––––
ROZDZIAŁ IX.
Ze wszystkich pagórków rzymskich najwybitniej niezaprzeczenie zachowuje ślady starożytności Mons Palatinus (Wzgórze Palatyńskie). Cesarz August zbudował sobie dom na tym pagórku, następcy jego zamienili skromne pomieszkanie na pałac. Neron, nie poprzestając na tym, zburzył sąsiednie zabudowania i rozszerzył pałace, zabierając całe miejsce, teraz przez amfiteatr Colosseum zajęte, pomiędzy dwoma pagórkami. Wespazjan zburzył prawie cały dom Nerona, zachowując tylko przepyszne sklepienia wraz ze ślicznymi malowidłami, a z pozostałych materiałów wystawił Colosseum i inne gmachy. Pozostała część murowanego pałacu miała wejście główne od strony ulicy Świętej (via Sacra), zaraz obok łuku Tytusa.
Przeszedłszy przedsionek, znajdował się podróżny we wspaniałym podwórzu, którego plan łatwy jeszcze teraz do rozpoznania. Idąc dalej na lewo, wstępował w ogromną kwadratową przestrzeń, zasadzoną drzewami, zaroślami i kwiatami, a którą Domicjan poświęcił Adonisowi.
Jeszcze dalej, na lewo, wchodziło się do obszernego pomieszkania, przeznaczonego przez Aleksandra Sewera dla matki Mammei, której imię nosiło. Te pokoje miały okna na łuk tryumfalny Konstantyna i fontannę zwaną Meta Sudans (Potniejący słup). Był to obelisk z cegły (dotąd istniejący) marmurem wykładany, z którego szczytu wytryskała woda i spadała wokoło w kształcie szklanego klosza z marmurową sadzawką. To pomieszkanie zajmował teraz Sebastian, jako trybun, czyli wyższy oficer straży cesarskiej. Składało się z kilku pokoi, bardzo skromnie umeblowanych, jak przystoi żołnierzowi i chrześcijaninowi, służba Sebastiana składała się z dwóch uwolnionych sług i poważnej matrony, dawnej mamki jego, przywiązanej do Sebastiana, jak do własnego syna. Wszyscy troje Chrystusową wiarę wyznawali, jak i wszyscy żołnierze w pułku Sebastiana, niektórzy nawróceni, inni, i to większa część, jako chrześcijanie, przy poborze wojskowym umyślnie powybierani.
W parę dni po wypadkach, opowiedzianych w poprzednich rozdziałach, o późnej godzinie wieczornej, na schodach dopiero co opisanego przedsionka od strony ulicy Świętej podążał Sebastian w towarzystwie znanego nam już 14-to letniego młodzieńca. Pankracjusz podziwiał Sebastiana i kochał go z przywiązaniem, jakie sobie możemy wystawić ze strony młodego i zapalonego żołnierza do starszego i walecznego wojownika, który go przypuszcza do swojej przyjaźni. Pankracjusz nie zaciągnięty w szeregi cesarskie, nie cesarskiego, lecz Chrystusowego żołnierza uwielbiał w Sebastianie, którego wielkoduszność i dzielność przy prostym i miłym sposobie bycia, połączone z wielką mądrością i roztropnością, napełniały ufnością wszystkich otaczających go. Sebastian nie mniej cenił w Pankracjuszu jego szczerą gorliwość, a razem proste i niewinne serce. I wiedząc dobrze, na jakie niebezpieczeństwa wystawiają w czasie ucisku uniesienia duszy ognistej i gorącej, pragnął mieć go często przy sobie, aby mógł kierować, a może czasem powstrzymywać młodzieńcze zapędy.
Gdy weszli do części pałacu, której straż powierzono kohorcie Sebastiana, rzekł ten do towarzysza:
– Ile razy wstępuję w to miejsce, zastanawiam się, jak łaskawym zrządzeniem Boskiej Opatrzności łuk tryumfalny postawiony prawie u wrót cesarskiego pałacu uwiecznia pamięć upadku starego zaślepionego zakonu i dopełnia najwyraźniejszą przepowiednię Ewangelii skruszenia Jerozolimy przez rzymską potęgę (1). Nie wątpię, że na tym miejscu powstanie kiedyś pomnik świetniejszego jeszcze zwycięstwa nad drugim nieprzyjacielem wiary naszej, to jest nad bałwochwalczym państwem rzymskim.
– Jak to! wyglądasz upadku tego ogromnego państwa dla utwierdzenia wiary chrześcijańskiej?
– Nie dopuść Boże! Przelałbym ostatnią kroplę krwi, jakem przelał najpierwszą dla zbawienia państwa. Lecz możemyż wiedzieć, czy nawrócenie państwa postępować będzie zwolna i stopniowo, jak tego dotąd świadkami jesteśmy, lub też w sposób tak nadludzki, tak Boski, jakiego sobie w naszych najgorętszych życzeniach wyobrazić nie możemy, a wszyscy zawołają: oto dzieło prawicy Najwyższego!
– Bez wątpienia; lecz wzmianka o powstać mającej chrześcijańskiej bramie tryumfalnej nasuwa myśl i o ziemskich ku temu narzędziach prawicy Bożej. Skądże się ich spodziewasz?
– Nadzieja moja, przyznać muszę, Pankracjuszu, spoczywa na rodzinie jednego z Augustów, w której dostrzegam mały zawiązek lepszych dążności; myślę o rodzinie Konstancjusza Chlorusa.
– Lecz, Sebastianie, wiesz dobrze i od wielu z naszych najuczeńszych i najbogobojniejszych ludzi mógłbyś usłyszeć, że podobnymi nadziejami bawiono się podczas panowań Aleksandra, Gordiana, Aureliana, nadziejami niestety zupełnie zawiedzionymi; jakże się więc spodziewać czego innego nadal?
– Wiem o tym dobrze, drogi bracie Pankracjuszu, i nieraz gorzko płakałem ze zwątpienia ducha, widząc, że chwile prześladowania długo trwają, a czasy miłosierdzia są dalekie! Że krew męczenników i modlitwy dziewic nie mogą skrócić czasów nawiedzenia i przyspieszyć dni łaski!
Tak mówiąc, doszli do pokojów Sebastiana, z których najobszerniejszy był oświecony i widocznie na przyjęcie gości przygotowany. Naprzeciwko drzwi wchodowych okno, otwierające się aż do ziemi, prowadziło na taras, który się rozciągał wzdłuż jednej strony domu. Księżyc tak jasno zaglądał przez to okno, że obadwaj bez namysłu przeszedłszy pokój, stanęli na tarasie. Miły i wspaniały widok przedstawiał się ich oczom. Księżyc wysoko na niebie płynął wśród obłoków, jak zwykle na rzymskim niebie: okrągły, pełny, oblany światłością, ćmił bliższe gwiazdy, a inne usunęły się błyszczącą gromadą w odległe krańce lazurowego nieba. Był to podobny wieczór do tego, kiedy to wiele lat później Monika i Augustyn, siedząc przy oknie w Ostii, rozmawiali o rzeczach Boskich.
Wszystko wokoło na niebie i na ziemi było zaprawdę piękne i wielkie; Colosseum, czyli amfiteatr Flawijski, wznosił się w całej okazałości; z tej samej strony dolatywał miły szmer fontanny Meta Sudans, która srebrzystym słupem wody świeciła wśród nocy, niby fala morska, odpływająca od stromej skały. Po drugiej stronie łaźnie Karakalli, na marmurowych ścianach i silnych filarach odbijały blask jesiennego księżyca. Lecz czymże były te wszystkie olbrzymie świątynie chwały ziemskiej dla dwóch chrześcijańskich młodzieńców, zamyślonych i milczących? Starszy, otoczywszy prawą ręką szyję młodszego, wspierał się na jego ramieniu. Po długim milczeniu nawiązał napowrót przerwaną nić rozmowy i mówił jeszcze słodszym głosem:
– Chciałem właśnie, gdyśmy tu weszli, pokazać ci miejsce pod samymi naszymi stopami, w którym często wyobrażam sobie wznoszący się łuk tryumfalny, o którym wspomniałem (2). Lecz któż może myśleć o tych nędznych ziemskich rzeczach, gdy przepyszne sklepienie nad nami świeci tak jasno, jakby chciało unieść w górę nasze serca i wzrok!
– Prawda, Sebastianie, nieraz myślałem, że kiedy zewnętrzna strona tego sklepienia, na które ludzkie źrenice słabe i grzeszne, spoglądać mogą, jest tak piękna i światłości pełna, jakąż musi być ta strona, na której oko nieskończonej chwały spoczywać raczy! Wyobrażam sobie to sklepienie podobnym do zasłony bogato haftowanej, przez której tkaninę ledwie kilka ściegów złotej nici na lewą stronę przegląda i te tylko złote punkciki nam przyświecają. Jak królewska i nieskończenie bogata musi być ta prawa strona, po której stąpają zwiewne postacie Aniołów i Świętych, mieszkających w doskonałości!
– Piękna myśl, Pankracjuszu, i prawdziwa. Z tą myślą zasłona, dzieląca nas, walczących tutaj, od Kościoła tryumfującego, staje się przezroczystą i łatwą do przebycia.
– Wybacz mi, Sebastianie – rzekł młodzieniec z tym samym spojrzeniem, wlepionym w przyjaciela, jakim patrzał niedawno w natchnioną twarz matki – wybacz mi, że gdy ty mądrze przemyśliwasz nad mającą powstać w przyszłości bramą tryumfu chrześcijaństwa, ja już widzę przed sobą zbudowaną i otwartą bramę, przez którą my słabi i ułomni możemy wkrótce poprowadzić Kościół do tryumfu i chwały, a siebie do szczęścia.
– Gdzie ją widzisz, drogi chłopcze, gdzie?
Pankracjusz bez namysłu wskazał ręką na lewo i rzekł:
– Tam, szlachetny Sebastianie; mówię o tej otwartej bramie amfiteatru Flawijskiego (to jest Colosseum), prowadzącej do areny, a nad areną wisi owa zasłona między niebem a ziemią, o której mówiliśmy dopiero, a przedrzeć się przez nią do nieba prawie tak łatwo, jak przedrzeć tę kurtynę z rzadkiego płótna w amfiteatrze. Lecz słuchaj!
– Słyszę ryk lwa – zawołał zdziwiony Sebastian. – Dzikie zwierzęta musiały przybyć do amfiteatru. Wiem, że wczoraj jeszcze żadnych nie było.
– Tak, słuchaj! – mówił dalej Pankracjusz, nie zważając na przerwę. – Oto trąby wzywają nas do boju: rycerska nuta, która prowadzić nas ma do zwycięstwa!
Obadwaj zamilkli na chwilę. – Pankracjusz pierwszy przerwał milczenie, mówiąc:
– To mi przypomina, że muszę zasięgnąć twej rady w pewnym przedmiocie, mój wierny doradco; czy twoi goście nie prędko nadejdą?
– Nie zaraz, i będą się schodzili jeden po drugim, dopóki się nie zgromadzą; pójdź do mego pokoju, gdzie nikt nam nie przeszkodzi.
Poszli wzdłuż tarasu do pokoju ostatniego z rzędu. Pokój ten był na samym skraju pagórka naprzeciwko fontanny, oświecony jedynie promieniami księżyca, wkradającymi się przez okna otwarte z tej strony. Żołnierz stanął przy oknie, a Pankracjusz usiadł na wąskim żołnierskim łożu.
– Cóż to za ważna sprawa, Pankracjuszu – rzekł żołnierz z uśmiechem – w której chcesz zasięgnąć mej mądrej rady?
– Fraszka, przyznam – odrzekł młodzieniec nieśmiało – dla człowieka tak śmiałego i wielkodusznego jak ty, lecz ważna sprawa dla niedoświadczonego i słabego chłopca, jak ja.
– A dobra i Bogu miła niezawodnie; powiedz tylko, a obiecuję ci wszelką pomoc.
– Dobrze więc, Sebastianie, tylko nie śmiej się ze mnie – mówił Pankracjusz nieśmiało. – Wiesz, że mam w domu wielką liczbę naczyń stołowych zupełnie nieużytecznych; prawdziwie zawadzają tylko, a moja droga matka na żadne prośby moje nie chciałaby używać tych staroświeckich świecideł, zapakowanych i pozamykanych bez użytku. Nie mam nikogo, komu bym mógł po śmierci zostawić te sprzęty. Jestem i będę ostatnim potomkiem mego rodu. Często mówiłeś mi, kto w podobnym razie powinien być spadkobiercą chrześcijanina: wdowy i sieroty, ubodzy i niedołężni. A czemuż mieliby czekać mej śmierci na odebranie tego, co im się należy prawem spadku? A jeśli prześladowanie się zbliża, czemu te sprzęty chować, aby je po naszej śmierci ze szkodą naszych spadkobierców skonfiskowano, lub darowano liktorom, spragnionym życia naszego i majątku?
– Pankracjuszu – rzekł Sebastian – słuchałem twego szlachetnego pomysłu, nie przerywając ci żadną uwagą. Pragnąłem, aby twoją była cała zasługa. Teraz powiedz mi, co cię w niepewność wprowadza w wykonaniu tego zamiaru?
– Oto, jeżeli mam prawdę powiedzieć, obawiałem się, aby nie było rzeczą wielce zuchwałą i niestosowną w moim wieku popisywać się ofiarą, która w oczach wielu wyda się może czynem wielkim i wspaniałomyślnym, a tymczasem, drogi Sebastianie, te rzeczy zupełnie mi są niepotrzebne i żadnej nie mają wartości dla mnie, a dla ubogich mogą być zasiłkiem, szczególnie w zbliżających się ciężkich czasach.
– A Lucyna przystaje na to?
– O, bądź spokojny! Nie naruszyłbym pyłku złota bez zezwolenia matki. Lecz powiem ci, w czym najbardziej potrzebuję twej pomocy. Nie radbym, żeby ludzie mniemali, żem uczynił coś nadzwyczajnego. Dlatego potrzebuję twej pomocy, bo chcę, aby rozdanie mogło się uskutecznić w jakim obcym domu, jako ofiara osoby bardzo potrzebującej wsparcia modlitwą wiernych, szczególnie ubogich i pragnącej pozostać nieznaną.
– Z rozkoszą będę ci pomagał, mój chłopcze! Cicho! czy słyszysz, że ktoś mówi o Fabioli, i znowu ktoś wymawia to samo imię, ale z dodatkiem, który coś niedobrego wróży.
Pankracjusz zbliżył się do okna; dwa głosy dawały się słyszeć w rozmowie tak blisko pod domem, że gzyms dolnego piętra nie dozwalał im widzieć osób mówiących, ale poznać tylko po głosie kobietę i mężczyznę. Po kilku minutach rozmawiający wysunęli się dalej przy świetle księżyca prawie tak jasnego jak słońce.
– Znam tę murzynkę – rzekł Sebastian – to Afra, niewolnica Fabioli.
– A mężczyzna – dodał Pankracjusz – mój dawny współuczeń, Korwin.
Postanowili dowiedzieć się na kogo godna para knuła spisek; ale ponieważ rozmawiający przechadzali się wzdłuż i wszerz, słowa ich tylko urywkowo dolatywały młodzieńców. Korwin, był synem Tertulusa, prefekta pretorian. Ten urząd, nieznany za czasów rzeczypospolitej i dzieło cesarzów od panowania Tyberiusza, stopniowo połączył w sobie wszystkie cywilne zarówno jak wojskowe władze i piastujący tę godność często wypełniał powinności najwyższego sędziego w Rzymie. Niepospolitej siły nerwów trzeba było do sprawowania tego urzędu po myśli despotów i okrutników. Zasiadać każdego dnia w trybunale, być otoczonym okropnymi narzędziami mąk i głuchym na jęki starców i krzyki dzieci i kobiet, na męki skazanych, było zadaniem, z którego nie każdy sędzia mógł się wywiązać. Tertulus sprowadzony został z Sycylii na sprawowanie tego urzędu nie dlatego, aby był okrutnym, lecz dlatego, że miał serce zimne, nie znające litości.
Trybunał jego był najpierwszą szkołą syna; dzieckiem będąc prawie, siadywał Korwin po kilka godzin u nóg ojca, przypatrując się z rozkoszą okropnym widowiskom, jakie miał przed sobą, gniewny, jeżeli się kto potrafił uniewinnić. Wyrósł w głupocie, szorstki, grubiański; nie doszedł jeszcze do lat męskich, kiedy nabrzmiała twarz i blade oczy zdradzały już rozwiązłe obyczaje. Bez chęci do szlachetniejszych zatrudnień, lub zdolności do jakiejkolwiek nauki, łączył pewną zwierzęcą odwagę i siłę z podłą przebiegłością. Nie znał szlachetnego uniesienia, nigdy nie zwalczył złej namiętności. Najmniejsza uraza wzbudzała w nim nienawiść i żądzę zemsty. Dwóm osobom szczególnie poprzysiągł nigdy nie przebaczyć: nauczycielowi, który go często karał za próżniactwo, i współuczniowi, który haniebną napaść odpłacił mu szczerą dobrocią. Sprawiedliwe karanie i darowanie urazy, słodycz i surowość zarówno mu były nieznośne.
Tertulus nie miał majątku, a syn nie zdawał się zdolnym do zarobienia sobie na jakiekolwiek mienie. Przyjść do majątku było wszakże jedynym jego życzeniem, bo pieniądze, jako sposób dogodzenia wszystkim żądzom, były dla niego najwyższym szczęściem. Bogata panna, a raczej jej posag, zdawał się celem, do którego by powinien zmierzać. Zbyt niezgrabny, dziki i głupi, aby w towarzystwie drogę sobie torować, szukał innych sposobów, zgodniejszych z podłym usposobieniem. Jakie to były sposoby, świadczyła rozmowa z czarną niewolnicą.
– Przychodzę cię szukać po raz czwarty u fontanny Meta Sudans o tej niedogodnej porze. Jakie przynosisz mi wiadomości?
– Żadnych, prócz nowiny, że pojutrze pani moja wyjeżdża do willi swej pod Gaetą i że ja z nią jadę. Potrzeba mi jeszcze pieniędzy, aby dalej prowadzić moje sztuki w twoim interesie.
– Jeszcze więcej? Wzięłaś wszystko, com tylko dostał od ojca od kilku miesięcy.
– Tak, a więc nie wiesz, czym jest Fabiola?
– Wiem, najbogatszą zdobyczą w całym Rzymie.
– Fabiola z wyniosłym i nieczułym sercem niełatwa do zdobycia.
– Lecz obiecałaś mi, że twoje czary i napoje zapewnią mi jej przychylność, a przynajmniej majątek. Co ciebie to może kosztować?
– Bardzo wiele. Najkosztowniejsze składniki potrzebne są i muszą być zapłacone. Czy myślisz, żebym chciała o tej godzinie błąkać się dla zbierania ziół wśród grobów po Appijskiej drodze, nie mając nadziei na stosowne wynagrodzenie?
– Lecz w jaki sposób zamierzasz popierać usiłowania moje?
– Powiedziałam ci, żeby przyspieszyć dobry skutek twoich zabiegów.
– A jak? Wiesz dobrze, nie jestem tak od natury uposażony lub wykwintnym wychowaniem wykształcony, aby łatwo serca zdobywać. Liczę na twoje piekielne arkana.
– Więc przyjm moją radę, jeśli nie czujesz się zdolny serca Fabioli pozyskać.
– Powiedz raczej, chcę majątku.
– Jedno od drugiego nieodłączone; jest jeszcze jedna rzecz, w którą uzbrojony musisz zwyciężyć.
– Cóż takiego?
– Złoto.
– A skądże złota? Wszakże za złotem dopiero gonię?
Czarna niewolnica uśmiechnęła się złośliwie i rzekła:
– Czemuż byś nie miał zbogacić się tak, jak Fulwiusz?
– A jakże się Fulwiusz zbogacił?
– Krwią.
– A jakże ty wiesz o tym?
– Poznałam się ze starym jego sługą, który jeśli na twarzy nie tak czarny jak ja, ma serce stokroć czarniejsze. Jego język i mój dosyć zbliżone, abyśmy mogli rozmawiać z sobą. Pytał mnie się ciekawie o różne trucizny i powiadał, żeby mnie chętnie odkupił z niewoli i zabrał do ojczyzny, jako żonę swoją; lecz, ja mam na myśli coś lepszego; przy tym wyciągnęłam z niego wszystko, com chciała wiedzieć.
– I cóż to było?
– Oto, że Fulwiusz odkrył wielki spisek, knowany przeciw Dioklecjanowi; a po ponurym mruganiu oczów starego sługi poznałam, że on pierwszy zwąchał tę sprawę, i że ze wschodu przysłano Fulwiusza do Rzymu, bardzo mu zalecając, aby go w podobnych sprawach używano.
– Lecz ja niezdatny jestem zarówno do wykrycia, jak do knowania spisków, chociażbym potrafił zdrajcom dać się we znaki.
– Lecz pozostaje jeszcze jeden łatwy sposób.
– Jaki?
– W moim kraju są ptaki na wysokich nogach, którym w biegu nie nadążysz na najszybszym koniu; lecz jeśli je z cicha podejdziesz, to ptaki same się zdradzą, bo głupie, tylko głowę pod skrzydła chować umieją. Ptaki to chrześcijanie. Czy nie zbliża się połów na nich?
– Tak jest i bardzo srogi, jakiego dotąd nie było.
– A więc posłuchaj mej rady. Nie uganiaj się bez zastanowienia za drobną zwierzyną, lecz wypatrz sobie jedną lub dwie z tych spaśnych sztuk, co się jak głupie strusie ledwie na pół ukrywają. Utop w nich szpony, zabierz sowitą część skonfiskowanych bogactw i przyjdź z jedną pełną garścią, a dostaniesz dwie natychmiast.
– Dzięki ci, dzięki; rozumiem. Nie lubisz więc tych chrześcijan?
– Ja bym miała lubić to obrzydłe plemię? Duchy, którym naród mój cześć oddaje, są śmiertelnymi nieprzyjaciółmi imienia chrześcijan.
I wykrzywiwszy usta w okropnym śmiechu, mówiła dalej.
– Zdaje mi się, że jedna z moich towarzyszek niewoli jest chrześcijanką. Och, jak mi jest obmierzłą!
– Czemu myślisz że jest chrześcijanką?
– Naprzód dlatego, że za nic w świecie nie skłamałaby, i swoją głupią szczerością często w kłopot nas wprowadza.
– Dobrze; cóż więcej?
– A potem, że nie dba o pieniądze i podarunki; z tej niedorzecznej przyczyny nam także podarunków nie dają.
– Jeszcze lepiej.
– A nadto jest – ostatnie słowo doleciało do ucha samego tylko Korwina, który odpowiedział:
– W istocie, byłem dzisiaj za miastem na spotkanie przybywających ziomków twoich, lecz żaden się z tobą nie równa.
– Doprawdy? – zawołała uradowana Afra – a co oni byli za jedni?
– Zwyczajni afrykanie (3) – odrzekł Korwin, śmiejąc się – lwy, tygrysy, pantery.
– Nicponiu! śmiesz się naigrawać ze mnie?
– Cicho, cicho, nie gniewaj się! Sprowadzeni są właśnie dla uwolnienia cię od znienawidzonych chrześcijan. Rozejdźmy się w zgodzie. Oto masz pieniądze. Lecz niechaj będą ostatnie, i daj mi znać, skoro tylko twoje czarodziejskie napoje zaczną działać. Nie zapomnę twej rady co do chrześcijańskich bogactw. Wcale mi to do smaku przypada.
I puścił się Świętą drogą (Via Sacra), a Afra uszedłszy kilka kroków dla niepoznaki wzdłuż ulicy między Palatynem i Celianem, wróciła się i spoglądając za Korwinem, zawołała:
– Głupi! myślisz, że będę dla takiego osła, jak ty, próby robiła na osobie takiej, jak Fabiola!
I puściła się za Korwinem w pewnej odległości, lecz, jak się Sebastianowi wydawało, zwróciła się później ku sieni pałacowej. Postanowił od razu ostrzec Fabiolę, aby się miała na ostrożności, lecz przed jej powrotem ze wsi nie mógł tego uskutecznić.
Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 62-75.
Przypisy:
(1) Na łuku tryumfalnym Tytusa wyrzeźbione jest zburzenie świątyni jerozolimskiej przez Rzymian.
(2) Łuk Konstantyna wznosi się właśnie poniżej miejsca, w którym toczy się rozmowa dwóch przyszłych męczenników.
(3) Nazwa dzikich zwierząt tej części świata dla odróżnienia
od niedźwiedzi i innych zwierząt z północnych krajów.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.
FABIOLA
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: