F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ XIX.

 

Upadek

 

Torkwatus, strojnie ubrany, udał się prosto do domu Fabiusza, oddał list, odpowiedział na wszystkie zapytania, i przyjął bez wielkiego nalegania zaproszenie na wieczerzę tego same­go dnia.

 

Szedł potem szukać pomieszkania, zastoso­wanego do teraźniejszego stanu kieszeni i z łat­wością je znalazł.

 

Fabiusz, jakeśmy rzekli, nie towarzyszył córce na wieś, i rzadko ją odwiedzał. W istocie nie miał upodobania w zielonych łąkach i mruczących strumykach, wolał pogadanki i wolnomyślne towarzystwo rzymskie. W cią­gu roku obecność córki pozbawiała go cząst­ki ulubionej wolności; lecz gdy pani domu z dworem swoim odjeżdżała do Kampanii, dom Fabiusza ożywiał się i napełniał ludźmi, których by nigdy przy córce nie dopuścił. Roz­pustnicy otaczali stół jego, a nieumiarkowane picie do późnej nocy z grą i wyuzdaną zaba­wą, zwykle następowało po sutej biesiadzie. Zaprosiwszy Torkwata na wieczerzę, szedł Fabiusz szukać innych gości. Wkrótce napotkał gromadę sykofantów, włóczących się w pobli­żu dobrze mu znanych miejsc, wyglądających właśnie jego zaprosin. Lecz gdy powracał od łaźni Tytusowych, postrzegł dwóch ludzi w nie­wielkim gaju obok świątyni żywo rozmawiają­cych. Przypatrzywszy się chwilkę postąpił ku nim, lecz wstrzymał się w małej odległości cze­kając, aż przerwą rozmowę, którą posłyszał:

 

– Nie ma więc wątpliwości co do tych no­win?

 

– Żadnej. Niezawodnie lud powstał w Nikomedii, spalono chrześcijański kościół, tuż pod bokiem pałacu. Ojciec mój słyszał o tym dziś rano z ust sekretarza cesarskiego.

 

– Co za szalona myśl tych ludzi budować swój kościół w najznaczniejszym miejscu mia­sta? Musieli przecie wiedzieć, że czy wcześ­niej lub później powstanie duch religijny na­rodu przeciw jawnemu wyznawaniu obcej reli­gii, która jest solą w oku cesarstwa.

 

– Pewnie, jak mówi mój ojciec, gdyby ci chrześcijanie mieli rozum, ukrywaliby głowy i chowali się po kątach, gdzie są tak łaskawie cierpiani do czasu przez najlitościwszych monarchów. Ale że nie chcą tak postępować i wznoszą kościoły na otwartych miejscach a nie po wąskich uliczkach jak dawniej, wcale się nie martwię. Można zdobyć sobie pewne imię, a także majątek, polując na to szkarad­ne plemię i wytępiając je, ile można.

 

– Prawda, lecz zmierzajmy do celu. Wszak­że stanęło między nami, że gdy odkryjemy chrześcijan bogatych, a niezbyt wpływowych u dworu, będzie dobra gratka. Będziemy so­bie pomagali nawzajem. Masz na myśli śmiałe i gwałtowne sposoby; ja, co do mnie, na­myślać się będę. Lecz każdy zbierać będzie dla siebie wszystkie korzyści po tych, których sam odkryje, a wspólną zdobyczą dzielić się będziemy, prawda?

 

– Tak jest.

 

Fabiusz w tej chwili przystąpił z serdecznym uściskiem.

 

– Jak się masz, Fulwiuszu? Od wieków cię nie widziałem; pójdź na wieczerzę do mnie; zaprosiłem kilku przyjaciół, a twój przyjaciel zechce ci towarzyszyć, mam nadzieję. Wszak to Korwin, jeśli się nie mylę?

 

Korwin odpowiedział niezgrabnym ukłonem.

 

– Dziękuję ci – odrzekł Fulwiusz – lecz nie mogę, bo już jestem zaproszony na dzisiaj.

 

– Żarty! – rzekł dobroduszny Fabiusz – prócz mnie nie ma nikogo w mieście, u kogo byś mógł być na wieczerzy. Lecz czy w moim domu morowe powietrze, żeś u mnie nogą ani razu nie postał od owego obiadu, przy któ­rym się z Sebastianem kłóciłeś? Albo czy cię jakie czary odstraszyły?

 

Fulwiusz pobladł, i biorąc Fabiusza na bok, powiedział:

 

– Prawdę powiedziawszy, coś podobnego do czarów.

 

– Spodziewam się – rzekł Fabiusz nieco zadziwiony – że nie od naszej czarnej nie­wolnicy; dałbym wiele, żeby jej się pozbyć z domu. Lecz – mówił dalej wesoło – my­ślałem doprawdy, że cię innego rodzaju cza­rodziejka opanowała tego wieczora. Widziałem dobrze, że nie spuściłeś oczu z mojej młodej krewnej, Agnieszki.

 

Fulwiusz spojrzał z pewnym zadziwieniem i po chwili odrzekł:

 

– A jeśliby nawet tak było, zauważyłem, że córka twoja postanowiła mocno zniweczyć me zamiary.

 

– Czy tak myślisz? Więc to tłumaczy twój upór nie przestąpienia progu naszego. Lecz Fabiola jest filozofką i nie rozumie tych rze­czy. Pragnąłbym istotnie, by raz książki po­rzuciła i pomyślała o stosownym dla siebie małżeństwie, zamiast żeby miała drugim prze­szkadzać. Lecz mam lepsze dla ciebie wiado­mości: Agnieszka tyle jest tobie przychylna, ileś sam do niej przywiązany.

 

– Czy być może? Jakżeś się mógł tego dowiedzieć?

 

– Oto jeśli ci mam odkryć, co bym od dawna był powiedział, gdybyś od nas nie stronił, zwierzyła mi się tego samego dnia.

 

– Tobie?

 

– Tak jest, twoje klejnoty zdobyły serce. Tyle mi powiedziała. Wiem, że tylko o tobie mogła w ten sposób wspominać. Tak jest, pe­wny jestem, że o tobie.

 

Fulwiusz zrozumiał, że mowa o kosztow­nych klejnotach, które na sobie nosił; a Fa­biusz wspomniał o darach, które jak mniemał Agnieszka od Fulwiusza odebrała. Otóż – my­ślał Fulwiusz – nie tak trudna do zdobycia, mimo powierzchownej oziębłości; i widział już przed sobą dostojeństwa i bogactwa jeśli zrę­cznie sprawę swoją poprowadzi, gdy Fabiusz przerwał mu błogie marzenie:

 

– Teraz tylko śmiało nalegaj, a powiadam ci, zdobędziesz ją mimo niechęci Fabioli. Lecz w tej chwili nie masz jej się czego obawiać. Z dworem swoim wyjechała, pomieszkanie jej zamknięte i tylnymi drzwiami wejdziemy do najweselszej części domu.

 

– Przyjdę z pewnością – odrzekł Fulwiusz.

 

– Korwin z tobą – dodał Fabiusz, oddala­jąc się.

 

Nie będziemy szczegółowo opisywali uczty, powiemy tylko, że wina najrzadsze płynęły tak obficie, że wszyscy goście rozgrzali się i podochocili nadmiernie. Fulwiusz jeden zachował całą przytomność umysłu.

 

Mówiono o wiadomościach ze wschodu. Po zniszczeniu świątyni w Nikomedii, podłożony miał być ogień w pałacu cesarskim. Nie ule­gało wątpliwości, że cesarz Galeriusz był sam sprawcą pożaru, lecz złożył winę na chrześci­jan i tym sposobem poduszczał nieskorego Dioklecjana, aby nakazał prześladowanie. Każ­dy przewidywał, że przed upływem kilku mie­sięcy edykt cesarski ukaże się w Rzymie i znajdzie w Maksymianie chętnego wykonaw­cę rozkazu.

 

Goście byli w ogólności skorzy do pastwie­nia się nad ubitą zwierzyną. Sprawiedliwe bo­wiem ocenianie ludzi, głosem ogółu potępio­nych, wymaga odwagi bohaterskiej i nie może być cnotą powszednią. Nawet najwspaniałomyślniejsi wynajdowali przyczyny, aby chrze­ścijan wyłączyć spod wszelkiego prawa ludzkości.

 

Jeden nie mógł znieść ich tajemniczości, drugi się gniewał na ich tak zwany radykalizm, trzeci widział w nich przeciwników pra­wdziwej wielkości państwa, inny w wierze chrześcijańskiej upatrując obcy żywioł, chciał, by chrześcijanie byli z państwa wyrzuceni. Jeden gorszył się niegodziwą ich nauką, inny obyczajami haniebnymi. Podczas tych rozpraw, a raczej jednogłośnych krzyków, Fulwiusz, przeszedłszy wzrokiem wszystkich gości, wle­pił badawcze oko w Torkwata. Młodzieniec milczał, lecz lica jego naprzemian bladły i rumieńcem się okrywały. Wino podniecało obu­rzenie, inną jakąś siłą widocznie tłumione. To ściskał pięści i do piersi przyciskał, to wargi przygryzał. To kruszył machinalnie chleb w pal­cach, to bezprzytomnie wychylał puchary wina.

 

– Ci chrześcijanie nienawidzą nas i chcie­liby nas wszystkich wytępić – powiedział ktoś.

 

Torkwatus chciał powstać, otworzył usta, lecz milczał.

 

– Rzeczywiście – rzekł inny – chcą nas wytępić. A czy nie spalili Rzymu za Nerona? Czy świeżo nie podpalili pałacu w Azji nad głową samego cesarza?

 

Torkwatus podniósł się na łożu, wyciągnął rękę, jakby miał odpowiedzieć, lecz na powrót ją spuścił.

 

– Ale co stokroć gorsza, szerzą antyspo­łeczną naukę, do okropnych zbrodni prowa­dzącą, upodlają siebie samych oddając obrzy­dliwą cześć oślej głowie – mówił trzeci.

 

Torkwatus był jak na mękach, i podnosząc się, wzniósł rękę, gdy Fulwiusz dodał z zim­nym wyrachowaniem i szyderstwem:

 

– Ba, i dziecię zarzynają i pożerają ciało i krew jego na każdym zebraniu swoim.

 

Ręka nieszczęśliwego Torkwata opadła na stół z taką siłą, że wszystkie kubki i puchary podskoczyły i zabrzęczały, a on zduszonym głosem zawołał:

 

– Kłamstwo!

 

– Jak możesz wiedzieć? – zapytał Fulwiusz najsłodszym głosem i wejrzeniem.

 

– Jak? – krzyknął Torkwatus w najgwałtowniejszym uniesieniu – bo sam jestem chrze­ścijaninem i gotów jestem umierać za wiarę!

 

Gdyby przepyszny alabastrowy posąg z bronzową głową, w framudze poza stołem stojący, był w tej chwili upadł i na kawałki się zdru­zgotał na marmurowej posadzce, nie byłby strachu większego sprawił, niż to nagłe wyznanie. Wszyscy w pierwszej chwili osłupieli. Następnie w długim milczeniu odmalowały się na twarzach różne namiętności. Fabiusz był niezmiernie zawstydzony, że gościom swoim złego towarzysza sprowadził. Kalpurniusz zżymał się, uważając widocznie za ubliżenie dla siebie obecność człowieka, który rościł sobie większą od niego samego znajomość chrześci­jan. Młodzieniec jakiś rozwarł usta, wlepiając oczy w Torkwata, jakby osobliwość jaką, a są­siad jego, starzec surowego wejrzenia, zdawał się szukać wokoło, na kim by wywrzeć zapalczywość gniewu swojego. Zezowaty Korwin patrzał na biednego chrześcijanina z tym ro­dzajem rozkoszy na pół głupiej, na pół dzikiej, z jaką wieśniak spoglądać może na kreta, gdy go zastaje rano w zastawionej na noc łapce. Lecz wyraz twarzy Fulwiusza był nad wszyst­kie inne godny zastanowienia. Jeśli kiedy ba­dacz natury miał sposobność przypatrzyć się przez mikroskop, jak pająk wygląda, gdy po długim czatowaniu spostrzega muchę ociężałą, pełną krwi wyssanej, zbliżającą się do jego sieci, z jakim natężeniem śledzi każde poru­szenie jej skrzydełek, i jak się namyśla, jakby najlepiej zarzucić pierwszą tylko nić koło nie­bacznej muchy, pewny, że wtenczas wszystko, co ją napełnia, jemu się dostanie, ten mógłby mieć dokładne wyobrażenie o wyrazie twarzy i o uczuciach Fulwiusza. Mieć w rękach swo­ich chrześcijanina gotowego do zdrady, było od dawna życzeniem i przedmiotem zabiegów jego. Miał tu właśnie takiego, szło tylko o to, jakby go opanować. Ale skąd to Fulwiusz naprzód wiedział? Oto, że znał chrześcijan o tyle, aby wiedzieć, że żaden prawdziwy wy­znawca Chrystusa nie pozwoliłby sobie ani pić bez miary, ani popisywać się z gotowością szu­kania męczeństwa.

 

Biesiadnicy się rozeszli, każdy uciekał od jawnego chrześcijanina, jak od zarażonego mo­rowym powietrzem. Widział się opuszczonym i ukorzonym, gdy Fulwiusz, szepnąwszy słowo Fabiuszowi i Korwinowi, zbliżył się, i biorąc go za rękę, przemówił uprzejmie:

 

– Obawiam się, żem nieroztropnie mówił, wywołując z ciebie wyznanie, które może być niebezpieczne.

 

– Nie boję się niczego – odrzekł Torkwatus znowu z uniesieniem. – Nie odstąpię sztan­daru mego do ostatniej chwili.

 

– Cicho – przerwał Fulwiusz – niewolnicy mogą cię zdradzić. Pójdź ze mną do drugie­go pokoju, pomówimy z sobą spokojnie.

 

To mówiąc, wprowadził Torkwata do pięk­nej komnaty, w której Fabiusz kazał zwykle zastawiać kubki i flaszki wina dla tych, któ­rzy stosownie do zwyczaju rzymskiego lubili się schodzić na pijatykę i rozpustę. Lecz tylko Korwin, wezwany przez Fulwiusza, wszedł za nimi.

 

Na ślicznie wykładanym stole leżały kostki. Fulwiusz, zaprosiwszy Torkwata do dalszego picia, niedbale wziął kostki i dla zabawy rzu­cał po stole, rozmawiając tymczasem o różnych przedmiotach.

 

– Na Jowisza! – zawołał, jaki ja niezgrab­ny; szczęście, że z nikim nie gram, bo bym się zrujnował. Spróbuj, Torkwacie!

 

Gra, jakeśmy już pierwej widzieli, była największym nieszczęściem Torkwata: za jej na­stępstwa wtrącony był do więzienia, gdzie go Sebastian nawrócił. Gdy wziął kostkę w rę­kę, jakby mimowolnie, bez zamiaru grania, Fulwiusz wlepił weń oczy, jak ryś w upatrzo­ną zdobycz. Oczy zaś Torkwata ogniem pło­nęły, usta i ręka drżały. Fulwiusz w pewności ręki, w doświadczonym ruchu przegubu, w by­strym liczeniu wartości rzutu poznał od razu gwałtowność pierwszej zadanej pokusy.

 

– Zdaje mi się, że nie jesteś bieglejszym ode mnie w tej niemądrej sztuce – rzekł obo­jętnie – lecz pewny jestem, że Korwin dałby ci się namówić, byleby do bardzo małej gry.

 

– O tak, musiałaby być bardzo mała, je­dynie dla rozrywki, bo wyrzekłem się gry na­prawdę. Kiedyś, zapewne... lecz nie o tym mowa.

 

– Chodź – rzekł Korwin, którego Fulwiusz spojrzeniem namówił do gry.

 

Poczęli rzucać na małe stawki i Torkwatus ciągle wygrywał. Fulwiusz poił go winem co­raz tęższym i wkrótce niebaczny młodzieniec stał się bardzo rozmowny.

 

– Korwin, Korwin – szukając w pamięci rzekł w końcu Torkwatus – czy to nie jest imię, o którym Kassjanus wspominał.

 

– Kto? – zapytał Korwin z zdziwieniem.

 

– Tak, właśnie to samo – mówił dalej Torkwatus sam do siebie: – Wielki gbur. Czy to ty – zapytał, patrząc w Korwina – targnąłeś się na tego miłego chrześcijańskiego chłopca, Pankracjusza?

 

Korwin bliski już był napadu wściekłości; lecz Fulwiusz powstrzymał go skinieniem ręki i w samą porę mieszając się do rozmowy rzekł:

 

– Ten Kassjanus, o którym wspominasz, niepospolity podobno nauczyciel; proszę cię, gdzie on mieszka?

 

Wiedział, że Korwin chciał się o tym dowiedzieć i dla dogodzenia mu podsunął za­pytanie. Torkwatus odpowiedział:

 

– Mieszka, niech się namyślę... nie, nie; nie chcę być zdrajcą. Nie, gotów jestem na męczarnie lub na spalenie żywcem, lub na śmierć za wiarę, lecz nie zdradzę nikogo, te­go nie uczynię.

 

– Ustąp mi miejsca, Korwinie – rzekł Ful­wiusz, widząc, że Torkwatusa zapał do gry wzrasta. Użył więc tyle sztuki, że podwoił pilność i natężenie przeciwnika. Postawił co­kolwiek większą stawkę. Torkwatus po chwi­lowym namyśle grał i wygrał. Fulwiusz zda­wał się rozdrażniony. Torkwatus zabrał obie sumy, Fulwiusz zrazu niby się wahał, lecz postawił równej wartości sumy i znowu stra­cił. Gra szła dalej w milczeniu; naprzemian wygrywali i tracili, lecz Fulwiusz miał stalsze szczęście i więcej zbierał. Naraz Torkwatus podniósł oczy i zadrżał. Zdawało mu się, że widzi bogobojnego Polikarpa za stołkiem przeciwnika swego. Przetarł oczy i zobaczył tylko Korwina, który w niego oczy wlepiał. Teraz dobył całej sztuki swojej. Sumienie zamilkło, wiara się chwiała, łaska już go opuściła. Bo szatan chciwości, rabunku, nierzetelności i obo­jętności powrócił i przywiódł siedmiu duchów gorszych od siebie do tej duszy raz już oczy­szczonej, lecz źle zabezpieczonej; i gdy szata­ny weszły, wszystko, co święte, wszystko co dobre, uleciało.

 

Nareszcie ciągłymi stratami i winem do szaleństwa doprowadzony, gdy częstym sięga­niem ręki wypróżnił niemal ciężką sakiewkę Fabioli, rzucił ją na stół. Fulwiusz z zimną krwią otworzył sakiewkę, wypróżnił, poracho­wał pieniądze i postawił naprzeciw tęż samą ilość złota. Obaj gotowali się do ostatecz­nej walki. Nieszczęsne kostki padały, każdy spoglądał w milczeniu na kropki. Fulwiusz zgar­nął pieniądze na stół, zakrywając głowę ręka­mi. Fulwiusz dał znak Korwinowi, aby wyszedł z pokoju.

 

Torkwatus tupał nogami o ziemię, jęczał, zgrzytał zębami i włosy wyrywał. Głos szep­tał mu do ucha: – Czy jesteś chrześcijaninem? – Który to był z siedmiu duchów? Zapewne najgorszy.

 

– Już nie ma ratunku – mówił głos dalej – znieważyłeś i zdradziłeś wiarę twoją.

 

– Nie, nie – jęczał nieszczęśliwy w roz­paczy.

 

– Tak jest, w pijaństwie wszystko nam powiedziałeś; to dosyć, aby ci się zamknął na zawsze powrót do tych, których zdradziłeś.

 

– Precz, precz stąd – wołał żałośnie drę­czony grzesznik. – Bóg mi przebaczy.

 

– Milcz! nie wymieniaj imienia tego; spodliłeś się, zdradziłeś, zgubiłeś się na zawsze. Jesteś nędzarzem, jutro żebrać będziesz musiał na chleb. Jesteś wygnańcem, zrujnowanym marnotrawcą i graczem. Kto o tobie myśleć będzie? Czy przyjaciele chrześcijanie? A mi­mo to jesteś chrześcijaninem; i na drobne ka­wałki poszarpanym będziesz, umrzesz okropną śmiercią, jako chrześcijanin, a przecież nie bę­dziesz czczonym przez nich, jako męczennik. Jesteś obłudnikiem, Torkwacie, i niczym więcej.

 

– Któż to jest, kto mię tak dręczy? – za­wołał i spojrzał w górę. Fulwiusz stał przy nim z założonymi rękami.

 

– A gdyby to wszystko prawdą było, co tobie do tego? Cóż mi masz więcej powie­dzieć? – mówił dalej.

 

– Więcej daleko, aniżeli myślisz. Wpadłeś zupełnie w ręce moje. Jestem panem twoich pieniędzy – pokazał sakiewkę Fabioli – twej czci, twego losu, twego życia. Niech tylko dam znać twoim braciom chrześcijanom coś uczynił, coś mówił, czymeś był tej nocy, a nie bę­dziesz śmiał pokazać im się na oczy. Niech tylko puszczę na ciebie tego "wielkiego gbura", jak go nazwałeś, lecz który jest synem prefekta miasta (nikt prócz mnie nie zdoła go powstrzy­mać po takiej obeldze), a jutro rano staniesz przed trybunałem ojca jego, aby umierać za tę religię, którąś zdeptał i zdradził. Czy gotów jesteś teraz, pijany graczu, chwiejąc się na no­gach, zataczając się, przedstawić przed trybu­nałem na forum twoje chrześcijaństwo?

 

Upadły nie miał odwagi pójść za przykła­dem żalu marnotrawnego syna, jak szedł za przykładem grzechu. Popadł w główny grzech swój, żalu nie czuł, nadzieja zgasła.

 

Siedział i milczał, nareszcie Fulwiusz obu­dził go zapytaniem:

 

– Jakiż twój wybór, czy wolisz powrócić od razu do chrześcijan z dzisiejszym grzechem na sumieniu, czy stanąć jutro przed sądem? Cóż wybierasz?

 

Torkwatus podniósł oczy z osłupiałym wy­razem i słabo odpowiedział:

 

– Ani jedno, ani drugie.

 

– A więc cóż chcesz począć? – zapytał Fulwiusz, wlepiając weń sokole oko.

 

– Co chcesz – rzekł Torkwatus – byle ani jedno, ani drugie.

 

Fulwiusz siadł przy nim i rzekł słodkim, ła­godnym głosem:

 

– Teraz, Torkwacie, słuchaj mnie, uczyń to, co ci powiem, a wszystko się da naprawić. Będziesz miał mieszkanie i jedzenie, odzież i pieniądze do gry, jeśli tylko mnie usłuchasz.

 

– I cóż mam robić?

 

– Wstań jutro rano, jak zazwyczaj, pójdź jako chrześcijanin spokojnie pośród przyjaciół twoich, sprawiaj się tak, jak gdyby nic nie było zaszło, lecz odpowiadaj potem na wszystkie moje pytania, mów mi o wszystkim.

 

Torkwatus zajęczał:

 

– Zdradzić mi każesz.

 

– Nazwij to jak chcesz, lecz wybieraj: to, albo śmierć i śmierć w długich mękach! Sły­szę, jak Korwin niecierpliwie stąpa wzdłuż i wszerz podwórza. Prędko! co wybierasz?

 

– Nie śmierć, o, nie! wszystko, byle nie śmierć!

 

Fulwiusz wyszedł i zastał przyjaciela ro­zognionego gniewem i winem; z trudnością zdo­łał go uspokoić. Korwin był prawie zapomniał dawnej urazy do Kassjana, lecz teraz cała nienawiść odżyła i pałał żądzą zemsty. Fulwiusz obiecał odkryć, gdzie mieszka Kassjanus i tym sposobem chciał się zabezpieczyć od gwałtow­nego i nierozmyślnego kroku ze strony Korwi­na, który obiecał czekać i odszedł do siebie. Wtedy Fulwiusz powrócił do Torkwata, chcąc mu towarzyszyć do domu, aby się upewnić, gdzie mieszka. Gdy tylko opuścił pokój, nieszczęśliwy wstał ze stołka i przechadzając się, usiłował uspokoić zmysły i odzyskać pano­wanie nad sobą. Lecz nadaremnie; zdawało mu się, że pokój obraca się wkoło i kołysze się z góry na dół; czuł się chorym i serce biło mu tak mocno, że słyszał każde uderzenie. Wstyd, zgryzota, pogarda siebie samego, nie­nawiść ku sprawcom zguby swojej i ku sobie, boleść wygnańca, rozpacz potępieńca, jak czar­ne fale przepływały przez duszę jego naprzemian, jedna górę biorąc nad drugą. Niezdolny utrzymać się dłużej na nogach, rzucił się na jedwabne łoże, przycisnął gorące czoło do lo­dowatych rąk i jęczał.

 

Wszystko kręciło się wirem wokoło niego i nieznośny szum miał w uszach.

 

Fulwiusz zastał go w tym stanie.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 153-166.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: