F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ III.

 

Ofiarowanie

 

Wśród tej rozmowy, nieznacznie weszła ko­bieta sędziwa i zaświeciwszy lampy w marmu­rowych i bronzowych świecznikach, wolno i z cicha oddaliła się. Jasność opromieniła matkę i syna w rzewnym milczeniu zatopio­nych, od chwili gdy na ostatnie zapytanie Pankracjusza święta matrona Lucyna odpowiedzia­ła składając pocałunek na gorącym czole syna. Rzewność ta nie była jedynie macierzyńskim uczuciem, nie był to nawet rozkoszny tryumf matki, która przelawszy w serce dziecka trud­ną i wzniosłą naukę, widzi tę naukę wysta­wioną w dziecięciu na najtwardszą próbę i cieszy się zwycięstwem. Nie była to chluba z posiadania syna bohaterskiej cnoty już w tak młodych latach; chociaż było wznioślejszym uczuciem od owej matki Grakchów, przedstawiającej swe klejnoty zdziwionym Rzymiankom, bo ta chrześcijańska niewiasta mogła chlubić się klejnotem, którym Kościół wzbo­gaciła. W tej chwili też głębsza i wyższa myśl panowała w sercu Lucyny. Była to chwila od lat wielu upragniona, chwila ubłagana najgo­rętszymi serca matczynego modłami. Niejedni pobożni rodzice od kolebki poświęcili ukocha­nego syna najświętszemu i najwyższemu powo­łaniu na tym świecie i nieustannie modlili się i pragnęli, by wzrastał naprzód na nieskażo­nego lewitę, a później na świętego kapłana, i pilnie śledzili młodociane skłonności a łagod­nie skłaniali drogą latorośl ku świętym ołta­rzom Najwyższego. A jeśli synek ten jest je­dynym dzieckiem, jak Samuel, jedynak Anny, to oddanie Bogu wszystkiego, co sercu matki najdroższe, słusznie może być uważane za bo­haterski czyn. Ale cóż powiedzieć o świętych matkach dzieci męczenników, o Felicytach, Symforozach, o bezimiennej matce Machabeuszów, które poświęcały dzieci swe – nie tylko jedno ale i więcej, wszystkie nawet, – nie na kapłanów Bożych, lecz na ofiarę i całopalenie?

 

Coś podobnego napełniało myśl Lucyny w tej chwili, gdy z zamkniętymi oczyma wznosiła serce wysoko ku niebu i o siłę błagała. Uczu­ła się jakby powołaną do oddania wszystkiego, co jej najdroższe na tej ziemi; a chociaż od da­wna przewidywała i pragnęła uczynić z tego Bogu ofiarę, wszakże bez boleści, matkom wła­ściwej, nie mogła uzyskać jej zasługi.

 

A co się działo w sercu chłopca, także milczącego i zamyślonego? Nie myślał o świetnej przyszłości. Nie widział wspaniałej bazyliki, 1600 lat później z uszanowaniem zwiedzanej przez archeologów chrześcijańskich lub poboż­nego pielgrzyma, ani bramy noszącej imię świę­tego chłopca (1). Nie przeczuwał, że w przysz­łych wiekach wzniosą na dalekich brzegach Tamizy świątynię, jemu poświęconą, która na­wet po świętokradzkim spustoszeniu miała być ulubionym miejscem ostatniego spoczynku dla katolików wiernych Rzymowi (2).

 

Nie widział srebrnego cyborium, ważącego 287 funtów, ustawionego nad porfirową urną, w której złożone zostały jego popioły przez papieża Honoriusza I. Nie myślał, że imię je­go będzie zapisane w każdym Martyrologium; że wizerunki, obrączki, świętości powszechnie czczone, przypominające błogosławionego mę­czennika z pierwszych czasów Kościoła, niejeden ołtarz zdobić będą. Nie, on był tylko niewinnym chrześcijańskim dziecięciem, mającym za rzecz prostą być zawsze posłusznym prawu Bożemu i Ewangelii; i czuł się szczęśliwym, bo spełnił tego dnia powinność swoją, chociaż nader trudną. Nie było dumy, nie by­ło podziwu dla siebie samego w tym uczuciu; w przeciwnym razie zwycięstwo przestałoby być bohaterstwem. Gdy podniósł oczy po słod­kim i niewinnym zamyśleniu, w świetle, które teraz cały pokój zalewało, spotkał oblicze mat­ki ku sobie zwrócone i jaśniejące taką powa­gą i miłością, jakiej nie pamiętał, aby kiedy widział. Wejrzenie natchnione, oblicze pełne uroku jak twarze świętych w zachwyceniu; oczy takie, jak sobie u aniołów wystawiamy. W milczeniu więc i prawie mimowolnie uklęk­nął przed matką i słusznie: bo nie byłaż ona duchem opiekuńczym, broniącym ustawicznie od wszelkiego złego? Czyliż nie widział w niej żyjącej niebianki, której cnoty były mu ciągłym i jedynym wzorem? Lucyna przerwała milcze­nie głosem zmienionym i poważnym:

 

– Przyszedł nareszcie ten czas, moje dziec­ko, który od dawna był przedmiotem najusilniejszych modłów moich, życzeń najgorętszej mi­łości macierzyńskiej. Pilnie upatrywałam w tobie zarodów chrześcijańskiej cnoty i dzięko­wałam za nie Bogu. Widziałam powolność, uprzejmość, pracowitość twoją, pobożność i mi­łość Boga i ludzi. Widziałam z radością twą żywą wiarę; obojętność dla świata, a czułość dla biednych. Lecz z niespokojnością wyglądałam chwili, która by mi stanowczo okazała, czy przestaniesz na słabej cnocie twej matki, czy też będziesz prawdziwym spadkobiercą chwały ojca męczennika. Ta chwila, dzięki Bogu, dzisiaj nadeszła!

 

– Cóżem uczynił, matko, co by tak zmieni­ło lub podniosło twe mniemanie o mnie? – za­pytał Pankracjusz.

 

– Posłuchaj, synu: w tym dniu, który miał zakończyć twe szkolne wychowanie, zdaje się, że miłościwy Pan chciał ci dać naukę, prze­wyższającą wszystkie szkolne nauki, i pokazać, żeś przestał być dzieckiem i nie powinieneś za dziecko być uważanym, gdyż jesteś zdolnym myśleć, mówić i działać, jak mężny sługa Boży.

 

– Cóż przez to rozumiesz, droga matko?

 

– To, coś mi opowiadał o mowie swej dzi­siejszej – odrzekła – dowodzi, jak pełne mu­siało być serce twoje szlachetnych i wznio­słych myśli; jesteś zbyt szczery i uczciwy, abyś mógł z takim zapałem utrzymywać, że umierać za wiarę jest chwalebnym obowiązkiem, gdybyś sam nie miał takiej wiary i odwagi...

 

– Wierzę w to całym sercem i duszą – przer­wał chłopiec – bo jakież większe może być szczęście dla chrześcijanina na tej ziemi?

 

– Tak, moje dziecko, prawdę mówisz – rzekła Lucyna – lecz słowa to nie wszystko; co dalej nastąpiło, dowodzi, że umiesz odważ­nie i cierpliwie znosić nie tylko ból, lecz, co trudniejsza dla młodej patrycjuszowskiej krwi, obelgę, hańbiący policzek, szydercze spojrzenie i potwarze nielitościwych towarzyszy. I co więcej: pokazałeś się dość silnym, aby przeba­czyć i modlić się za nieprzyjaciela. Dziś z krzy­żem na barkach wstąpiłeś na wzniosłą ścieżkę, a jeszcze parę kroków wyżej, i zatkniesz krzyż na szczycie. Pokazałeś się godnym synem męczennika Kwintyniusza. Czy pragniesz pójść dalej jego śladem?

 

– Matko, najdroższa, najsłodsza matko! – przerwał prawie bez tchu chłopiec – mógłżebym być jego synem, a nie pragnąć stać się mu podobnym? Chociaż nie miałem szczęścia znać ojca, czyliż pamięć jego nie panowała w mym sercu? Czyż nie była chlubą mego życia? Gdy co rok Kościół obchodzi uroczyście pamięć Kwintyniusza, jako jednego ze świętych, bo krwią obmytych żołnierzy, stojących w bieli naokoło Baranka, jakże dusza moja i serce moje rozpływają się w jego chwale! I jak się modliłem do niego w synowskiej miłości, aby uprosił dla mnie nie sławę, nie zaszczyty, nie bogactwa, nie ziemskie uciechy, lecz to, co on sam nad wszystko przekładał, tak, aby jedyne jego dziedzictwo, które na ziemi pozostawił, mogło być użyte w sposób jak najlepszy i naj­pożyteczniejszy.

 

– Co przez to rozumiesz, mój synu?

 

– Krew jego – odrzekł młodzian – która w moich żyłach płynie, i już tylko w moich. Zapewne pragnie on, aby i ta krew równie jak i owa, która we własnych żyłach jego płynęła, mogła być wylaną dla miłości Zbawiciela, i aby świadczyła o wierze jego świętej.

 

– Dosyć, dosyć, moje dziecko! – zawołała matka, drżąca od świętego wzruszenia – zdejm z szyi tę oznakę dziecinnego wieku, inną godniejszą przeznaczam ci.

 

Pankracjusz zdjął ze szyi złotą bullę.

 

– Odziedziczyłeś po ojcu – mówiła matka z jeszcze bardziej uroczystym tonem – szlachetne nazwisko, wysokie stanowisko w świecie, bo­gactwa niemałe, jednym słowem, wszystkie dobra tego świata. Lecz jest prócz tego skarb jeden z tej spuścizny, przeze mnie przechowy­wany aż do chwili, w której byś się go okazał godnym. Ten skarb, droższy nad wszystkie klejnoty i złoto, ukrywałam dotąd przed tobą; nadeszła teraz chwila, przeze mnie wyglądana.

 

Drżącymi rękami zdjęła z szyi złoty łańcu­szek, i po raz pierwszy ujrzał jej syn mały woreczek, bogato wyszywany i kamieniami wy­sadzany. Lucyna otworzyła woreczek i wyjęła z niego gąbkę suchą wprawdzie, lecz widocz­nie krwi pełną.

 

– To także krew twego ojca, Pankracjuszu – rzekła stłumionym głosem i ze łzami w oczach – zebrałam ją sama z śmiertelnej rany, gdy przebrana stałam przy jego boku i widziałam umierającego z ran za wiarę Chry­stusową.

 

Czule oglądała świętą pamiątkę i gorąco całowała a łzy strumieniem z oczu płynące zwilżały zakrzepłą krew męża. I tak rozgrza­na i odwilżona krew zajaśniała purpurą, jakby w tej chwili płynęła z rąk męczennika. Po­bożna matrona zbliżyła gąbkę do drżących ust syna, które się ubarwiły świętą purpurą. Pan­kracjusz uczcił relikwię z najgłębszym wzru­szeniem chrześcijanina i syna, i uczuł jakby duch ojca wstępował w niego i poruszał w głę­bi serca wezbrane fale wypłynąć gotowe. Ojciec, matka i syn zjednoczyli się w tej chwili na nowo. Lucyna schowała skarb do worecz­ka i zawiesiła na piersiach syna, mówiąc:

 

– Niech na przyszłość świętszą rosą zwil­żony będzie, nie zaś łzami słabej kobiety!

 

Lecz Bóg inaczej zrządził; i przyszły żoł­nierz był namaszczony, i przyszły męczennik był uświęcony krwią ojca, zmieszaną ze łzami matki.

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 15-21.

 

Przypisy:

(1) Kościół i brama św. Pankracjusza w Rzymie.

 

(2) Dawny kościół św. Pankracjusza w Londynie, gdzie się katolicy grzebać kazali, póki nie mieli włas­nych cmentarzy.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: