F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XIII.

 

Edykt

 

Gdy nastał dzień, wyznaczony na ogłoszenie edyktu w Rzymie, Korwin głęboko się przejął ważnością poruczonego mu starania o rozwieszenie w stosownym miejscu, na forum, wyroku śmierci na chrześcijan, a raczej zagłady imienia Chrystusowego. Były z Nikomedii wiadomości, że odważny chrześcijański żołnierz, imieniem Jerzy, zdarł z murów miasta podobny cesarski ukaz i mężnie życiem przypłacił śmiałość swoją, Korwin zamierzył nie dopuścić, aby coś podobnego mogło się wydarzyć w Rzymie, gdyż obawiał się następstw, jakie by podobny wypadek mógł mieć dla jego własnej osoby; zabezpieczył się więc wszelkimi ostrożnościami, jakie były w jego mocy. Edykt napisany był wielkimi literami, na pozlepianych arkuszach pergaminu, a te przybite były do deski mocno osadzonej na kolumnie, niedaleko od krzesła sędziowskiego na forum. Umocowanie wszakże tej tablicy uskutecznione zostało dopiero, gdy forum opróżniło się, i dość późno w nocy, tak, aby widok edyktu uderzył obywateli z rana niespodziewanie i uczynił tym silniejsze na umysłach wrażenie.

 

Dla zabezpieczenia się od wszelkiego nocnego zamachu na ważny i drogi dokument, jak niegdyś Żydowie przeszkodzić chcieli zmartwychwstaniu, tak postarał się Korwin o straż nocną do forum, o oddział Pannońskiego pułku, złożonego z żołnierzy, pochodzących z najdzikszych północnych narodowości: Daków, Pannonów, Sarmatów i Germanów, których niekształtne rysy, szorstka powierzchowność, plecione, jasne włosy i najeżone czerwone wąsy, czyniły oczom rzymian wrażenie nieludzkiej dzikości. Ci ludzie, mało rozumiejący po łacinie, prowadzeni przez oficerów własnych, tworzyli przy schyłku państwa najwierniejszą straż panujących tyranów, często współrodaków swoich, i nie było tak potwornej zbrodni, której by się na rozkaz nie podjęli.

 

Pewna liczba tych barbarzyńców zawsze srogich i na zawołanie chętnych, rozstawiona była w taki sposób, aby bronić wszelkiego do forum przystępu, z wyraźnym rozkazem przebicia lub poranienia każdej osoby, która by przejść chciała, nie wymówiwszy hasła. Hasło dawał każdej nocy jenerał komenderujący przez trybunów i centurionów całemu wojsku. Lecz dla uniknięcia wszelkiego podobieństwa, aby jaki chrześcijanin mógł tej nocy wejść do forum, gdyby przypadkiem odkrył hasło, przebiegły Korwin wymyślił takie, o którym był pewny, że żaden chrześcijanin nie zechce go wymówić. Był to: numen imperatorum, czyli bóstwo cesarzów.

 

Ostatnim staraniem Korwina było obejść wszystkie straże, dając każdej najściślejsze polecenia; szczególnie żołnierzowi, który był postawiony przy samej tablicy edyktu. Obrano na to stanowisko człowieka wielkiej siły, olbrzymiej postawy, szczególnej srogości spojrzenia. Korwin dał mu najsurowsze polecenia, że nie ma nikomu darować, lecz bez pardonu bronić całości edyktu.

 

Przepowiedziawszy mu hasło kilka razy, opuścił Korwin na pół opitego sabają czyli piwem (1), w głupim przekonaniu, że ma przebić włócznią lub porąbać pałaszem tego lub owego, nim dzień zaświta. Noc była ciemna i burzliwa; deszcz puszczał się co chwila i bił silnie z wiatrem. Dak owinął się w płaszcz, chodzi wzdłuż i wszerz, często przytykając do ust flaszkę napoju, wyciskanego podobno z leśnych wiśni turyngskich, a w przestankach zatapiał się w mętnych marzeniach nie o lesie lub rzece, nad którą weselą się w dalekim kraju młodzi Dakowie, lecz o czasie, w którym nadejdzie chwila poderżnąć gardło teraźniejszemu cesarzowi i splądrować miasto.

 

Gdy się to działo, stary Diogenes i tędzy jego synowie w ubogim domu w Suburze zabierać się mieli do skromnej wieczerzy, gdy im przerwało lekkie stuknięcie do drzwi, a potem podniesienie klamki; weszli dwaj młodzieńcy, których Diogenes poznał od razu i serdecznie przyjął.

 

– Wejdźcie, szlachetni młodzieńcy; proszę, jaka łaska z waszej strony zaszczycać mój ubogi dom obecnością swoją! Zaledwie ośmielam się ofiarować wam naszą skromną strawę; lecz jeśli chcecie z nami ją spożyć, sprawicie nam prawdziwą miłościwą Chrystusową ucztę.

 

– Dziękujemy ci najserdeczniej, ojcze Diogenesie! – powiedział starszy z nowoprzybyłych, Kwadratus, Sebastiana silny centurion; – Pankracjusz i ja przyszliśmy właśnie do was na wieczerzę się zaprosić. Lecz nie zaraz, mamy interes w tej części miasta; gdy tylko go załatwimy, chętnie się posilimy. Tymczasem jeden z twoich synów może pójść za prowiantami. Trzeba nam czego dobrego; chcę, abyście się, ojcze rozweselili kieliszkiem lepszego wina.

 

Mówiąc to, dał swoją sakiewkę jednemu z synów fossora, aby przyniósł cokolwiek wykwintniejsze prowianty od tych, które wiedział, że są w zwyczajnym używaniu ubogiej rodziny. Usiedli, a Pankracjusz, aby zacząć rozmowę, rzekł do staruszka:

 

– Poczciwy Diogenesie, słyszałem od Sebastiana, że pamiętasz i na własne oczy widziałeś śmierć chwały pełnego diakona Wawrzyńca, za Chrystusa poniesioną. Powiedz mi cokolwiek o nim.

 

– Z wielką chęcią – odpowiedział staruszek. – Blisko 45 lat minęło od męczeństwa (2), a ponieważ starszy byłem wtedy, niż ty teraz, pojmiesz łatwo, że wszystko najdokładniej pamiętam. Był to zaprawdę piękny młodzieniec; taki słodki i miły, żywości i wdzięku pełen, a mowa jego była taka wdzięczna i uprzejma, szczególnie, gdy mówił do ubogich. Jakże oni go też kochali! Ja mu wszędzie towarzyszyłem; byłem obecny, gdy św. papież Sykstus szedł na śmierć, a Wawrzyniec zaszedł mu drogę i jak czule wymawiał, zupełnie jak syn ojcu, że ma prawo być mu towarzyszem w męczeństwie, tak jako mu służył przy świętej ofierze Ciała i Krwi Pańskiej.

 

– Swietneż to były czasy, Diogenesie, czy nie prawda? – przerwał młodzieniec. – Jakeśmy się też wyrodzili! Jakeśmy się oddalili! Nieprawdaż Kwadracie?

 

Żołnierz uśmiechnął się na szlachetną szczerość tej skargi i prosił Diogenesa, aby dalej mówił.

 

– Byłem przy tym, gdy rozdawał kosztowne naczynia kościelne pomiędzy ubogich; nie widzieliśmy nic równie wspaniałego od owej chwili. Były tam lampy złote i lichtarze, kadzielnice, kielichy i pateny oprócz wielkiej ilości przetopionego srebra, rozdanego pomiędzy ślepych, kulawych i głodnych.

 

– Lecz powiedz mi – zapytał Pankracjusz – jak przecierpiał ostatnie okropne męki? Musiały zapewne być okrutne?

 

– Widziałem wszystko – mówił dalej stary fossor – i zdaje mi się, że dla każdego innego byłaby to męka nie do zniesienia. Wzięty na tortury i rozmaicie dręczony, nie wydał ani jednego jęku; wtenczas sędzia rozkazał, aby przygotowano okropne łoże, kratę żelazną pod którą ogień podłożono i do czerwoności rozpalono. Delikatne jego ciało w bąble się wzdymało i pękało nad ogniem, czerwonymi ranami aż do kości wpiekła się rozpalona krata; dym gęsty, jak z kotła, z ciała powstał, ogień syczał spodem, gdy się ciało roztapiało i kapało, skóra drgała, muskuły się ściągały, członki spazmatycznie jak w konaniu się poruszały i wykrzywiały; wszystko to przedstawiało najokropniejszy widok, jakiegom kiedykolwiek w życiu był świadkiem. Lecz patrząc w twarz jego, zapomniało się o wszystkim. Głowa była podniesiona w zachwycie Boskiego widzenia, jak było niegdyś przy śmierci dawniejszego św. diakona i pierwszego męczennika, Szczepana. Oblicze płonęło wprawdzie od upału, potem oblane, lecz płomienie, przedzierając się przez złote kędziory, otaczały piękną głowę i twarz taką jasnością, iż zdawało się, że już jest w niebie. I rysy jego spokojne i słodkie jak zawsze i oczy wzniesione wyrażały tak gorące pragnienie nieba, żebyś był chętnie jego miejsce przyjął.

 

– Tego też pragnę – przerwał Pankracjusz – jak tylko Panu podobać się będzie! Nie śmiałbym ufać, abym to samo, co Wawrzyniec przetrwać zdołał, gdyż on był szlachetnym, bohaterskim Lewitą, a ja jestem słabym i bardzo niedoskonałym chłopięciem. Lecz czy nie myślisz, Kwadracie drogi, że w takiej chwili siła dodana nam jest w miarę potrzeby? Ty, Kwadracie, wiem, żebyś wszystko przetrwał, gdyż jesteś tęgim żołnierzem, przyzwyczajonym do ran i trudu. Lecz co do mnie, mam tylko serce gotowe do ofiary. Czy to dosyć, jak myślisz?

 

– Dosyć, dosyć, mój synu – zawołał centurion, głęboko wzruszony, patrząc z miłością na młodzieńca, który z błyszczącymi oczyma powstawszy z siedzenia, położył ręce swoje na ramionach żołnierza. – Bóg da ci siłę, jak ci dał odwagę. Lecz nie zapominajmy o nocnej naszej sprawie. Owiń się dobrze w płaszcz i zaciągnij kaptur na głowę! Tak dżdżysta i zimna noc. Teraz, poczciwy Diogenesie, przyłóż drzewa na ogień, niechaj zastaniemy wieczerzę gotową za powrotem. Niedługo się zabawimy; zostaw drzwi przymknięte.

 

– Idźcie, idźcie, synowie moi – rzekł staruszek – i niechaj wam Bóg dopomoże; cokolwiek bądź przedsiębrać macie, nie wątpię, że w chwalebnym celu.

 

Kwadratus spiesznie zarzucił wojskowy płaszcz, i obadwaj zniknęli w ciemnych uliczkach Suburry, udając się w stronę forum. Gdy odeszli, drzwi się znowu otworzyły z dobrze znanym pozdrowieniem "Bogu chwała" i wszedł Sebastian, wypytując się troskliwie, czy Diogenes nie widział przypadkiem dwóch młodzieńców, gdyż był przejrzał ich zamiar. Odpowiedziano mu, że mają przyjść wkrótce.

 

Kwadrans upłynął zaledwie, gdy usłyszano szybkie kroki; drzwi otworzyły się szeroko, potem prędko zamknięte i zaryglowane przez wchodzącego Kwadrata z Pankracjuszem.

 

– Co takiego? – zapytali wszyscy ciekawie.

 

– Wielki edykt, ma się rozumieć – rzekł Pankracjusz z młodzieńczą radością. – Patrzcie: Domini nostri Diocletianus et Maximianus, invicti, seniores Augusti, patres imperatorum et caesarum (3) itd. Tu jego miejsce – i wrzucił w ogień, a silni synowie Diogenesa przyrzucili kilka ciężkich polan, aby przytrzymać i przygłuszyć trzeszczenie pergaminu. Zwijał się, pękał i piszczał, litera po literze, słowo po słowie: to pochwała cesarza, to bluźnierstwo przeciw Chrystusowi, aż nareszcie wszystko się zamieniło w kupę czarnego popiołu.

 

A czymże innym za lat kilka będą ci, od których wyszło to dumne pismo, gdy ciała ich spłoną na stosie drzewa cedrowego i balsamów, a garść popiołów razem zebranych zaledwie zapełnić zdoła złoconą urnę? A czym także za lat niewiele będzie to pogaństwo, które ten pergamin utrzymać miał, jeśli nie martwą literą, co najwięcej tyle znaczącą, jak kupka wygasłych węgli wyrzuconych na ziemię? A to państwo samo, nadęte okrucieństwem i niesprawiedliwością "niezwyciężonych" Augustów, jak podobnym będzie za parę wieków do tego zniszczonego edyktu, gdy pomniki bezbożnej wielkości leżąc w popiołach lub gruzach uczyć będą, że jest jeden tylko potężny Pan, możniejszy od cesarzów, Pan panów, i że ani mądrość, ani siła ludzka nigdy nie przemogą Go.

 

O czymś podobnym marzył zapewne Sebastian, gdy patrzał zamyślony na gasnące szczątki dumnego i srogiego edyktu, nie lekkomyślnie, lecz rozważnie zdartego, iż zawierał bluźnierstwa przeciw Bogu i Jego świętym prawdom. Wiedzieli, że w razie odkrycia stokrotne męki byłyby sprawców udziałem; lecz chrześcijanie w owych czasach na każde męczeństwo gotowi, podobną groźbą się nie odstraszali; śmierć za Chrystusa czy prędka i łatwa, czy ciężka i bolesna, była końcem, którego się spodziewali. I tak jak waleczni żołnierze, idący do boju, nie pytali, czy strzała czy miecz może ich powalić, czy cios śmiertelny od razu im życie odbierze, czy męczyć się będą posiekani lub przebici w długim konaniu pośród trupów zostawionych na pobojowisku.

 

Sebastian ocknął się po chwili i nie miał serca potępić wykonawców tego czynu. Wprawdzie miała ta sprawka i komiczną swoją stronę, która Sabastiana do śmiechu pobudzała, to jest myśl o zadziwieniu i przerażeniu, jakie nazajutrz w pałacu panować będzie. Tym chętniej wziął tę rzecz z żartobliwej strony, iż Pankracjusz czekał jego zdania z pewną obawą, a setnik zdawał się nieco zmieszany. Tak więc uśmiawszy się, siedli wesoło do wieczerzy, gdyż północ, godzina, z którą się rozpoczynał post przygotowawczy do św. Komunii, nie była jeszcze nadeszła. Oprócz życzliwości dla gospodarzy, celem Kwadrata w tym urządzeniu było po części, aby mieć w uczcie wymówkę, w razie gdyby byli niespodzianie w tym miejscu zaskoczeni; po części także, aby utrzymać przy dobrej myśli młodszego towarzysza swego i rodzinę Diogenesa, gdyby ich śmiały, dopiero co dokonany czyn przeraził. Lecz żadne podobne uczucie nie objawiło się. Rozmowę wkrótce zajęły wspomnienia z młodości Diogenesa, i z owych dobrych, gorliwości pełnych dawnych czasów, jak mówił Pankracjusz. Sebastian odprowadził przyjaciela do domu, a potem obszedł daleko, aby nie przechodzić przez forum, wracając do siebie. Gdyby kto był widział Pankracjusza tej nocy, gdy gotował się do spoczynku, byłby widział, jak co chwila śmiał się sam do siebie, przypominając sobie jakieś dziwne, lecz zabawne zdarzenie.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 249-257.

 

Przypisy:

(1) Sabaja był to napój robiony z jęczmienia lub pszenicy.

 

(2) Roku 258.

 

(3) Panowie nasi Dioklecjan i Maksymian, niezwyciężeni, starsi Augustowie, ojcowie imperatorów i cesarzów.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVIII, Kraków 2008

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: