F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XII.

 

Willa na "Via Nomentana"

 

Nomentańska droga wychodzi z Rzymu na wschód; między tą drogą a Salariańską, jest głęboki jar, a między jarem a Nomentańską drogą ciągnie się wąskie pasmo zielonych pagórków, na których malownicza okrągła kaplica wdzięcznie oko wabi, a bardzo blisko tej kaplicy wznosi się prawdziwie piękna bazylika pod wezwaniem św. Agnieszki. Tu była willa do niej należąca, około półtorej mili od miasta; tam miały się udać nowo poświęcone dziewice dla spędzenia dnia w odosobnieniu i cichej radości. Może niewiele dni takich wolno im było przeżyć.

 

Nie będziemy opisywali tej wiejskiej siedziby, powiemy tylko, że wszystko w niej szczęściem i pokojem oddychało. Dzień był pogodny i łagodny, jakich rzymska zima tyle użycza. Skaliste Apeniny lekko przyprószone były śniegiem, ziemia nieco zmrożona, powietrze przezroczyste, słońce jasne, niebo bez obłoków. Kilka szarych kłębów dymu z chat i winne latorośle z liści ogołocone, jedynie przypominały, że po rozkosznej jesieni nastąpił grudzień. Każde żyjące stworzenie znało i kochało miłą tego miejsca panią. Gołąbki przylatywały i siadały na jej ramieniu lub ręku, baranki w opłotku wyskakiwały i biegły ku niej, gdy się zbliżała; radosne chwytały zielone, pachnące trawki, które przynosiła; lecz nikt z taką miłością nie poddawał się jej słodkiemu panowaniu, jak stary, ogromny i wierny stróż wilii, Molossus. Na łańcuchu przy bramie tak był straszny, że nikt prócz kilku uprzywilejowanych domowników nie śmiał przystąpić. Lecz gdy tylko ukazała się Agnieszka, kładł się na ziemię, ruszał pokornie kudłatym ogonem i skomlał, póki go na wolność nie puszczono, a wtenczas już i dziecko mogło się doń bezpiecznie zbliżyć. Nigdy pani swej nie odstępował; szedł za nią, jak baranek, a jeśli siadła, kładł się u nóg jej, wpatrując się w jej oblicze, najszczęśliwszy, gdy drobną rączką pogłaskała łeb jego szeroki.

 

Był to prawdziwie swobodny dzionek, niezwykle cichy, słodki i rzewny, gdy nasza trójka rozmawiała o dzisiejszym szczęściu, jako o zakładzie szczęśliwszego kiedyś poranka, po którym noc już nie przyjdzie; czasem wesoły a nawet dziecinnej pustoty pełny, gdy Agnieszka i Syra zaczynały prześladować Cecylię, że je tak podeszła. A Cecylia śmiała się serdecznie jak zawsze i mówiła, że lepszy jeszcze plan przygotowała; a gdy przyjdzie ów ranek, będzie wtedy pierwszą a nie ostatnią.

 

Fobiola tymczasem przybyła do willi pierwszy raz po nieszczęściu swoim, aby odwiedzić Agnieszkę i podziękować jej za doznane współczucie.

 

Dochodząc do miejsca, gdzie szczęśliwa trójka siedziała, nagle stanęła; gdy bowiem ujrzała dwie dziewice używające widoku i doczesnej jasności niebios, z miłością pochylone nad Cecylią, dla której tylko nieśmiertelne wspaniałości widzialnymi były, Fabiola poznała od razu w tym obrazie spełnienie swego marzenia. Nie chcąc wszakże niespodzianie najść przyjaciółkę, i pragnąc widzieć się z Agnieszką sam na sam, nie zaś przy własnej niewolnicy i biednej ślepej dziewczynie, cofnęła się niepostrzeżenie i szła w głąb ogrodu. Lecz nie mogła odpędzić od siebie pytania, czemu nie może być tak wesołą i szczęśliwą, jak te dziewczyny? Czemu ta między nimi przepaść?

 

Lecz dzień ten nie miał się zakończyć bez chmury; byłby zanadto, jak na dzień ziemski, szczęśliwy. Oprócz Fabioli, druga osoba mniej pożądana wybrała się z Rzymu, aby odwiedzić Agnieszkę. Był to Fulwiusz, który nie zapominał o zapewnieniach Fabiusza, że czarująca grzeczność jego i błyszczące stroje zawróciły słabą głowę Agnieszki.

 

Przeczekał pierwsze dni familijnej żałoby, nie nachodząc domu, w którym był tak niemile przyjęty, a raczej skąd był po prostu wyrzucony. Dowiedziawszy się z pewnością, że po raz pierwszy udała się Agnieszka bez rodziców i bez męskiej służby do willi swej na przedmieście, uchwycił dobrą sposobność popchnięcia swej sprawy. Wyjechał Nomentańską bramą i wkrótce stanął przed willą; wysiadł i oznajmił, że pragnie widzieć Agnieszkę w ważnym interesie, i po niejakim naleganiu wpuszczony został przez odźwiernego. Wskazano mu ścieżkę, na której końcu miał znaleźć panią. Słońce było przy schyłku, Syra i Cecylia biegały za kwiatkami w pewnej odległości; Agnieszka siedziała sama w promieniach zachodzącego słońca, a stary Molossus leżał u nóg swej pani. Lekkie warczenie, rzadkie u niego w jej obecności, oderwało oczy Agnieszki od zimowych kwiatów, które towarzyszki przynosiły, a ona układała. Podnosząc rękę, natychmiast uciszyła ten wyraz instynktownej w poczciwym zwierzęciu niechęci.

 

Fulwiusz zbliżył się z uszanowania pełnym, lecz śmielszym, niż zwykle, wejrzeniem, jak przystawało człowiekowi, skutku swej prośby pewnemu.

 

– Przyszedłem, Agnieszko – rzekł – ponowić ci wyraz mego szczerego poważania, a nie mogłem obrać piękniejszego dnia; wśród lata mało jaśniejszych i weselszych.

 

– Piękny w istocie i wesoły jest dla mnie ten dzień – odrzekła Agnieszka, wracając myślą do rannych obrządków – nigdy słońce w życiu moim jaśniej nie świeciło; jeden tylko chyba dzień jeszcze piękniejszy być może.

 

Fulwiusz wziął to do siebie i urósł jeszcze w mniemaniu swoim, i odrzekł:

 

– Zapewne pani wspomina o dniu zaślubin swoich z tym, który serce twoje pozyskał.

 

– Właśnie dziś się to stało – powiedziała, jakby nie wiedząc, co mówi – dziś właśnie jest ten, uroczysty, radosny dzień.

 

– A w ten welon i ten wieniec ustroiłaś się, uprzedzając tę szczęśliwą godzinę?

 

– Pan mój te znaki na mnie włożył, abym nie znała innego oblubieńca.

 

– I któż jest tym szczęśliwym? Miałem nadzieję i dotąd się tej błogiej nadziei nie wyrzekam, żem zajął miejsce w myślach twoich, może i w przyjaźni.

 

Agnieszka ledwie słyszała te słowa. Nie było najmniejszego cienia panieńskiej nieśmiałości w jej wejrzeniu lub ułożeniu.

 

Bez zmazy zewnątrz i niewinna wewnątrz, nie widziała niebezpieczeństwa, bo nie znała grzechu.

 

Dziecinna twarzyczka pozostała spokojną, oczy łagodnie płonące zwrócone były prosto w oblicze Fulwiusza z prostotą tak prawdziwą, że Fulwiusz ledwie utrzymać się mógł na nogach. Powstała z wdzięczną powagą i rzekła:

 

– Mlekiem i miodem poił mię z ust swoich, a krew z rozdartego oblicza rumieńcem moje lica ozdobiła.

 

Szalona, byłby pomyślał Fulwiusz; lecz zachwyt w jej twarzy i przezroczysty blask oka, wlepionego w przedmiot przez nią tylko widziany, podbił go i przejął uszanowania pełną trwogą.

 

Po chwili wróciła do siebie; Fulwiusz nabrał odwagi i postanowił znowu prośbę swą przedstawić.

 

– Pani – rzekł – żartujesz sobie z człowieka, który cię szczerze podziwia i miłuje. Wiem z najlepszego źródła, tak jest, z najlepszego źródła, od wspólnego przyjaciela już nieżyjącego, żeś raczyła łaskawym na mnie okiem spojrzeć i wyrazić, żeś nie jest przeciwną moim o rękę twoją zabiegom. Teraz więc przychodzę stanowczo i usilnie prosić o rękę twoją. Mogę ci się wydać prędkim i do zwyczajów nie stosującym się, lecz przychodzę z sercem szczerym i gorącym.

 

– Precz z oczu moich, stworzenie na pastwę śmierci skazane; nie taki już oblubieniec zaślubił sobie serce moje. Jemu jedynie wiarę dochowam, Jemu się oddaję z miłością bez granic. Jego miłość czysta i pieszczota święta, oblubienice Jego nigdy nie zdejmują dziewiczych wieńców.

 

Fulwiusz, który był upadł na kolana i przez to ściągnął na siebie ostre przemówienie Agnieszki, powstał gniewem i wściekłością przejęty, widząc, jak zupełnie się zawodził i rzekł:

 

– Nie dosyćże doznać odmowy po tylu zachęceniach? Trzebaż jeszcze, abym obelgi znosił? Trzebaż mi cierpliwie słuchać, że kto inny był tu dziś przede mną? Sebastian, domyślam się, znowu...

 

– Kto jesteś – dał się słyszeć pełen oburzenia głos. – Kto jesteś, co śmiesz wymawiać z pogardą imię człowieka, którego sława jest bez skazy, a cnota tak niezaprzeczona, jak i waleczność?

 

Obejrzał się i zobaczył przed sobą Fabiolę, która przeszedłszy się trochę po ogrodzie, spodziewała się, że zastanie krewną swoją już teraz samą. Widząc Fulwiusza, przybliżyła się nagle i usłyszała ostatnie słowa.

 

Obłudnik stał w milczeniu i Fabiola mówiła dalej z rosnącym oburzeniem:

 

– I któż ty jesteś, co nie dosyć, żeś wstąpił kiedyś w dom krewnej mojej, aby jej obelgę wyrządzić, śmiesz teraz gwałcić progi tego wiejskiego ustronia?

 

– A ty kto jesteś – odezwał się Fulwiusz – co odgrywasz rolę wszechwładnej pani w cudzym domu?

 

– Ja jestem tą, która dozwoliwszy przy stole swoim Agnieszce wraz z tobą obiadować, i dostrzegłszy wtenczas zakusy twoje na niewinne dziecię, powinnam teraz położyć im zaporę i stanąć w obronie krewnej.

 

Wzięła Agnieszkę za rękę i uprowadziła, a Molossus porywając się do czegoś więcej niż do warczenia, ściągnął na siebie karę, jakiej nigdy jeszcze nie doznał, lecz którą przyjął rozkosznie z lekkiej i miłej rączki Agnieszki; gdy Fulwiusz zgrzytając zębami powiedział umyślnie dość głośno:

 

– Wyniosła Rzymianko! Gorzko opłakiwać będziesz ten dzień i tę godzinę! Dowiesz się i uczujesz, jak Azja mścić się umie!

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 243-248.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVIII, Kraków 2008

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: