––––
ROZDZIAŁ XVII.
Po tej rozmowie Fabiola odeszła i przez resztę dnia widocznie była poruszona. Gdy z silną wolą spoglądała na wzniosłość duchowego życia, która się przed jej umysłem roztoczyła, doznawała dziwnego uspokojenia; zdawało jej się, że odkryła coś nadzwyczajnego, czego poznanie wprowadzić ją miało w świat nowy i wielki, skąd jedynie litować się będzie nad szaleństwem i obłąkaniem rodu ludzkiego. Lecz gdy się zastanowiła nad odpowiedzialnością, którą to światło za sobą pociągało, gdy pomyślała o straży nad sobą samą, o wewnętrznych walkach bez nagrody, o cnocie nie podziwianej, może nawet współczucia nie wzbudzającej i prowadzącej do rozpaczy, wtenczas odwracała się znowu do życia, które by przebyć musiała bez wytchnienia lub pomocy ze źródeł, jakie dotąd znała. Czuła, że nie posiada środków do wcielenia pięknej teorii. Wydawała jej się ta teoria jakby jasna lampa pośród ogromnej, próżnej i ogołoconej sali, oświecającej próżnię. Jaki pożytek z tej pięknej marniejącej jasności.
Następny poranek naznaczony był na odwiedziny, które co rok Fabiola odbywała, będąc na wsi, mianowicie odwiedzić miała byłego prefekta miasta, Chromacjusza. Po nawróceniu się i ustąpieniu z urzędu, Chromacjusz udał się do willi w Kampanii, zabierając z sobą wielką liczbę nawróconych przez Sebastiana i kapłana Polikarpa dla ukończenia ich nauki religii. O tych okolicznościach Fabiola nie wiedziała, lecz słyszała różne dziwne szczegóły o willi Chromacjusza. Mówiono, że liczba gości w jego domu przechodzi wyobrażenie; że nie urządzał zabaw, że uwolnił wszystkich wiejskich niewolników, lecz, że wielu dobrowolnie przy panu pozostało i że owo liczne zgromadzenie było bardzo szczęśliwe, chociaż żadne nadzwyczajne zabawy ani wesołe biesiady, jak się zdawało, nie były dozwolone... Te wszystkie szczegóły drażniły ciekawość Fabioli, pragnącej prócz tego wypełnić miły obowiązek grzeczności względem dawnego przyjaciela i życzyła sobie widzieć na własne oczy to, co jej się wydawało doświadczeniem utopii Platona.
W lekkim wiejskim wózku wyjechała Fabiola z rana, pędząc wesoło po równej drodze wśród "szczęśliwej Kampanii". Jesienna rosa zwilżyła kurzawę i błyszczącymi diamentami obsypała winne latorośle, wijące się przy drodze zamiast płotu od drzewa do drzewa. Wkrótce ujrzała ładny pagórek okryty bukszpanem, arbutusem i laurami, wspartymi o wysokie cyprysy, wśród których na wyniesieniu jaśniały białe mury obszernej willi. Zmiana, z której sobie z początku zdać sprawy nie mogła, widocznie nastąpiła w tym miejscu, lecz zaraz za bramą, wielka liczba próżnych framug i postumentów przypomniała jej, że willa utraciła jedną z charakterystycznych ozdób swoich, to jest mnóstwo pięknych posągów wdzięcznie ustawionych wzdłuż wiecznie zielonych, strzyżonych płotów, i nadającą willi teraz zupełnie niestosowną nazwę: "Wśród posągów".
Chromacjusz, cierpiąc na podagrę za ostatnim widzeniem się z Fabiolą, a teraz czerstwy starzec, przyjął ją grzecznie, dopytując się troskliwie, czy prawda, że się wkrótce do Azji wybiera. Na to pytanie zmartwiła się i stroskała Fabiola, bo dotąd nie wyjawił Fabiusz zamiaru swego przed córką. Chromacjusz pocieszał Fabiolę nadzieją, że wiadomość jest fałszywa, i prosił, aby przeszła do ogrodu. Uznała, że zawsze z równym staraniem utrzymywany i pełen pięknych roślin, lecz brak w nim było starych posągów. Nareszcie doszli do groty z fontanną, którą pierwej nimfy i wodne bóstwa zdobiły, a która teraz przedstawiała ciemną i próżną pieczarę. Nie mogła dłużej powstrzymać się Fabiola i zwracając się do Chromacjusza, rzekła:
– Cóż to się stało, Chromacjuszu, żeś te wszystkie posągi usunął i zniweczył szczególną ozdobę tej ładnej willi? Co ciebie do tego nakłoniło?
– Moja droga pani – odpowiedział wesoło staruszek – nie gniewaj się na mnie. Jakiż dla kogokolwiek użytek z tych figur.
– Chociaż ty tak myślisz, inni nie są twego zdania – odrzekła. – Lecz powiedz mi, coś z nimi uczynił?
– Jeżeli mam prawdę powiedzieć, pod młot je oddałem.
– Jak to! I nigdy mi słówkiem znać nie dałeś? Wiesz przecie, że niejeden posąg byłabym z ochotą kupiła.
Chromacjusz roześmiał się serdecznie i rzekł z poufałością, do której go upoważniała dawna od dzieciństwa z Fabiolą znajomość:
– Moja droga! Jak szybko biegnie twoja wyobraźnia! Mój biedny stary język nie dotrzyma jej kroku; nie mówiłem o młotku licytacji, lecz o młocie kowalskim. Bogi lub boginie wszystkie potłuczone, i w proch obrócone! Jeśli przypadkiem potrzebujesz oderwanej nogi lub ręki bez kilku palców, może bym mógł odszukać co takiego dla ciebie. Lecz nie mogę obiecać ci twarzy z nosem lub głowy nie popękanej.
Fabiola, bardzo zdziwiona, zawołała:
– Co za barbarzyniec z ciebie, mój mądry, dobry sędzio! Czym zdołasz wytłumaczyć czyn tak niewłaściwy?
– Oto widzisz, postępując w latach, postąpiłem w mądrości i przekonawszy się, że pan Jupiter i pani Junona nie są bardziej bogami jak ty lub ja, pozbyłem się ich.
– Tak, może to być wielką prawdą i chociaż nie jestem ani starą, ani mądrą, od dawna przekonaną o tym jestem. Lecz czemu nie zachować posągów jedynie jako dzieła sztuki?
– Dlatego, że postawione były nie jako dzieła sztuki, lecz jako bóstwa. Stały tu jako oszusty na mocy kłamliwych przywilejów; podobnie gdybyś ty wyrzuciła z domu swego popiersie lub portret znaleziony pośród pamiątek pradziadów twoich, a nie należący do twojej familii, tak też i ja uczyniłem z tymi obłudnikami, mającymi pretensję do wyższych ze mną stosunków, gdy ja wiedziałem, że niesłusznie. Nie chciałem także, aby były kupione na ten sam użytek.
– Ale powiedzże mi, mój surowy przyjacielu, nie jestże to oszukaństwem nazywać willę twoją "Wśród posągów", kiedy już w niej ani cienia posągu nie ma?
– Bez wątpienia – odrzekł Chromacjusz, ubawiony jej uwagą. – Toteż zobaczysz, żem wszędzie pozasadzał drzewa palmowe; i jak tylko wyrosną ponad zielony płot, willa nazywać się będzie "Wśród palm".
– Och, to ładna będzie nazwa – rzekła Fabiola, nie domyślając się ukrytej w nim mistycznej myśli. Nie wiedziała oczywiście, że willa była teraz szkołą katechumenów, w której przysposabiano pilnie zapaśników do wielkiej walki za wiarę, to jest do męczeństwa i śmierci; podobnie jak w szkołach publicznych, ćwiczono i zaprawiano przyszłych szermierzy i gladiatorów. Ci, co do domu tego weszli i co wychodzili z niego, mogli mówić o sobie, że idą drogą, na której zerwać mają palmy zwycięskie, aby je złożyć u podnóża tronu Boga Sędziego na znak tryumfu nad światem. Wiele z tych gałązek wkrótce zerwać miano w tym pobożnym pierwszych chrześcijan ustroniu.
Tu wypada opowiedzieć historię zniszczenia posągów Chromacjusza, która tworzy osobny ustęp w aktach świętego Sebastiana.
Gdy Nikostratus zawiadomił Chromacjusza, jako prefekta Rzymu, o wypuszczeniu na wolność więźniów i o wyzdrowieniu Trankwilina z podagry po odebraniu Chrztu św., Chromacjusz, przekonawszy się o prawdzie tego zdarzenia, posłał po Sebastiana, przyrzekając przyjąć wiarę chrześcijańską, byle go chrzest z choroby wyleczył. Sebastian odmówił żądaniu; byłoby to albowiem świętokradztwem. Postanowił dać mu nowy i szczególny dowód prawdziwości wiary chrześcijańskiej, nie narażając go na chrzest obłudny. Chromacjusz posiadał mnóstwo obrazów i posągów pogańskich; Sebastian zapewnił go, że jeżeli wszystkie pokruszy, odzyska zdrowie. Trudny to był warunek, wszakże Chromacjusz przystał, ale syn jego, Tyburcjusz, gniewem uniesiony, klął się na wszystkie bogi Olimpu, że gdy zniszczenie bożków obiecanego skutku nie sprawi, wrzuci Sebastiana i Polikarpa w piec ognisty; groźba zaiste nie tak trudna do wykonania dla syna prefekta.
W jednym dniu dwieście pogańskich posągów rozbito w willi i w domu prefekta w Rzymie. Ale Chromacjusz nie powstał z choroby. Posłano po Sebastiana i potokiem obelg go przyjęto. Lecz on, spokojny i nieulękniony, rzekł:
– Pewny jestem, że nie wszystko zniszczone. Coś jeszcze musiało pozostać.
Tak istotnie było. Niektóre małe posążki, uważane raczej za arcydzieła sztuki snycerskiej niż za religijne przedmioty, utajono. Zaledwie je zniszczono, Chromacjusz wyzdrowiał. Nie tylko on się nawrócił, lecz i syn, Tyburcjusz, wkrótce stał się gorliwym chrześcijaninem; i gdy wkrótce potem umarł śmiercią męczeńską, imieniem jego nazwano jedną z katakumb. Prosił o pozwolenie pozostania w Rzymie dla zachęcania i wspierania braci chrześcijan podczas zbliżającego się prześladowania, co nietrudnym było mającemu wolny wstęp do pałacu cesarskiego, przy wielkiej odwadze i niezmordowanej gorliwości.
Stąd wielka przyjaźń Tyburcjusza z Sebastianem i Pankracjuszem.
Wróćmy do rozmowy Chromacjusza z Fabiolą, która w końcu dodała:
– A czy wiesz, Chromacjuszu... lecz siądźmy w tym miłym ustroniu, gdzie stał, pamiętam, śliczny Bakchus; czy wiesz, że różne i dziwne wieści krążą po okolicy o tym, co się tu u was dzieje?
– Doprawdy? A jakie wieści? Powiedz.
– Oto, że mieścisz tutaj mnóstwo ludzi, których nikt nie zna; że nie widujesz nikogo i nigdzie nie bywasz, i że żyjesz niby filozof, jak żebyś chciał marzenie rzeczypospolitej Platona w życie wprowadzić!
– Bardzo mi to pochlebia – przerwał Chromacjusz, kłaniając się z uśmiechem.
– Lecz to jeszcze nie wszystko – dodała Fabiola – mówią, że żyjesz nie tylko jak odludek, ale jak więzień; żadnej zabawy, żadnej biesiady, i owszem utrzymują, że prawie umieracie z głodu.
– Lecz spodziewam się, że ci, co się tak nami zajmują, tę nam przynajmniej sprawiedliwość oddają, że płacimy rzetelnie szczupłe wydatki nasze? – rzekł Chromacjusz. – Spodziewam się, że nie mówią, iż nie płacimy rachunków piekarza albo korzennego kupca?
– Och, nie! – odrzekła Fabiola, śmiejąc się.
– Jacy łaskawi! – mówił dalej wesoły starzec. – Jak widzę, wielce się zajmuje nami cała publiczność. Lecz czy nie dziwna, moja droga pani, że póki w tej willi panowały wolne i łatwe zasady, lekkomyślne rozmowy i nieumiarkowane picie, częste wybryki młodocianej wesołości bardzo dla sąsiadów natrętne, tak jak się dzieje w innych willach, (przepraszam cię, że śmiem o podobnych rzeczach przed tobą wspominać), lecz prawdziwie, póki ja i przyjaciele moi nie byliśmy przykładem ani powściągliwości, ani skromności, nikt się o nas nie troszczył. Lecz niech kilka osób odosobni się w życiu spokojnym, powściągliwym, pracowitym, nie mieszając się do spraw światowych, nie zajmując się polityką lub plotkami towarzyskimi, a wnet obudzą się między niby najpoważniejszymi osobami natrętna ciekawość dowiedzenia się wszelkich szczegółów o tych samotnikach, mieszania się w ich sprawy; i wnet rozlatują się pomiędzy ludzi roje fałszywych wieści i niecnych podejrzeń o ich postępowaniu, o pobudkach ich odosobnienia. Nie jestże to zadziwiające?
– Bez wątpienia, lecz jakże to tłumaczysz?
– Jedynie przez tę skłonność poziomych umysłów do zazdroszczenia drugim wyższego poziomu, na jaki się sami zdobyć nie mogą, tak, że prawie mimowolnie uwłaczają temu, co się im lepsze od ich własnych dążeń wydaje.
– Lecz jaki jest w istocie twój cel i sposób twego tu życia?
– Przepędzamy czas na kształceniu najwyższych władz człowieka. Wstajemy bardzo rano, och, tak rano, że ci nawet nie śmiem powiedzieć; poświęcamy następnie chwil kilka religijnym ćwiczeniom; potem zatrudniamy się rozmaicie: jedni czytają, drudzy piszą, inni pracują w ogrodzie, i ręczę ci, że nigdy najęci robotnicy pilniej nie pracowali. Zgromadzamy się w pewnych godzinach i śpiewamy razem śliczne pieśni, poczciwe i czyste; czytamy pouczające książki, słuchamy ustnych nauk bardzo wymownych mistrzów. Stół nasz w istocie bardzo jest skromny, jadamy tylko owoce i jarzyny; lecz przekonałem się, że wesołość nie ucieka przed soczewicą, że się bez smacznej i wykwintnej kuchni obejdzie.
– Istne więc z was Pitagorejczyki; nie myślałam, aby dziś coś podobnego udać się mogło. Lecz musi to być bardzo oszczędne życie – dodała Fabiola z figlarnym spojrzeniem.
– A ty uszczypliwe stworzenie! – rzekł sędzia – myślisz więc istotnie, że ten sposób życia ma tylko oszczędność na celu? Wcale tak nie jest, jak się przekonasz z dalszych zamiarów naszych.
– Cóż to może być? – zapytała młoda pani.
– Oto słuchaj i powiedz, czyśmy oszczędni. Postanowiliśmy w całej naszej okolicy nie cierpieć ani jednego ubogiego; chcemy okryć na zimę wszystkich nagich, nakarmić głodnych, pocieszać i leczyć chorych. Wszystkie nasze oszczędzone pieniądze na to pójdą.
– Jest to wprawdzie bardzo piękna, chociaż bardzo nowa myśl w naszych czasach, i nie wątpię, że za całą waszą pracę będziecie wyśmiani i naganą ze wszystkich stron obrzuceni. Gorzej nawet o was mówić będą, aniżeli dotąd, gdyby gorzej jeszcze mówić można.
– Jak to?
– Nie obrażaj się, jeśli ci to powiem, lecz do tego stopnia doszła obmowa, że nawet utrzymują, że może jesteście chrześcijanami. Wierzaj mi, żem to oszczerstwo przy każdej sposobności oburzeniem zbijała.
Chromacjusz uśmiechnął się i rzekł:
– Dlaczego tak przeczysz z oburzeniem, kochane dziecko?
– Dlatego, że ciebie, i Tyburcjusza, i Nikostrata, i tę kochaną milczącą Zoę zbyt dobrze znam, aby przypuścić na chwilę, żeście przyjęli wyznanie, które jest zbiorem wszelkiego głupstwa i podłości.
– Pozwól mi jedno pytanie. Czyś zadała sobie pracę przeczytać jedno przynajmniej chrześcijańskie pismo, aby wiedzieć, jakie jest prawdziwe wyznanie i uczynki wzgardzonych chrześcijan?
– Och, nie! Zaprawdę, nie chciałabym czasu na tym trawić; nie miałabym cierpliwości czegokolwiek o nich się uczyć. Zbyt nimi gardzę, jako nieprzyjaciółmi wszelkiego umysłowego postępu, jako podejrzanymi obywatelami i ludźmi łatwowiernymi w najwyższym stopniu, a uświęcającymi najszkaradniejsze zbrodnie, abym się miała starać kiedykolwiek o bliższe poznanie z nimi.
– Droga Fabiolo, zupełnie to samo myślałem niegdyś o chrześcijanach, lecz teraz bardzo się zdanie moje zmieniło.
– Dziwi mię to, ponieważ będąc prefektem miasta, nieraz musiałeś karać tych podłych ludzi za ciągłe gwałcenie praw.
Oblicze wesołego starca zachmurzyło się. Pomyślał o św. Pawle, który niegdyś prześladował Kościół Boży. Fabiola spostrzegła smutek starca i zmartwiła się. Najczulszym głosem rzekła:
– Wyrwałam się bardzo lekkomyślnie, jak się obawiam, i obudziłam wspomnienia niemiłe twemu czułemu sercu. Wybacz mi, drogi Chromacjuszu, mówmy o czym innym. Odwiedzając cię, miałam także na celu dowiedzieć się od ciebie, czy nie wiesz o okazji do Rzymu. Słyszałam już z wielu stron o zamierzonej podróży ojca mego, i muszę koniecznie pisać do niego, w obawie, aby nie uczynił tak, jak już innym razem, jadąc, nie pożegnawszy się ze mną, aby mi zmartwienia oszczędzić.
– Jest tu młody człowiek – odrzekł Chromacjusz – który jutro bardzo rano wyrusza do miasta. Pójdź do biblioteki i napisz list; tam zapewne zastaniemy tego młodzieńca.
Powrócili do domu i weszli do pokoju na dole, w którym stały skrzynie, pełne książek. Przy stole na środku pokoju siedział młody człowiek i przepisywał z grubej książki, którą na widok nieznajomej osoby zamknął i na bok odłożył.
– Torkwacie – rzekł Chromacjusz do młodzieńca – ta pani pragnie przesłać list do ojca swego w Rzymie.
– Zawsze z radością – odrzekł Torkwatus – służę Fabioli lub dostojnemu jej ojcu.
– A skąd znajomość masz z nimi? – zapytał sędzia, nieco zdziwiony.
– Będąc jeszcze bardzo młodym, miałem zaszczyt, a przede mną ojciec mój, być pod rozkazami szlachetnego Fabiusza w Azji. Wątłe zdrowie zmusiło mnie opuścić służbę tego pana.
Kilka arkuszy welinu, na równe ćwiartki pokrajanego zapewne do przepisywania książki, leżało na stole. Jedną z tych ćwiartek poczciwy staruszek położył przed Fabiolą wraz z atramentem i trzciną, którą napisała krótki, serdeczny list do ojca. Złożyła papier, związała nitką i przyłożywszy nieco wosku, wycisnęła pieczątkę swoją, którą wyjęła z haftowanej torebki. Zamierzając przy tym wynagrodzić posłańca, wzięła drugą ćwiartkę papieru i zapisawszy dla pamięci imię Torkwata i miejsce zamieszkania, starannie schowała przy sobie. Potem, posiliwszy się nieco, wsiadła do powozu i uprzejmie pożegnała Chromacjusza.
Było coś rozrzewniającego i ojcowskiego w wejrzeniu starca, jakby czuł, że już jej nigdy nie zobaczy. To samo myślała Fabiola; lecz nieznane pogance uczucie przejmowało serce starca. Czyż ona na zawsze pozostanie w ciemności? Czyż on ma pozwolić na zgubę jej duszy w grubej niewiadomości? Czy tak szlachetne serce i wzniosły umysł na zawsze zagrzebane być mają w mule obrzydliwego bałwochwalstwa, gdy uczucia i myśli Fabioli wydawały się starcowi jakby mocne a miękkie nici, pośród których światło prawdy utkać by mogło najbogatszą z dobrych uczynków tkaninę? Do tego dopuścić nie chciał, a przecież tysiączne przyczyny nie dozwalały mu wyznać tego, co teraz – obawiał się – powstrzymałoby Fabiolę od zbliżenia się do wiary.
– Żegnam cię, moje dziecko! – zawołał – życzę ci wszelkich z nieba błogosławieństw i aby ono cię powiodło drogą chwalebną, której nie znasz jeszcze.
Odwrócił się, kryjąc rozrzewnienie swoje, ostatni raz uścisnął jej rękę i spiesznie się oddalił.
Fabiola także wzruszona była tajemniczością zarówno jak czułością tych wyrazów; lecz nie wyjechawszy jeszcze za bramę, zdziwiła się na widok Torkwata zatrzymującego powóz. Różnica pomiędzy ułożeniem prawie poufałym, chociaż przyzwoitym młodzieńca, a łagodną i uprzejmą powagą starego exprefekta, zastanowiła Fabiolę.
– Przebacz, że śmiem zatrzymać cię, pani – rzekł – lecz powiedz, czy pragniesz, aby list ten spiesznie doszedł?
– Zapewne, bardzo pragnę, aby doszedł ojca, o ile być może najśpieszniej.
– A więc obawiam się, że nie będę w stanie usłużyć ci. Nie mogę podróży odbywać inaczej, jak piechotą, wyjąwszy przy taniej a przypadkowej sposobności, wskutek czego droga zabierze mi kilka dni czasu.
Fabiola, wahając się, rzekła:
– Czyby nie było zbyt wielką śmiałością z mej strony, wziąć na siebie koszta śpieszniejszej podróży?
– Bynajmniej – rzekł Torkwatus z żywością – jeśli tym sposobem będę w stanie lepiej służyć szlachetnemu domowi twemu.
Fabiola podała mu sakiewkę, zawierającą nie tylko pieniądze na podróż, ale i sowite wynagrodzenie. Przyjął z radosnym uśmiechem i zniknął w bocznej alei. Było coś odrażającego w jego ułożeniu; nie mogła sobie Fabiola wyobrazić, aby Torkwatus był stosownym towarzyszem dla starego, kochanego przyjaciela. Gdyby Chromacjusz był przytomnym tej rozmowie, byłby dostrzegł judaszowskie podobieństwo w skwapliwym pochwyceniu sakiewki. Fabiola wszakże zadowolona była, że wypłaceniem pewnej sumy pozbyła się od razu wszelkiego długu za usłużność Torkwata. Wyjęła więc notatkę, aby ją podrzeć, jako już niepotrzebną, gdy spostrzegła, że druga strona była zapisana; przepisywacz książki, którą widziała na bok odłożoną, zaczął był właśnie na tej ćwiartce pisać. Fabiola przebiegła ją wzrokiem: zoczyła kilka zdań oderwanych, przeczytała je z naturalną, dziedziczną ciekawością córki Ewinej. Myśli te zastanowiły ją – nie znała książki podobnej – nauka w nich zawarta zdawała się jej dziwną i nadzwyczajną.
"Powiadam wam, kochajcie nieprzyjaciół waszych, czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą, i módlcie się za tych, którzy was prześladują i czernią: abyście byli dziećmi Ojca waszego w niebie, który każe słońcu przyświecać zarówno złym i dobrym, a deszczowi padać dla sprawiedliwych i niesprawiedliwych".
Możemy sobie wystawić zakłopotanie indyjskiego wieśniaka, który znalazł na dnie potoku biały, przeźroczysty kamyczek, szorstki i ciemny z wierzchu, lecz za potarciem sypiący iskry jasności; przygląda się i nie wie, czy znalazł kosztowny diament, czy kamień bez wartości; czy godną ozdobę królewskiej korony, czy kamień do wyrzucenia na drogę pod nogi przechodnia. Czy ma położyć koniec niepewności, rzucając kamyczek daleko od siebie, czy ma zanieść do złotnika i zapytać się o wartość, a może wystawić się na śmiech. Takie były naprzemian uczucia Fabioli wracającej do domu.
– Czyje mogą być te zdania? Ani greckiego, ani rzymskiego filozofa; są albo bardzo fałszywe, albo bardzo prawdziwe; albo wzniosłą cnotą, albo podłym kłamstwem. Czy można podług tej nauki postępować, czy też jest ona tylko świetnym paradoksem? Nie chcę dłużej męczyć się nad tym przedmiotem. Albo raczej poradzę się Syry; podobne to do jej pięknych a niepraktycznych teorii. Nie, lepiej nie mówić z nią o tym. Bałamuci mnie wzniosłymi dążnościami, tak niedostępnymi dla mnie, chociaż jej się tak prostymi wydają. Umysł mój potrzebuje spoczynku. Otóż najlepszy sposób pozbycia się od razu przyczyny niespokojności i zapomnieć o tych męczących słowach. Niechaj lecą na wiatr lub niepokoją tego, kto je znajdzie przy drodze...
– Ho! Stój Formio, zatrzymaj konie i podnieś ten kawałek pergaminu, który upuściłam.
Woźnica wypełnił rozkaz pani, chociaż pomyślał, że karta umyślnie została wyrzucona. Fabiola schowała ją na piersi, jakby pieczęć na sercu; a to serce już ciche było i spokojne, dopóki nie stanęli w domu.
Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 134-147.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.
FABIOLA
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: