F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ II.

 

Syn męczennika

 

Chłopiec, pełen wdzięku i młodzieńczej ży­wości, stąpa lekko i wesoło wzdłuż atrium ku wewnętrznej sali. Ma lat może czternaście, wysoki na swój wiek, kształtnej budowy i mę­skiej postawy.

 

Szyja naga, barki rozwinięte ćwiczeniami; na twarzy maluje się szczere i gorące uczu­cie, głowa okryta ciemnym, kędzierzawym wło­sem. Nosi zwykły strój młodzieży rzymskiej: krótką pretekstę, spadającą niżej kolan, a bullę czyli gałkę dętą, złotą, zawieszoną u szyi. Zwitek pergaminu, niesiony za młodzieńcem przez starego sługę wskazuje, iż właśnie ze szkoły powraca.

 

Młodzieniec otrzymał pocałunek powitalny i usiadł u nóg matki, która spogląda przez czas jakiś w milczeniu, jakby chcąc wyczytać z oblicza syna przyczynę niezwykłego opóźnienia, gdyż powrócił o całą godzinę później.

 

Wreszcie tymi słowy odezwała się do niego:

 

– Cóż cię zatrzymało dzisiaj, najdroższy synu? Spodziewam się, że nie spotkał cię w dro­dze żaden wypadek.

 

– O, żaden, zapewniam cię, najmilsza matko; wszystko było tak piękne, że zaledwie po­trafię opowiedzieć.

 

Pobłażliwe spojrzenie matki wywołało na ustach chłopca wesoły uśmiech, mówił więc dalej:

 

– Opowiem ci to zaraz, bo wiesz, że nigdy nie jestem spokojny, ani mogę zasnąć, dopó­ki ci wprzód nie opowiem, cokolwiek mi się mogło przytrafić dobrego lub złego.

 

Matka uśmiechnęła się znowu, nie spodzie­wając się, aby mogło być co złego.

 

– Czytałem kiedyś, że Scytowie co wie­czór rzucają w urnę biały lub czarny kamyczek, podług tego, czy dzień był szczęśliwy lub nie; gdybym miał ten zwyczaj, znaczyłbym białym lub czarnym kamyczkiem dni, w których bym znalazł lub nie sposobność do opowie­dzenia ci spraw moich z całego dnia. Lecz dzisiaj po raz pierwszy sumienie moje trwoży się i niepewny jestem, czy ci się mam ze wszystkiego wyspowiadać, czy zamilczeć.

 

Czy serce matki zdradziło nieznaną dotąd obawę, czy może oczy ze słodką zwróciły się troskliwością, dość, że młodzieniec pochwycił rękę ukochanej matki i czule do ust przycis­nąwszy, tak dalej mówił:

 

– Nie obawiaj się, droga matko, twój syn nic takiego nie uczynił, co by cię mogło zmar­twić. Powiedz tylko, czy chcesz wiedzieć wszystko, co mi się przytrafiło dzisiaj, czy tyl­ko przyczynę mego późnego powrotu?

 

– Powiedz mi wszystko, drogi Pankracjuszu – odpowiedziała matka – cokolwiek się ciebie tyczy, nie może być mi obojętne.

 

– A więc niech tak będzie: ten ostatni dzień mego uczęszczania do szkoły wydaje mi się dziwnie szczęśliwym, a przecie pełnym szczególnych wydarzeń. Najprzód zostałem uwieńczony jako najzdolniejszy w wygłaszaniu mowy, którą nam nauczyciel Kassjanus dał do wypracowania, i to dało powód, jak usłyszysz, do dziwnych wyjaśnień. Przedmiot był: praw­dziwy filozof powinien być zawsze gotowym umierać za prawdę. Nigdy nie słyszałem nic tak zimnego i suchego (spodziewam się, że nie zgrzeszę tym wyznaniem), jak wypracowania odczytywane przez moich towarzyszów. Nie było to winą tych biednych chłopców! Jakąż oni prawdę posiadają i skąd mogliby mieć po­wody do oddania życia za martwą i próżną relację swoją? Lecz dla chrześcijanina jakie rozkoszne myśli nasuwa sam z siebie taki przed­miot! Ja też czułem, że serce moje płonęło i wszystkie myśli moje jaśniały, gdym pisał, mając w pamięci nauki twoje i domowe przy­kłady. Syn męczennika nie mógł czuć i pisać inaczej. Lecz gdy przyszła na mnie kolej czy­tania, spostrzegłem, że gorące uczucia prawie mnie zdradziły. W zapale wyleciało mi słowo "chrześcijanin" zamiast "filozof" i słowo "wia­ra" zamiast "prawda". Za pierwszą pomyłką widziałem, że Kassjanus zadrżał; za drugą łza zabłysła mu w oku, gdy chyląc się z miłością ku mnie, szepnął: – Bądź ostrożny, moje dziec­ko, słuchają cię uszy zdradliwe.

 

– Jak to – przerwała matka – Kassjanus jest chrześcijaninem? Obrałam szkołę jego dla ciebie, bo zażywała najlepszej sławy pod względem nauk i moralności: a teraz Bogu dziękuję, że mnie tak natchnął. Lecz w dniach niebezpieczeństwa i ucisku zmuszeni jesteśmy żyć jak obcy we własnym kraju, zaledwie znamy z twarzy braci naszych. Bez wątpienia gdyby Kassjanus wyznał głośno wiarę swą, szkoła wkrótce zamknięta by została. Lecz mów da­lej, drogi synu. Czy te obawy Kassjana były bezzasadne?

 

– Sądzę, że nie; bo gdy prawie wszyscy moi towarzysze, nie spostrzegłszy mojej po­myłki, żywo poklaskiwali żarliwej mowie, wi­działem ściągnięte brwi i ciemne oczy Korwinusa wlepione we mnie, a usta jego zaciśnięte z gniewem.

 

– Któż on jest, moje dziecko, ten, który był zagniewany i dlaczego?

 

– On jest najstarszy i najsilniejszy, lecz niestety, najgłupszy z uczniów naszej szkoły. Ale to nie jest jego winą. Tylko nie wiem, dlaczego zdaje się mieć ku mnie jakąś niechęć, a przyczyny zawiści tej nie mogę pojąć.

 

– Czy ci to dał poznać słowem lub czy­nem?

 

– Tak jest, matko; i to było przyczyną spóźnienia się mego. Bo gdyśmy wyszli ze szkoły, udając się na pole przez rzekę, prze­mówił do mnie w sposób obelżywy w przytom­ności współuczniów.

 

– Chodź, Pankracjuszu – powiedział – podobno to ostatni raz spotykamy się tutaj (z przyciskiem wymówił te ostatnie słowa), a ja od dawna mam dług u ciebie, z którego mi się musisz wypłacić. Miałeś upodobanie w okazy­waniu w szkole wyższości nade mną i innymi starszymi i lepszymi od ciebie; widziałem dum­ne twoje wejrzenie, zwrócone ku mnie podczas twej napuszonej dzisiejszej mowy; i nawet usły­szałem wyrazy, których ci może przyjdzie po­żałować, i to wkrótce, bo mój ojciec jest, jak wiesz dobrze, prefektem miasta (matka zadrżała), i coś się gotuje, co cię wkrótce i z bliska obchodzić będzie. Zanim nas opuścisz, muszę mieć odwet. Jeśliś godny swego imienia (1), i jeśli to nie jest próżnym słowem, spróbujmy się w walce godniejszej, a nie jak dotąd przy tablicy i rylcu (2). Mocuj się ze mną, lub spró­buj cestu, lub jakiej chcesz broni przeciw mnie (3). Pałam żądzą upokorzenia cię tak, jak zasługujesz, przed świadkami zuchwałych twoich tryumfów.

 

Słuchając z natężoną uwagą, zatrwożona matka ledwo oddychała.

 

– A więc cożeś odpowiedział, drogi synu?

 

– Odpowiedziałem mu uprzejmie, że się zupełnie myli, żem nigdy dobrowolnie nic ta­kiego nie czynił, co by mogło jemu, lub innemu ze współtowarzyszów przykrość sprawić, i rów­nież nigdy nie miałem na myśli wynosić się nad nich. – A co do tego, co ode mnie w koń­cu żądasz – dodałem – wiesz, Korwinie – żem nigdy nie chciał brać udziału w zapasach, które zaczynają się od chłodnego próbowania siły zręczności, a kończą na gniewnej walce i zapalają żądzę zemsty. O! ileż więcej czuję wstrętu do tych ćwiczeń, w chwili gdy cię wi­dzę już teraz miotanym złymi namiętnościami które są zwykle nieszczęśliwym końcem po­dobnej walki! – Towarzysze szkolni otoczyli nas w tej chwili, i wyraźnie poznałem, że wszy­scy byli przeciw mnie; spodziewali się bowiem użyć rozkoszy, jakiej doznają w swych okrut­nych zabawach; dodałem więc wesoło: – A te­raz żegnam was, moi towarzysze! Bądźcie szczęśliwi, rozstaję się z wami tak, jak z wa­mi żyłem, w zgodzie.

 

– Nie, nie! – krzyknął Korwin, z rozognioną twarzą; (i tu oblicze chłopca zapłonęło, głos zadrżał i wśród łkania dodał): Nie mogę dalej opowiadać, nie śmiem reszty mówić!

 

– Zaklinam cię na pamięć ojca, która ci tak droga – rzekła matka, kładąc rękę na gło­wie syna – nie ukrywaj nic przede mną. Nigdy nie będę spokojną, jeśli mi wszystkiego nie po­wiesz. Cóż dalej mówił lub czynił Korwin?

 

Chłopiec ostygłszy z uniesienia, po chwilo­wym milczeniu i wewnętrznym skupieniu, tak dalej mówił:

 

– Nie – zawołał Korwin – nie wymkniesz nam się, tchórzliwy czcicielu oślej głowy (4); za­taiłeś przed nami mieszkanie swoje, lecz my cię potrafimy odkryć; tymczasem noś ten za­datek zemsty, która cię nie minie. – To mówiąc, uderzył mię tak silnie w twarz, żem się za­chwiał na nogach, a otaczający chłopcy wydali krzyk dzikiej radości.

 

Rozpłakał się Pankracjusz i dopiero po dłuż­szej chwili mówił dalej:

 

– Och! jakże krew wrzała we mnie w tej chwili, jakże serce biło! A głos jakiś szeptał do ucha "tchórz". Nie był to duch dobry! Uczułem się dość silnym, a powstający gniew dodawał mi siły, by pochwycić niesprawiedli­wego napastnika za szyję i rzucić go o ziemię. Słyszałem już poklaski, głoszące moje zwycięst­wo, i widziałem towarzyszów przechodzących na moją stronę. Była to najtrudniejsza walka w życiu moim; nigdy krew i ciało tak silnie we mnie nie przemawiały. O Boże! nie do­puść już nigdy podobnej na mnie pokusy!

 

– I cóżeś uczynił, synu mój drogi? – zapy­tała drżąca matrona.

 

Syn odpowiedział:

 

– Anioł stróż pokonał we mnie złego du­cha. Pomyślałem o Panu naszym w domu Kaj­fasza, jak był otoczony szydzącymi nieprzyja­ciółmi i zelżony policzkami, a przecież łagod­nie przebaczał. Mogłemże nie starać się na­śladować Pana? Podałem rękę Korwinowi i rzekłem: – Niechaj ci Bóg przebaczy tak, jak ja ci przebaczam, to jest zupełnie i serdecznie, i niechaj błogosławieństwo Boże będzie z tobą.

 

Kassjanus nadszedł w tej chwili i natych­miast młodzież rozpierzchła się. Zakląłem go na św. wiarę, teraz między nami otwarcie wyznawaną, aby nie karał Korwina za to, co się stało, i otrzymałem obietnicę. A teraz, matko – mówił chłopiec, tuląc się do niej – czyliż nie przyznasz, że mogę ten dzień szczęśli­wym nazwać?

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 9-15.

 

Przypisy:

(1) Pancratium, ćwiczenie, w którym były połączone wszystkie rodzaje mocowania się, czy to na pięści, czy całym ciałem.

 

(2) Pisano w szkołach rylcem na tablicy, powleczo­nej woskiem.

 

(3) Caestus, rękawica okuta, używana w pugilacie czyli walce na pięści.

 

(4) Tak mówiono o chrześcijanach.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: