F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ IX.

 

Spotkanie

 

Ze wszystkich pagórków rzymskich najwybitniej niezaprzeczenie zachowuje ślady starożyt­ności Mons Palatinus (Wzgórze Palatyńskie). Cesarz August zbudował sobie dom na tym pagórku, następcy jego zamienili skromne po­mieszkanie na pałac. Neron, nie poprzestając na tym, zburzył sąsiednie zabudowania i roz­szerzył pałace, zabierając całe miejsce, teraz przez amfiteatr Colosseum zajęte, pomiędzy dwoma pagórkami. Wespazjan zburzył prawie cały dom Nerona, zachowując tylko przepysz­ne sklepienia wraz ze ślicznymi malowidłami, a z pozostałych materiałów wystawił Colosseum i inne gmachy. Pozostała część murowanego pałacu miała wejście główne od strony ulicy Świętej (via Sacra), zaraz obok łuku Tytusa.

 

Przeszedłszy przedsionek, znajdował się podróżny we wspaniałym podwórzu, którego plan łatwy jeszcze teraz do rozpoznania. Idąc dalej na lewo, wstępował w ogromną kwadra­tową przestrzeń, zasadzoną drzewami, zaroślami i kwiatami, a którą Domicjan poświęcił Adonisowi.

 

Jeszcze dalej, na lewo, wchodziło się do obszernego pomieszkania, przeznaczonego przez Aleksandra Sewera dla matki Mammei, której imię nosiło. Te pokoje miały okna na łuk tryumfalny Konstantyna i fontannę zwaną Me­ta Sudans (Potniejący słup). Był to obelisk z cegły (dotąd istniejący) marmurem wykłada­ny, z którego szczytu wytryskała woda i spa­dała wokoło w kształcie szklanego klosza z marmurową sadzawką. To pomieszkanie zajmował teraz Sebastian, jako trybun, czyli wyższy oficer straży cesarskiej. Składało się z kilku pokoi, bardzo skromnie umeblowanych, jak przystoi żołnierzowi i chrześcijaninowi, służba Sebastiana składała się z dwóch uwol­nionych sług i poważnej matrony, dawnej mamki jego, przywiązanej do Sebastiana, jak do własnego syna. Wszyscy troje Chrystusową wiarę wyznawali, jak i wszyscy żołnierze w pułku Sebastiana, niektórzy nawróceni, inni, i to większa część, jako chrześcijanie, przy poborze wojskowym umyślnie powybierani.

 

W parę dni po wypadkach, opowiedzianych w poprzednich rozdziałach, o późnej godzinie wieczornej, na schodach dopiero co opisanego przedsionka od strony ulicy Świętej podążał Sebastian w towarzystwie znanego nam już 14-to letniego młodzieńca. Pankracjusz podzi­wiał Sebastiana i kochał go z przywiązaniem, jakie sobie możemy wystawić ze strony mło­dego i zapalonego żołnierza do starszego i wa­lecznego wojownika, który go przypuszcza do swojej przyjaźni. Pankracjusz nie zaciągnięty w szeregi cesarskie, nie cesarskiego, lecz Chry­stusowego żołnierza uwielbiał w Sebastianie, którego wielkoduszność i dzielność przy pro­stym i miłym sposobie bycia, połączone z wiel­ką mądrością i roztropnością, napełniały ufno­ścią wszystkich otaczających go. Sebastian nie mniej cenił w Pankracjuszu jego szczerą gor­liwość, a razem proste i niewinne serce. I wie­dząc dobrze, na jakie niebezpieczeństwa wy­stawiają w czasie ucisku uniesienia duszy ogni­stej i gorącej, pragnął mieć go często przy sobie, aby mógł kierować, a może czasem po­wstrzymywać młodzieńcze zapędy.

 

Gdy weszli do części pałacu, której straż powierzono kohorcie Sebastiana, rzekł ten do towarzysza:

 

– Ile razy wstępuję w to miejsce, zasta­nawiam się, jak łaskawym zrządzeniem Bo­skiej Opatrzności łuk tryumfalny postawiony prawie u wrót cesarskiego pałacu uwiecznia pamięć upadku starego zaślepionego zakonu i dopełnia najwyraźniejszą przepowiednię Ewangelii skruszenia Jerozolimy przez rzym­ską potęgę (1). Nie wątpię, że na tym miejscu powstanie kiedyś pomnik świetniejszego jeszcze zwycięstwa nad drugim nieprzyjacielem wiary naszej, to jest nad bałwochwalczym państwem rzymskim.

 

– Jak to! wyglądasz upadku tego ogromne­go państwa dla utwierdzenia wiary chrześci­jańskiej?

 

– Nie dopuść Boże! Przelałbym ostatnią kroplę krwi, jakem przelał najpierwszą dla zbawienia państwa. Lecz możemyż wiedzieć, czy nawrócenie państwa postępować będzie zwolna i stopniowo, jak tego dotąd świadkami jesteśmy, lub też w sposób tak nadludzki, tak Boski, jakiego sobie w naszych najgorętszych życzeniach wyobrazić nie możemy, a wszyscy zawołają: oto dzieło prawicy Najwyższego!

 

– Bez wątpienia; lecz wzmianka o powstać mającej chrześcijańskiej bramie tryumfalnej nasuwa myśl i o ziemskich ku temu narzę­dziach prawicy Bożej. Skądże się ich spodzie­wasz?

 

– Nadzieja moja, przyznać muszę, Pankrac­juszu, spoczywa na rodzinie jednego z Augu­stów, w której dostrzegam mały zawiązek lep­szych dążności; myślę o rodzinie Konstancjusza Chlorusa.

 

– Lecz, Sebastianie, wiesz dobrze i od wielu z naszych najuczeńszych i najbogobojniejszych ludzi mógłbyś usłyszeć, że podobnymi nadziejami bawiono się podczas panowań Ale­ksandra, Gordiana, Aureliana, nadziejami nie­stety zupełnie zawiedzionymi; jakże się więc spodziewać czego innego nadal?

 

– Wiem o tym dobrze, drogi bracie Pan­kracjuszu, i nieraz gorzko płakałem ze zwąt­pienia ducha, widząc, że chwile prześladowa­nia długo trwają, a czasy miłosierdzia są da­lekie! Że krew męczenników i modlitwy dzie­wic nie mogą skrócić czasów nawiedzenia i przyspieszyć dni łaski!

 

Tak mówiąc, doszli do pokojów Sebastiana, z których najobszerniejszy był oświecony i wi­docznie na przyjęcie gości przygotowany. Na­przeciwko drzwi wchodowych okno, otwierają­ce się aż do ziemi, prowadziło na taras, któ­ry się rozciągał wzdłuż jednej strony domu. Księżyc tak jasno zaglądał przez to okno, że obadwaj bez namysłu przeszedłszy pokój, sta­nęli na tarasie. Miły i wspaniały widok przed­stawiał się ich oczom. Księżyc wysoko na niebie płynął wśród obłoków, jak zwykle na rzymskim niebie: okrągły, pełny, oblany światłością, ćmił bliższe gwiazdy, a inne usunęły się błyszczącą gromadą w odległe krańce lazu­rowego nieba. Był to podobny wieczór do te­go, kiedy to wiele lat później Monika i Augu­styn, siedząc przy oknie w Ostii, rozmawiali o rzeczach Boskich.

 

Wszystko wokoło na niebie i na ziemi by­ło zaprawdę piękne i wielkie; Colosseum, czyli amfiteatr Flawijski, wznosił się w całej okaza­łości; z tej samej strony dolatywał miły szmer fontanny Meta Sudans, która srebrzystym słu­pem wody świeciła wśród nocy, niby fala mor­ska, odpływająca od stromej skały. Po dru­giej stronie łaźnie Karakalli, na marmurowych ścianach i silnych filarach odbijały blask je­siennego księżyca. Lecz czymże były te wszyst­kie olbrzymie świątynie chwały ziemskiej dla dwóch chrześcijańskich młodzieńców, zamyślonych i milczących? Starszy, otoczywszy pra­wą ręką szyję młodszego, wspierał się na jego ramieniu. Po długim milczeniu nawiązał napowrót przerwaną nić rozmowy i mówił jesz­cze słodszym głosem:

 

– Chciałem właśnie, gdyśmy tu weszli, po­kazać ci miejsce pod samymi naszymi stopami, w którym często wyobrażam sobie wzno­szący się łuk tryumfalny, o którym wspomnia­łem (2). Lecz któż może myśleć o tych nędznych ziemskich rzeczach, gdy przepyszne skle­pienie nad nami świeci tak jasno, jakby chciało unieść w górę nasze serca i wzrok!

 

– Prawda, Sebastianie, nieraz myślałem, że kiedy zewnętrzna strona tego sklepienia, na które ludzkie źrenice słabe i grzeszne, spog­lądać mogą, jest tak piękna i światłości pełna, jakąż musi być ta strona, na której oko nie­skończonej chwały spoczywać raczy! Wyobra­żam sobie to sklepienie podobnym do zasłony bogato haftowanej, przez której tkaninę led­wie kilka ściegów złotej nici na lewą stronę przegląda i te tylko złote punkciki nam przy­świecają. Jak królewska i nieskończenie bo­gata musi być ta prawa strona, po której stą­pają zwiewne postacie Aniołów i Świętych, mieszkających w doskonałości!

 

– Piękna myśl, Pankracjuszu, i prawdziwa. Z tą myślą zasłona, dzieląca nas, walczących tutaj, od Kościoła tryumfującego, staje się przez­roczystą i łatwą do przebycia.

 

– Wybacz mi, Sebastianie – rzekł mło­dzieniec z tym samym spojrzeniem, wlepionym w przyjaciela, jakim patrzał niedawno w na­tchnioną twarz matki – wybacz mi, że gdy ty mądrze przemyśliwasz nad mającą powstać w przyszłości bramą tryumfu chrześcijaństwa, ja już widzę przed sobą zbudowaną i otwartą bramę, przez którą my słabi i ułomni możemy wkrótce poprowadzić Kościół do tryumfu i chwa­ły, a siebie do szczęścia.

 

– Gdzie ją widzisz, drogi chłopcze, gdzie?

 

Pankracjusz bez namysłu wskazał ręką na lewo i rzekł:

 

– Tam, szlachetny Sebastianie; mówię o tej otwartej bramie amfiteatru Flawijskiego (to jest Colosseum), prowadzącej do areny, a nad areną wisi owa zasłona między niebem a ziemią, o której mówiliśmy dopiero, a przedrzeć się przez nią do nieba prawie tak łatwo, jak prze­drzeć tę kurtynę z rzadkiego płótna w amfi­teatrze. Lecz słuchaj!

 

– Słyszę ryk lwa – zawołał zdziwiony Sebastian. – Dzikie zwierzęta musiały przy­być do amfiteatru. Wiem, że wczoraj jeszcze żadnych nie było.

 

– Tak, słuchaj! – mówił dalej Pankracjusz, nie zważając na przerwę. – Oto trąby wzy­wają nas do boju: rycerska nuta, która pro­wadzić nas ma do zwycięstwa!

 

Obadwaj zamilkli na chwilę. – Pankracjusz pierwszy przerwał milczenie, mówiąc:

 

– To mi przypomina, że muszę zasięgnąć twej rady w pewnym przedmiocie, mój wier­ny doradco; czy twoi goście nie prędko nadejdą?

 

– Nie zaraz, i będą się schodzili jeden po drugim, dopóki się nie zgromadzą; pójdź do mego pokoju, gdzie nikt nam nie przeszkodzi.

 

Poszli wzdłuż tarasu do pokoju ostatniego z rzędu. Pokój ten był na samym skraju pa­górka naprzeciwko fontanny, oświecony jedynie promieniami księżyca, wkradającymi się przez okna otwarte z tej strony. Żołnierz stanął przy oknie, a Pankracjusz usiadł na wąskim żołnierskim łożu.

 

– Cóż to za ważna sprawa, Pankracjuszu – rzekł żołnierz z uśmiechem – w której chcesz zasięgnąć mej mądrej rady?

 

– Fraszka, przyznam – odrzekł młodzie­niec nieśmiało – dla człowieka tak śmiałego i wielkodusznego jak ty, lecz ważna sprawa dla niedoświadczonego i słabego chłopca, jak ja.

 

– A dobra i Bogu miła niezawodnie; po­wiedz tylko, a obiecuję ci wszelką pomoc.

 

– Dobrze więc, Sebastianie, tylko nie śmiej się ze mnie – mówił Pankracjusz nieśmiało. – Wiesz, że mam w domu wielką liczbę naczyń stołowych zupełnie nieużytecznych; prawdziwie zawadzają tylko, a moja droga matka na żad­ne prośby moje nie chciałaby używać tych staroświeckich świecideł, zapakowanych i po­zamykanych bez użytku. Nie mam nikogo, ko­mu bym mógł po śmierci zostawić te sprzęty. Jestem i będę ostatnim potomkiem mego rodu. Często mówiłeś mi, kto w podobnym razie po­winien być spadkobiercą chrześcijanina: wdowy i sieroty, ubodzy i niedołężni. A czemuż mieliby czekać mej śmierci na odebranie tego, co im się należy prawem spadku? A jeśli prześladowa­nie się zbliża, czemu te sprzęty chować, aby je po naszej śmierci ze szkodą naszych spad­kobierców skonfiskowano, lub darowano liktorom, spragnionym życia naszego i majątku?

 

– Pankracjuszu – rzekł Sebastian – słu­chałem twego szlachetnego pomysłu, nie prze­rywając ci żadną uwagą. Pragnąłem, aby two­ją była cała zasługa. Teraz powiedz mi, co cię w niepewność wprowadza w wykonaniu te­go zamiaru?

 

– Oto, jeżeli mam prawdę powiedzieć, oba­wiałem się, aby nie było rzeczą wielce zuchwałą i niestosowną w moim wieku popisywać się ofiarą, która w oczach wielu wyda się mo­że czynem wielkim i wspaniałomyślnym, a tymczasem, drogi Sebastianie, te rzeczy zupełnie mi są niepotrzebne i żadnej nie mają wartości dla mnie, a dla ubogich mogą być zasiłkiem, szczególnie w zbliżających się ciężkich cza­sach.

 

– A Lucyna przystaje na to?

 

– O, bądź spokojny! Nie naruszyłbym pyłku złota bez zezwolenia matki. Lecz powiem ci, w czym najbardziej potrzebuję twej pomocy. Nie radbym, żeby ludzie mniemali, żem uczynił coś nadzwyczajnego. Dlatego po­trzebuję twej pomocy, bo chcę, aby rozdanie mogło się uskutecznić w jakim obcym domu, jako ofiara osoby bardzo potrzebującej wspar­cia modlitwą wiernych, szczególnie ubogich i pragnącej pozostać nieznaną.

 

– Z rozkoszą będę ci pomagał, mój chłop­cze! Cicho! czy słyszysz, że ktoś mówi o Fabioli, i znowu ktoś wymawia to samo imię, ale z dodatkiem, który coś niedobrego wróży.

 

Pankracjusz zbliżył się do okna; dwa głosy dawały się słyszeć w rozmowie tak blisko pod domem, że gzyms dolnego piętra nie dozwalał im widzieć osób mówiących, ale poznać tylko po głosie kobietę i mężczyznę. Po kilku mi­nutach rozmawiający wysunęli się dalej przy świetle księżyca prawie tak jasnego jak słońce.

 

– Znam tę murzynkę – rzekł Sebastian – to Afra, niewolnica Fabioli.

 

– A mężczyzna – dodał Pankracjusz – mój dawny współuczeń, Korwin.

 

Postanowili dowiedzieć się na kogo godna para knuła spisek; ale ponieważ rozmawiający przechadzali się wzdłuż i wszerz, słowa ich tylko urywkowo dolatywały młodzieńców. Korwin, był synem Tertulusa, prefekta pretorian. Ten urząd, nieznany za czasów rzeczypospolitej i dzieło cesarzów od panowania Tyberiusza, stopniowo połączył w sobie wszystkie cy­wilne zarówno jak wojskowe władze i piastu­jący tę godność często wypełniał powinności najwyższego sędziego w Rzymie. Niepospoli­tej siły nerwów trzeba było do sprawowania tego urzędu po myśli despotów i okrutników. Zasiadać każdego dnia w trybunale, być otoczonym okropnymi narzędziami mąk i głuchym na jęki starców i krzyki dzieci i kobiet, na męki skazanych, było zadaniem, z którego nie każdy sędzia mógł się wywiązać. Tertulus sprowa­dzony został z Sycylii na sprawowanie tego urzędu nie dlatego, aby był okrutnym, lecz dlatego, że miał serce zimne, nie znające li­tości.

 

Trybunał jego był najpierwszą szkołą syna; dzieckiem będąc prawie, siadywał Korwin po kilka godzin u nóg ojca, przypatrując się z roz­koszą okropnym widowiskom, jakie miał przed sobą, gniewny, jeżeli się kto potrafił uniewin­nić. Wyrósł w głupocie, szorstki, grubiański; nie doszedł jeszcze do lat męskich, kiedy na­brzmiała twarz i blade oczy zdradzały już rozwiązłe obyczaje. Bez chęci do szlachetniej­szych zatrudnień, lub zdolności do jakiejkol­wiek nauki, łączył pewną zwierzęcą odwagę i siłę z podłą przebiegłością. Nie znał szla­chetnego uniesienia, nigdy nie zwalczył złej namiętności. Najmniejsza uraza wzbudzała w nim nienawiść i żądzę zemsty. Dwóm oso­bom szczególnie poprzysiągł nigdy nie przeba­czyć: nauczycielowi, który go często karał za próżniactwo, i współuczniowi, który haniebną napaść odpłacił mu szczerą dobrocią. Spra­wiedliwe karanie i darowanie urazy, słodycz i surowość zarówno mu były nieznośne.

 

Tertulus nie miał majątku, a syn nie zda­wał się zdolnym do zarobienia sobie na jakie­kolwiek mienie. Przyjść do majątku było wszakże jedynym jego życzeniem, bo pienią­dze, jako sposób dogodzenia wszystkim żą­dzom, były dla niego najwyższym szczęściem. Bogata panna, a raczej jej posag, zdawał się celem, do którego by powinien zmierzać. Zbyt niezgrabny, dziki i głupi, aby w towarzystwie drogę sobie torować, szukał innych sposobów, zgodniejszych z podłym usposobieniem. Jakie to były sposoby, świadczyła rozmowa z czarną niewolnicą.

 

– Przychodzę cię szukać po raz czwarty u fontanny Meta Sudans o tej niedogodnej po­rze. Jakie przynosisz mi wiadomości?

 

– Żadnych, prócz nowiny, że pojutrze pa­ni moja wyjeżdża do willi swej pod Gaetą i że ja z nią jadę. Potrzeba mi jeszcze pieniędzy, aby dalej prowadzić moje sztuki w twoim in­teresie.

 

– Jeszcze więcej? Wzięłaś wszystko, com tylko dostał od ojca od kilku miesięcy.

 

– Tak, a więc nie wiesz, czym jest Fabiola?

 

– Wiem, najbogatszą zdobyczą w całym Rzymie.

 

– Fabiola z wyniosłym i nieczułym sercem niełatwa do zdobycia.

 

– Lecz obiecałaś mi, że twoje czary i na­poje zapewnią mi jej przychylność, a przynaj­mniej majątek. Co ciebie to może kosztować?

 

– Bardzo wiele. Najkosztowniejsze skład­niki potrzebne są i muszą być zapłacone. Czy myślisz, żebym chciała o tej godzinie błąkać się dla zbierania ziół wśród grobów po Appijskiej drodze, nie mając nadziei na stosowne wynagrodzenie?

 

– Lecz w jaki sposób zamierzasz popierać usiłowania moje?

 

– Powiedziałam ci, żeby przyspieszyć do­bry skutek twoich zabiegów.

 

– A jak? Wiesz dobrze, nie jestem tak od natury uposażony lub wykwintnym wycho­waniem wykształcony, aby łatwo serca zdoby­wać. Liczę na twoje piekielne arkana.

 

– Więc przyjm moją radę, jeśli nie czu­jesz się zdolny serca Fabioli pozyskać.

 

– Powiedz raczej, chcę majątku.

 

– Jedno od drugiego nieodłączone; jest jeszcze jedna rzecz, w którą uzbrojony musisz zwyciężyć.

 

– Cóż takiego?

 

– Złoto.

 

– A skądże złota? Wszakże za złotem do­piero gonię?

 

Czarna niewolnica uśmiechnęła się złośliwie i rzekła:

 

– Czemuż byś nie miał zbogacić się tak, jak Fulwiusz?

 

– A jakże się Fulwiusz zbogacił?

 

– Krwią.

 

– A jakże ty wiesz o tym?

 

– Poznałam się ze starym jego sługą, któ­ry jeśli na twarzy nie tak czarny jak ja, ma serce stokroć czarniejsze. Jego język i mój dosyć zbliżone, abyśmy mogli rozmawiać z so­bą. Pytał mnie się ciekawie o różne trucizny i powiadał, żeby mnie chętnie odkupił z niewoli i zabrał do ojczyzny, jako żonę swoją; lecz, ja mam na myśli coś lepszego; przy tym wyciąg­nęłam z niego wszystko, com chciała wiedzieć.

 

– I cóż to było?

 

– Oto, że Fulwiusz odkrył wielki spisek, kno­wany przeciw Dioklecjanowi; a po ponurym mruganiu oczów starego sługi poznałam, że on pierwszy zwąchał tę sprawę, i że ze wschodu przysłano Fulwiusza do Rzymu, bardzo mu za­lecając, aby go w podobnych sprawach używano.

 

– Lecz ja niezdatny jestem zarówno do wykrycia, jak do knowania spisków, chociaż­bym potrafił zdrajcom dać się we znaki.

 

– Lecz pozostaje jeszcze jeden łatwy sposób.

 

– Jaki?

 

– W moim kraju są ptaki na wysokich no­gach, którym w biegu nie nadążysz na naj­szybszym koniu; lecz jeśli je z cicha podej­dziesz, to ptaki same się zdradzą, bo głupie, tylko głowę pod skrzydła chować umieją. Pta­ki to chrześcijanie. Czy nie zbliża się połów na nich?

 

– Tak jest i bardzo srogi, jakiego dotąd nie było.

 

– A więc posłuchaj mej rady. Nie uganiaj się bez zastanowienia za drobną zwierzyną, lecz wypatrz sobie jedną lub dwie z tych spaśnych sztuk, co się jak głupie strusie ledwie na pół ukrywają. Utop w nich szpony, zabierz sowitą część skonfiskowanych bogactw i przyjdź z jedną pełną garścią, a dostaniesz dwie natychmiast.

 

– Dzięki ci, dzięki; rozumiem. Nie lubisz więc tych chrześcijan?

 

– Ja bym miała lubić to obrzydłe plemię? Duchy, którym naród mój cześć oddaje, są śmiertelnymi nieprzyjaciółmi imienia chrześcijan.

 

I wykrzywiwszy usta w okropnym śmiechu, mówiła dalej.

 

– Zdaje mi się, że jedna z moich towarzy­szek niewoli jest chrześcijanką. Och, jak mi jest obmierzłą!

 

– Czemu myślisz że jest chrześcijanką?

 

– Naprzód dlatego, że za nic w świecie nie skłamałaby, i swoją głupią szczerością często w kłopot nas wprowadza.

 

– Dobrze; cóż więcej?

 

– A potem, że nie dba o pieniądze i po­darunki; z tej niedorzecznej przyczyny nam tak­że podarunków nie dają.

 

– Jeszcze lepiej.

 

– A nadto jest – ostatnie słowo doleciało do ucha samego tylko Korwina, który odpo­wiedział:

 

– W istocie, byłem dzisiaj za miastem na spotkanie przybywających ziomków twoich, lecz żaden się z tobą nie równa.

 

– Doprawdy? – zawołała uradowana Afra – a co oni byli za jedni?

 

– Zwyczajni afrykanie (3) – odrzekł Korwin, śmiejąc się – lwy, tygrysy, pantery.

 

– Nicponiu! śmiesz się naigrawać ze mnie?

 

– Cicho, cicho, nie gniewaj się! Sprowa­dzeni są właśnie dla uwolnienia cię od znie­nawidzonych chrześcijan. Rozejdźmy się w zgo­dzie. Oto masz pieniądze. Lecz niechaj będą ostatnie, i daj mi znać, skoro tylko twoje czarodziejskie napoje zaczną działać. Nie zapomnę twej rady co do chrześcijańskich bogactw. Wcale mi to do smaku przypada.

 

I puścił się Świętą drogą (Via Sacra), a Afra uszedłszy kilka kroków dla niepoznaki wzdłuż ulicy między Palatynem i Celianem, wróciła się i spoglądając za Korwinem, zawołała:

 

– Głupi! myślisz, że będę dla takiego osła, jak ty, próby robiła na osobie takiej, jak Fabiola!

 

I puściła się za Korwinem w pewnej odle­głości, lecz, jak się Sebastianowi wydawało, zwróciła się później ku sieni pałacowej. Posta­nowił od razu ostrzec Fabiolę, aby się miała na ostrożności, lecz przed jej powrotem ze wsi nie mógł tego uskutecznić.

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 62-75.

 

Przypisy:

(1) Na łuku tryumfalnym Tytusa wyrzeźbione jest zburzenie świątyni jerozolimskiej przez Rzymian.

 

(2) Łuk Konstantyna wznosi się właśnie poniżej miej­sca, w którym toczy się rozmowa dwóch przyszłych męczenników.

 

(3) Nazwa dzikich zwierząt tej części świata dla odróżnienia od niedźwiedzi i innych zwierząt z północnych krajów.
 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: