F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ V.

 

Odwiedziny

 

Podczas ostatniej części rozmowy opisanej w poprzednim rozdziale i w chwili wypadku, który ją zakończył, zjawiła się w pokoju Fabioli osoba, którą, gdyby była wcześniej patrycjuszka dostrzegła, byłaby pewnie nie dopuściła się popełnionego czynu. Wewnętrzne pokoje w rzymskich domach były częściej zasuwane firankami u wchodu, aniżeli drzwiami zamyka­ne; i z tego powodu łatwo było, szczególnie podczas rozmowy tak żywej, wejść niepostrze­żenie. Tak się też stało teraz; bo gdy Syra obróciła się, chcąc wyjść z pokoju, zmieszał ją prawie widok postaci jaśniejącej białością.

 

Była to panienka, albo raczej dziecko, mo­gące liczyć dwanaście do trzynastu lat, w su­kience białej jak śnieg, bez żadnej ozdoby. W jej obliczu malowała się prostota dziecinna, połączona z rozsądkiem dojrzałego wieku. W jej oczach odbijała się nie tylko niewinność gołąb­ka ale często jaśniały one promieniem czystej i nieskończonej miłości, i jakby nieczułe na ota­czające przedmioty, zdały się spoczywać na jednym tylko drogim przedmiocie, niewidzialnym dla innych oczu; czoło jej zapowiadało nieuda­ną szczerość; miły uśmiech igrał na ustach, a świeże młodociane rysy coraz to inne uczu­cie wyrażały z prostotą prawdzie właściwą. Ci, którzy ją znali z bliska, widzieli, że nigdy o so­bie nie myśląc, czarowała dobrocią i uprzejmo­ścią wszystkich otaczających, a miłość swoją poświęcała niewidzialnemu oblubieńcowi.

 

Gdy Syra ujrzała to śliczne zjawienie, tego aniołka, stojącego przed sobą, zatrzymała się. Dziecko uchwyciło jej rękę i z uszanowaniem całując, rzekło:

 

– Widziałam wszystko, czekaj na mnie w małym pokoju przy wejściu.

 

I postąpiła dalej. Gdy ją Fabiola ujrzała, rumieniec wstydu wystąpił na jej lica; obawia­ła się, czy ta panienka nie była świadkiem wy­buchu tak poniżającej namiętności: zimnym skinieniem ręki odprawiła niewolnice, a potem witała krewną (gdyż ona krewną jej była) ser­deczną przyjaźnią. Fabioli dumne i wyniosłe usposobienie łagodziło się czasem w obcowaniu z rzadkimi a wybranymi osobami. Jedną z nich była stara mamka, wyzwolenica, nazwiskiem Eufrozyna, która się trudniła całym gospodar­stwem domowym i która ślepo wierzyła, iż Fabiola jest najdoskonalszą, najmędrszą, najuczeńszą, najbardziej podziwienia godną. Drugim wyjątkiem była młoda krewna, którą kochała, z którą się zawsze najczulej obchodziła i której towarzystwo było jej zawsze miłe.

 

– Prawdziwa to łaska z twej strony, droga Agnieszko – rzekła ułagodzona Fabiola – żeś tak prędko uczyniła zadość memu zaproszeniu. Lecz rzecz się tak ma: mój ojciec zaprosił na dzisiaj kilku nieznajomych mi gości i pragnę­łam mieć dla siebie kogoś z bliższych do roz­mowy. Przyznam się, że jestem dość ciekawa jednego z tych gości. Jest to Fulwiusz, o któ­rego powabach, zdolnościach i bogactwach tak wiele słyszałam, chociaż zdaje się, że nikt nie wie, kto on jest, skąd pochodzi, ani skąd się tu wziął.

 

– Moja droga Fabiolo – rzekła Agnieszka – wiesz, że jestem szczęśliwą, kiedy cię mogę odwiedzić, a moi kochani rodzice chętnie na to pozwalają; więc nie masz mi za co dzię­kować.

 

– I takeś przyszła, jak zwykle, – rzekła Fabiola – w zaniedbanym stroju, w śnieżnym ubraniu, bez żadnych klejnotów ani ozdób. Mnie się to tak wydaje, jak gdybyś zawsze gody odprawiała. Ale nieba! Cóż to jest? Czyś skaleczona? Czyś się nie spostrzegła, że masz na tunice dużą, czerwoną plamę, która wygląda jak krew. Pozwól, abym ci pożyczyła innej sukni.

 

– Nie, za nic w świecie, Fabiolo; to jest klejnot, jedyna ozdoba, w jaką się chcę ustroić dziś wieczór. To jest krew niewolnicy, lecz szlachetniejsza i droższa w moich oczach od krwi, która płynie w twoich żyłach.

 

Naga prawda zabłysła przed oczami Fabioli. Agnieszka wszystko widziała, a Fabiola upokorzona aż do żywego, rzekła nieco cierpko:

 

– Chcesz całemu światu przedstawić do­wód mojej popędliwości w ukaraniu zuchwałej niewolnicy?

 

– Nie, droga Fabiolo, daleko ode mnie po­dobna myśl. Pragnę tylko przechować dla sie­bie przykład siły i wzniosłości umysłu. Na po­dobny czyn, spełniony przez niewolnicę, może niewielu patrycjuszowskich filozofów mogłoby się zdobyć?

 

– Co za dziwna myśl! W istocie, Agnieszko, nieraz mi się już zdawało, że wiele masz wzglę­dów dla ludzi tej klasy. Bo wreszcie, czymże oni są?

 

– Czym? – odpowie Agnieszka – ludźmi tak, jak i my, obdarzonymi tym samym rozumem, tymi samymi uczuciami i tym samym organiz­mem. Na to przynajmniej się zgodzisz, nie idąc dalej. A potem należą z nami do jednej rodziny; i jeśli Bóg, od którego pochodzi na­sze życie, jest naszym Ojcem, jest więc także i ich Ojcem, a oni naszymi braćmi.

 

– Niewolnik moim bratem, lub niewolnica siostrą? Agnieszko! Niechaj tego bogi nie do­puszczą! Oni są naszą własnością i naszym majątkiem, i nie słyszałam nigdy, aby mieli prawo ruszać się, działać, myśleć i czuć ina­czej, niż podług woli, lub dla korzyści swych panów.

 

– Dość, dość – rzekła Agnieszka najsłod­szym głosem – nie zapuszczajmy się w te wy­wody. Jesteś zbyt uczciwa, aby nie uczuć i nie uznać, żeś się dała przewyższyć niewolnicy we wszystkim tym, co najbardziej podziwiasz, to jest w rozumie i rozumowaniu, i śmiałej szcze­rości, a bohaterskiej stałości. Nie odpowiadaj nawet, bo widzę twą odpowiedź w pełnym łez oku. Lecz najdroższa przyjaciółko, pragnę, byś nigdy więcej nie miała takiego zmartwienia. Czy obiecujesz zadosyć uczynić prośbie mojej?

 

– Uczynię, co tylko będę mogła.

 

– Więc pozwól mi odkupić Syrę; tak jej na imię, o ile mi się zdaje. Nie byłoby ci przyjemnie teraz widzieć ją blisko siebie.

 

– Mylisz się, Agnieszko. Chcę pokonać dumę i przyznać, że winnam teraz szanować, może podziwiać Syrę. Jest to nowe uczucie we mnie dla osoby jej stanu.

 

– Ale mnie się zdaje, Fabiolo, żebym ją mogła szczęśliwszą uczynić, aniżeli jest teraz.

 

– Bez wątpienia, droga Agnieszko; masz dar uszczęśliwiania wszystkich wkoło siebie. Nigdym nie widziała pożycia takiego, jak wa­sze. Zdajecie się postępować podług owej dzi­wnej filozofii, o której Syra mówiła, a która nie przypuszcza różnicy pomiędzy wolnym a niewolnikiem. Każdy sługa w waszym do­mu ma zawsze uśmiech na ustach i spełnia wesoło powinność swego stanu. A nikt nie zda­je się u was nakazywać. Objaśnij mi tę ta­jemnicę. (Agnieszka się uśmiechnęła). Posądzam cię, czarodziejko mała, że w tym tajemniczym pokoju, zawsze zamkniętym dla mnie, prze­chowujesz jakieś cudowne przyprawy, którymi wzbudzasz ku sobie miłość we wszystkich i we wszystkim, co cię otacza. Gdybyś była chrześ­cijanką i gdyby cię w amfiteatrze wystawiono, pewna jestem, że same lwy i tygrysy czołgały­by się i łasiły u nóg twoich. Ale dlaczego się zamyśliłaś, dziecko? Wiesz, że ja tylko żartuję.

 

Agnieszka zdawała się być w myślach zato­pioną i patrzała tym wejrzeniem, jakby widziała przed sobą i słyszała mowę osoby szczególnie ukochanej. Minęło to wkrótce i rzekła wesoło:

 

– Prawda, prawda Fabiolo, a wierz mi, iż dziwniejsze rzeczy czasem się zdarzają; więc w każdym razie, gdyby coś tak strasznego mia­ło przyjść do skutku, Syra byłaby właśnie oso­bą, jaką by każdy pragnął mieć przy sobie.

 

– Zmiłuj się, Agnieszko, nie bierz moich słów w taki sposób. Zapewniam cię, że były żartem powiedziane. Mam zbyt wysokie wyo­brażenie o twoim rozsądku, aby przypuszczać takie nieszczęście. Lecz co do dobrego serca Syry, to się nie mylisz. Gdy przeszłego lata byliście na wsi, a ja tak niebezpiecznie choro­wałam na zaraźliwą gorączkę, potrzeba było użyć chłosty, aby tamte niewolnice przymusić, iżby się do mnie zbliżyły, gdy tymczasem ta nie chciała odstąpić od mego łoża, pielęgnując mnie dzień i noc; i istotnie myślę, że się bardzo przyczyniła do mego wyzdrowienia.

 

– I nie pokochałaś jej za to?

 

– Kochać ją? niewolnicę? Czegóż ode mnie wymagasz, moje dziecko! Ale nie zapomniałam jej dobrze wynagrodzić; chociaż nie mogę się dowiedzieć, na jaki cel obróciła to, com jej dała. Jej towarzyszki powiedziały mi, że nic na własny użytek nie zachowała, a zapewne także dla siebie nie wydała. Słyszałam nawet, że ta dziwaczka dzieli swoje dzienne pożywie­nie z żebraczką, chorą na oczy. Co za dziwne upodobanie, nieprawdaż?

 

– Droga Fabiolo – zawołała Agnieszka – ona musi być moją! Obiecałaś wypełnić proś­bę moją. Naznacz cenę i pozwól mi ją zabrać dziś wieczór.

 

– Niechże się stanie wola twoja, bo twej prośbie nikt się nie zdoła oprzeć. Ale my się targować nie będziemy. Przyślij jutro rano kogo z tym zleceniem do rządcy mego ojca i wszystko się ułoży. A teraz po załatwieniu tej wielkiej sprawy, zejdźmy do naszych gości.

 

– Ale zapomniałaś włożyć swoje koszto­wności,

 

– Nie wspominaj mi o tym; chcę się raz bez nich obejść; nie mam dziś ochoty stroić się w klejnoty.

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 32-37.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: