzony i pomieszany biegł szukać grobowca, który miał być wskazówką drogi, trafił w korytarzu, do którego wbiegł, na dawne zarzucone schody, wykute w kamieniu i prowadzące do niższego piętra cmentarza. Schody były wydeptane, śliskie i strome. Torkwatus trzymając przed sobą światło i pędząc na oślep, wpadł jak długi w otwór i leżał na dnie ogłuszony i bezprzytomny długi czas po oddaleniu się towarzyszów.

 

Gdy na koniec odzyskał przytomność, przez jakiś czas tak mu się w głowie kręciło, że długo jeszcze nie mógł się opamiętać. Wstał i macał wokoło siebie, aż nareszcie przypomniał sobie, że jest w pieczarach cmentarza; lecz nie mógł wytłumaczyć sobie, jakim sposobem sam jeden i bez światła. Wtenczas przyszło mu na myśl, że miał przy sobie zapas stoczków i co potrzeba do skrzesania światła. Zapalił świeczkę i ucieszył się światłem. Lecz oddalił się od schodów, z których w to miejsce wpadł, o których był zapomniał, i szedł coraz dalej, błąkając się w podziemnym labiryncie.

 

Myślał z początku, ze trafi do jakiego wyjścia, zanim wyczerpie siły i światło. Lecz stopniowo przejmowała go prawdziwa trwoga. Stoczki wypalały się jeden po drugim, a siły poczęły omdlewać, gdyż nie jadł od rana i poznawał te same miejsca po kilka razy, a czas mu się już zdawał bardzo długi i widział, że się w tych samych kołach kręci i w przepaść zagłębia, jak niegdyś we śnie z łódką. Z początku niedbale się oglądał wkoło siebie i bez myśli czytał napisy na grobach. Lecz gdy począł słabnąć, a nadzieja ratunku znikała, uroczyste pomniki śmierci poczęły przemawiać do duszy jego mową, której nie mógł odepchnąć. "Złożona w spokoju", brzmiał jeden napis; "spoczywający w Chrystusie", było na innym grobie; tysiące wiernych wokoło, macierzyńską ręką Kościoła na spoczynek złożonych, a każdy znakiem macierzyńskiej miłości Kościoła Bogu polecony, a wszyscy czekali odgłosu anielskiej trąby, budzącej do szczęśliwego zmartwychwstania. A i on za parę godzin będzie tak jak i oni zmarłym; lecz czy będzie złożony w pokoju przez pobożne ręce, podobnie jak oni? Na zimnym kamieniu, samotny umierać będzie – bez współczucia, nieżałowany, nieznany. Tutaj będzie gnił i rozpadał się w kawałki; a jeśli kiedyś po latach może wielu, kości jego pozbawione chrześcijańskiego pogrzebu znalezione będą, domyślać się będą przyszłe pokolenia, że te kości są przeklętymi szczątkami zabłąkanego w cmentarzu grzesznika. I będą odrzucone, jak on sam wyrzutkiem jest z pomiędzy wiernych.

 

Czuł, że śmierć szybko się zbliża; głowa słabła, a serce drżało. Stoczka nie stawało w palcach, złożył więc dopalający się knotek na kamieniu przy sobie. Byłoby światła jeszcze ze trzy minuty, lecz kropla wody wysączyła się ze sklepienia, padła i zgasiła. Tak był chciwym tych trzech minut światła, tak mu żal było tych niedopalonych nitek, jako ostatniego związku ze światem, tak pragnął jeszcze raz spojrzeć na zewnątrz, a choć przez tę jedyną chwilę odwrócić wzrok od czarnego widoku wnętrza swej duszy, iż wyciągnął krzemień i stal, i przez kwadrans pracował zimnym potem oblany nad zapaleniem wilgotnego knota; a gdy na koniec nitki się zatliły, nie obejrzał się, nie spróbował się ratować, lecz w osłupieniu wlepiał oczy w gasnące światełko, jakby jego życie razem zagasnąć miało. I wkrótce ostatnia iskra zajaśniała czerwono, jak świętojański robaczek i zgasła.

 

A on także? Czy zgasł, tak mu się zdawało. I czemu nie? Ciemność zupełna i wieczna otoczyła go. Oderwany na zawsze od obcowania z żyjącymi, usta już nie zakosztują jadła, uszy już nie dosłyszą żadnego dźwięku, oczy nic już nie zobaczą.

 

Wcielony w towarzystwo zmarłych z tą różnicą, że grób miał o wiele obszerniejszy, lecz zarówno ciemny i pusty i zamknięty na zawsze. Czymże innym jest śmierć? Nie, nie mogła to być śmierć jeszcze. Po śmierci coś innego nastąpić by miało. Lecz nawet i to już blisko było. Robak począł toczyć sumienie i wkrótce stał się żmiją i cisnął serce strasznymi pierścieniami. Spróbował myśleć o rzeczach wesołych, o spokojnych chwilach w willi z Chromacjuszem i Polikarpem, o ich ojcowskich słowach i ostatnim uściśnieniu. Lecz z pięknego widzenia strzelił błysk przeraźliwy; wszakże on, Torkwat, zdradził wszystkich, zaprzedał ich; komu? Fulwiuszowi i Korwinowi. Straszna drgnęła struna, jak bolejący nerw zęba, bólem swoim odzywający się w mózgu i po całym jestestwie.

 

Pijaństwo, gra nieuczciwa, podła obłuda, szkaradna zdrada, odstępstwo, do nieba wołające świętokradztwa dni ostatnich i morderczy zamach upłynionego poranku zleciały się teraz, tańcując kołem jak szatany, wrzeszcząc, śmiejąc się, wykrzywiając, płacząc, szydząc, jęcząc i zgrzytając zębami; przed osłabionymi oczami iskry latały i niby się sypały z pochodni tych furii. Oczy zakrył rękami i upadł na twarz.

 

– Być może, żem umarł, bo oto już piekło – rzekł sam do siebie. Wpadł w bezwładną rozpacz; siły opadały, gdy mu się wydało, że słyszy odgłos daleki. Odpędził tę myśl, lecz fala dalekiej nuty znowu ucho uderzyła. Podniósł się; nuta stawała się wyraźniejszą. Tak słodko z innej sfery dolatywała, tak podobnie do chóru anielskich głosów; lecz – kto by był myślał, że niebo jest tak blisko piekła! Albo czy aniołowie towarzyszą strasznemu sędziemu, który mnie potępić przychodzi?

 

A teraz słaby promyk światła ukazał się w tej samej stronie, skąd i śpiew i słowa wyraźnie słychać było:

 

"In pace, in idipsum dormiam et requiescam..." (1).

 

– Te słowa nie są dla mnie. Przystałyby one na pogrzebie męczennika, ale nie potępieńca.

 

Światło wzmagało się, jak gdyby jutrzenka miała się w jasny dzień rozwidnić i wstąpiło w pieczarę, która miała być grobem Torkwata. Wraz z światłem rozwinął się obraz nadto wyraźny, aby mógł być złudzeniem. Naprzód weszły dziewice, niosące lampy; potem młody akolita Tarcyzjusz, niosący kadzielnicę wonną pachnącym dymem, i po innych z duchowieństwa sam Ojciec Święty w towarzystwie Reparata i diakonów.

 

Diogenes i jego synowie z smutnymi twarzami i wielu innych wiernych, pośród których widać było Sebastiana, zamykali pochód. Że wielu niosło kaganki i stoczki, postacie postępowały w jednostajnej i rozświetlonej atmosferze. Przechodząc koło Torkwata, śpiewali wiersz z psalmu: "Quoniam Tu Domine singulariter in spe constituisti me".

 

– To – zawołał, podnosząc się – to jest dla mnie.

 

Z tą myślą upadł na kolana, jakby z natchnienia łaski; słowa, które pierwej słyszał, wracały mu się jak echo, słowa zastosowane do tej chwili; słowa, które czuł, że musi mówić. Pełzał naprzód, wycieńczony i słaby, wzdłuż pieczary, w poprzek której procesja przechodziła i obrócił się i postępował za procesją w pewnej odległości, nie zwracając na siebie uwagi. Weszli do przybytku, który się od świateł rozwidnił tak, że obraz Dobrego Pasterza zajaśniał żywo przed Torkwatem. Lecz nie mógł przejść progu, na którym stał, bijąc się w piersi i modląc o przebaczenie.

 

Ciało złożono na ziemi i inne psalmy i hymny śpiewano i modlitwę odmawiano, wszystko tym rzeźwym tonem i z tą wesołą nadzieją, z jaką Kościół zawsze uroczystość śmierci obchodził. Nareszcie złożono ciało do grobu w tym celu przygotowanego pod arkadą... Gdy się to odbywało, Torkwatus zbliżył się do jednego z widzów i spytał szeptem:

 

– Czyj to pogrzeb?

 

– To jest złożenie do grobu – odrzekł – błogosławionej Cecylii, ślepej dziewicy, która dziś rano wpadła w ręce żołnierzy w tym cmentarzu, i której duszę Bóg zabrał do siebie.

 

– A ja jestem jej zabójcą – zawołał z krzykiem przerażenia i żalu; chwiejnym krokiem zbliżył się do świętego biskupa i padł do nóg jego.

 

Chwila upłynęła, zanim zdołał uczucia swoje słowami wytłumaczyć; i oto pierwsze, które potrafił wymówić.

 

– Ojcze, zgrzeszyłem przed obliczem nieba i nie jestem godzien być zwanym dzieckiem twoim.

 

Papież podniósł go miłościwie i przycisnął do łona, mówiąc:

 

– Pożądany powrót twój, synu, ktokolwiek jesteś, do domu ojca. Aleś słaby i wycieńczony i potrzebujesz spoczynku.

 

Natychmiast otoczono go troskliwością. Lecz Torkwatus nie spoczął, póki publicznie nie wyznał grzechów swoich, dołączając dzisiejszą zbrodnię; gdyż się to działo wieczór tego samego dnia. Wszyscy się radowali powrotem marnotrawnego syna, odzyskaniem zgubionej owieczki. Agnieszka oderwała ostatnie kochające spojrzenie od całunu ślepej dziewicy i wzniosła ku niebu, i zdawało jej się, że widzi Cecylię siedzącą u stóp Oblubieńca, uśmiechającą się z oczami szeroko otwartymi i rzucającą garść kwiatów na głowę pokutnika, pierwszy owoc wstawienia się jej w niebiesiech.

 

Diogenes i jego synowie wzięli na siebie staranie o Torkwata. Skromny kącik dano mu w pobliskiej chrześcijańskiej chacie, aby był bezpiecznym od pokusy i od zemsty, i przyjęty został do klasy pokutników, gdzie zadosyćuczynienie skrócone za wstawieniem się wyznawców, to jest przyszłych męczenników, przysposobić go miało do odzyskania utraconych przywilejów.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 288-299.

 

Przypisy:

(1) "W pokoju będę spał i odpoczywał".

 

(2) "Bo Ty, Panie, osobliwie w nadziei utwierdziłeś mię".

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMIX, Kraków 2009

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: