F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XIV.

 

Odkrycie

 

Z pierwszym brzaskiem dziennym Korwin wstał, i nie zważając na pochmurny dzień, udał się prosto na forum, zastał pierwsze straże na swoim miejscu i spieszył do głównego przedmiotu troskliwości swojej. Daremne byłoby opisywać zdumienie, gniew i wściekłość jego na widok nagiej deski z strzępami pergaminu przy gwoździach i tuż obok w opiłej głupocie stojącego strażnika.

 

Byłby od razu rzucił się na niego, jak tygrys, gdyby nie oczy barbarzyńcy coś tak jak mruganie hieny, które go ostrzegły, że lepiej nie próbować; wylał więc złość swoją w zapalczywych słowach.

 

– Łotrze, gdzie się edykt podział? – mów zaraz.

 

– Zwolna, zwolna, Herr Kornweiner – zabełkotał niewzruszony barbarzyniec. – Tam jest, gdzieś go zostawił.

 

– Gdzie jest? Ty głupcze. Przyjdź i patrzaj.

 

Dak po raz pierwszy przypatrzył się tablicy i po chwili zawołał:

 

– A cóż, nie jestże to ta sama deska, którąś zeszłej nocy przybił?

 

– Tak, głupcze, lecz było na niej pismo, którego już nie ma. Tegoś właśnie miał pilnować.

 

– Otóż widzisz panie, co do pisma, to nie moja rzecz, gdyż nigdy pisać się nie uczyłem. A ponieważ deszcz padał całą noc, być może, że spłukał pismo.

 

– A ponieważ był wiatr, domyślam się, że pergamin, na którym było pisane, wiatr oderwał i zabrał.

 

– Bez wątpienia, Herr Kornweiner; właśnie tak.

 

– Tu żartów nie ma; powiedz od razu, kto tu był tej nocy?

 

– Dwóch ich tu było.

 

– Jakich dwóch?

 

– Czarnoksiężnicy, diabli, albo co gorszego jeszcze.

 

– Nie dla mnie te głupstwa! – Oczy pijaka zabłysły znowu niebezpiecznym zezem. – Powiedz mi, Arminiuszu, co to byli za ludzie i co robili?

 

– Jeden z nich wyglądał jak niedorostek; chłopiec wysoki i chudy, który się kręcił koło kolumny i zapewne wziął to, czego szukasz, wtenczas, gdym miał do czynienia z drugim,

 

– A cóż ten drugi? Jak wyglądał?

 

Arminiusz otworzył usta i oczy i patrzał na Korwina z osłupieniem, nie wiedząc, jak się ma wyrazić; a potem rzecze:

 

– Jak wyglądał? Jeśli to nie było bóstwo Tor w swej własnej osobie, to przynajmniej coś bardzo do niego podobne. Nigdy nie widziałem takiej siły.

 

– Czymże ci dał poznać tę siłę?

 

– Przyszedł naprzód i zaczął rozmawiać jakby nic; pytał się, czy mi nie bardzo zimno, i o tym podobne rzeczy. Nareszcie przypomniałem sobie, że miałem przeszyć kogokolwiek bądź, co by się do mnie zbliżył.

 

– Tak jest – przerwał Korwin – i czemużeś tego nie uczynił?

 

– Jedynie dlatego, że on mi nie dopuścił. Powiedziałem mu, aby się oddalił, albo go będę musiał przebić: i cofnąłem się i zastawiłem włócznią. A on bez żadnej trudności, lecz nie rozumiem, jakimi czarami wyrwał ją z rąk moich, złamał na kolanie jakby drewniany pałasz kuglarza, cisnął żelazo i wbił w ziemię ot tam, jak widzisz, o pięćdziesiąt kroków stąd.

 

– A więc czemuż nie rzuciłeś się na niego z pałaszem, aby od razu sprawę zakończyć? Lecz gdzie jest twój pałasz? Nie masz go w pochwie.

 

Dak zezem wskazał na dach pobliskiej bazyliki:

 

– Nie widzisz tam na dachu, jak się świeci mój pałasz od rannej zorzy?

 

Korwin spojrzał i w samej rzeczy zobaczył coś podobnego, lecz nie mógł własnym wierzyć oczom.

 

– Jakże się tam dostał, ty głupcze? – zapytał.

 

Żołnierz pokręcił wąsa w złowieszczy sposób, poczym Korwin grzeczniej powtórzył zapytanie i otrzymał odpowiedź:

 

– On bez żadnego wysilenia wyciągnął pałasz znów jakimiś czarami z mej ręki i wyrzucił tam, gdzie widzisz, tak łatwo, jakbym ja rzucił kamykiem o dwanaście kroków.

 

– A potem?

 

– A potem i on i tamten, który się kręcił koło kolumny, obaj zniknęli w ciemności.

 

– Co za dziwna historia! – mruczał Korwin sam do siebie – a przecież są dowody tego, co opowiada. Nie każdy byłby w stanie dokazać tej sztuki. Ale czemużeś nie pobudził innych wart do pogoni?

 

– Naprzód, panie Kornweiner, dlatego, że w naszym kraju bijemy się z żyjącymi ludźmi lecz nie mamy zwyczaju gonić za duchami. A potem na co i po co? Widzę deskę, którąś powierzył pieczy mojej całą i nienaruszoną.

 

– Głupi barbarzyniec – mruknął Korwin do siebie; potem dodał: – Ta zbrodnia da ci się we znaki; wiesz, co jest główną zbrodnią?

 

– Co takiego?

 

– Żeś się dał zbliżyć do siebie bez wymówienia hasła.

 

– Ślicznie, mój panie, któż mówi, że nie wymówił hasła? Ja tego nie mówiłem.

 

– Więc wymówił hasło? W tym razie nie mógł to być chrześcijanin.

 

– Otóż przyszedł i powiedział wyraźnie: Nomen imperatorum (1).

 

– Co? – ryknął Korwin.

 

Nomen imperatorum.

 

Numen imperatorum było umówione słowo – krzyknął rozjuszony Rzymianin.

 

Nomen, czy numen to wszystko jedno. Litera jedna nie może robić różnicy. Przezywasz mię czasem Arminiuszem, a ja się zowię Hermanem, jedno i drugie to samo znaczy. Jakże mam znać takie rzeczy w waszej mowie?

 

Korwin wściekał się na siebie samego, bo widział, o ile lepiej swego celu byłby dopiął, oddając straż bystremu, pojętnemu pretorianinowi, a nie głupiemu i dzikiemu barbarzyńcy.

 

– Dobrze więc – rzekł trzęsąc się ze złości – odpowiesz za to wszystko przed cesarzem; a wiesz, że Maksymian nie ma zwyczaju przebaczać.

 

– Poczekaj, Herr Krummbeiner – odrzekł żołnierz z wyrazem przebiegłej głupowatości – co do tego, stoimy na jednej i tej samej łodzi. – (Korwin pobladł, bo wiedział, że w istocie tak jest). – I musisz wymyślić sposób ratowania mnie, jeśli chcesz siebie samego ratować. Ciebie cesarz uczynił odpowiedzialnym za to... jak się tam nazywa?... za deskę tę.

 

– Dobrze radzisz, przyjacielu; opowiem, że napadnięty zostałeś przez zbrojnych ludzi i zabity na miejscu. Więc zamknij się w kwaterze swej na kilka dni, a będziesz miał pod dostatkiem piwa, póki wszystko nie będzie zapomnianym.

 

Żołnierz odszedł i skrył się. W parę dni potem trup Daka, widocznie zamordowanego, wypłynął z wody na brzeg Tybru. Mniemano, że pijany utonął i dalej nie pytano. W istocie tak było, lecz Korwin mógł dać bliższe szczegóły o całym wypadku. Zanim wszakże opuścił nieszczęsne miejsce na forum, starannie je obejrzał, szukając śladów śmiałego czynu i znalazł pod samą kolumną nóż, który widział kiedyś w szkole u jednego z współuczniów.

 

Schował znaleziony skarb, narzędzie niechybnej zemsty, i pospieszył zarządzić nowy odpis edyktu.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 257-261.

 

Przypisy:

(1) Imię cesarzów.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVIII, Kraków 2008

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: