F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ XVII.

 

Chrześcijańskie zgromadzenie

 

Po tej rozmowie Fabiola odeszła i przez resztę dnia widocznie była poruszona. Gdy z silną wolą spoglądała na wzniosłość ducho­wego życia, która się przed jej umysłem roz­toczyła, doznawała dziwnego uspokojenia; zda­wało jej się, że odkryła coś nadzwyczajnego, czego poznanie wprowadzić ją miało w świat nowy i wielki, skąd jedynie litować się będzie nad szaleństwem i obłąkaniem rodu ludzkiego. Lecz gdy się zastanowiła nad odpowiedzialno­ścią, którą to światło za sobą pociągało, gdy pomyślała o straży nad sobą samą, o wew­nętrznych walkach bez nagrody, o cnocie nie podziwianej, może nawet współczucia nie wzbudzającej i prowadzącej do rozpaczy, wtenczas odwracała się znowu do życia, które by prze­być musiała bez wytchnienia lub pomocy ze źródeł, jakie dotąd znała. Czuła, że nie posia­da środków do wcielenia pięknej teorii. Wy­dawała jej się ta teoria jakby jasna lampa po­śród ogromnej, próżnej i ogołoconej sali, oświe­cającej próżnię. Jaki pożytek z tej pięknej marniejącej jasności.

 

Następny poranek naznaczony był na od­wiedziny, które co rok Fabiola odbywała, bę­dąc na wsi, mianowicie odwiedzić miała byłego prefekta miasta, Chromacjusza. Po nawróceniu się i ustąpieniu z urzędu, Chromacjusz udał się do willi w Kampanii, zabierając z sobą wielką liczbę nawróconych przez Sebastiana i kapłana Polikarpa dla ukończenia ich nauki religii. O tych okolicznościach Fabiola nie wie­działa, lecz słyszała różne dziwne szczegóły o willi Chromacjusza. Mówiono, że liczba gości w jego domu przechodzi wyobrażenie; że nie urządzał zabaw, że uwolnił wszystkich wiejskich niewolników, lecz, że wielu dobro­wolnie przy panu pozostało i że owo liczne zgromadzenie było bardzo szczęśliwe, chociaż żadne nadzwyczajne zabawy ani wesołe bie­siady, jak się zdawało, nie były dozwolone... Te wszystkie szczegóły drażniły ciekawość Fabioli, pragnącej prócz tego wypełnić miły obo­wiązek grzeczności względem dawnego przyja­ciela i życzyła sobie widzieć na własne oczy to, co jej się wydawało doświadczeniem utopii Platona.

 

W lekkim wiejskim wózku wyjechała Fa­biola z rana, pędząc wesoło po równej drodze wśród "szczęśliwej Kampanii". Jesienna rosa zwilżyła kurzawę i błyszczącymi diamentami obsypała winne latorośle, wijące się przy dro­dze zamiast płotu od drzewa do drzewa. Wkrót­ce ujrzała ładny pagórek okryty bukszpanem, arbutusem i laurami, wspartymi o wysokie cy­prysy, wśród których na wyniesieniu jaśniały białe mury obszernej willi. Zmiana, z której sobie z początku zdać sprawy nie mogła, wi­docznie nastąpiła w tym miejscu, lecz zaraz za bramą, wielka liczba próżnych framug i po­stumentów przypomniała jej, że willa utraciła jedną z charakterystycznych ozdób swoich, to jest mnóstwo pięknych posągów wdzięcznie ustawionych wzdłuż wiecznie zielonych, strzyżonych płotów, i nadającą willi teraz zupełnie niestosowną nazwę: "Wśród posągów".

 

Chromacjusz, cierpiąc na podagrę za ostat­nim widzeniem się z Fabiolą, a teraz czerstwy starzec, przyjął ją grzecznie, dopytując się troskliwie, czy prawda, że się wkrótce do Azji wybiera. Na to pytanie zmartwiła się i stro­skała Fabiola, bo dotąd nie wyjawił Fabiusz zamiaru swego przed córką. Chromacjusz po­cieszał Fabiolę nadzieją, że wiadomość jest fał­szywa, i prosił, aby przeszła do ogrodu. Uzna­ła, że zawsze z równym staraniem utrzymy­wany i pełen pięknych roślin, lecz brak w nim było starych posągów. Nareszcie doszli do gro­ty z fontanną, którą pierwej nimfy i wodne bóstwa zdobiły, a która teraz przedstawiała ciemną i próżną pieczarę. Nie mogła dłużej powstrzymać się Fabiola i zwracając się do Chromacjusza, rzekła:

 

– Cóż to się stało, Chromacjuszu, żeś te wszystkie posągi usunął i zniweczył szczególną ozdobę tej ładnej willi? Co ciebie do tego na­kłoniło?

 

– Moja droga pani – odpowiedział wesoło staruszek – nie gniewaj się na mnie. Jakiż dla kogokolwiek użytek z tych figur.

 

– Chociaż ty tak myślisz, inni nie są twe­go zdania – odrzekła. – Lecz powiedz mi, coś z nimi uczynił?

 

– Jeżeli mam prawdę powiedzieć, pod młot je oddałem.

 

– Jak to! I nigdy mi słówkiem znać nie dałeś? Wiesz przecie, że niejeden posąg by­łabym z ochotą kupiła.

 

Chromacjusz roześmiał się serdecznie i rzekł z poufałością, do której go upoważniała dawna od dzieciństwa z Fabiolą znajomość:

 

– Moja droga! Jak szybko biegnie twoja wyobraźnia! Mój biedny stary język nie do­trzyma jej kroku; nie mówiłem o młotku licy­tacji, lecz o młocie kowalskim. Bogi lub bo­ginie wszystkie potłuczone, i w proch obróco­ne! Jeśli przypadkiem potrzebujesz oderwanej nogi lub ręki bez kilku palców, może bym mógł odszukać co takiego dla ciebie. Lecz nie mo­gę obiecać ci twarzy z nosem lub głowy nie popękanej.

 

Fabiola, bardzo zdziwiona, zawołała:

 

– Co za barbarzyniec z ciebie, mój mądry, dobry sędzio! Czym zdołasz wytłumaczyć czyn tak niewłaściwy?

 

– Oto widzisz, postępując w latach, postą­piłem w mądrości i przekonawszy się, że pan Jupiter i pani Junona nie są bardziej bogami jak ty lub ja, pozbyłem się ich.

 

– Tak, może to być wielką prawdą i cho­ciaż nie jestem ani starą, ani mądrą, od dawna przekonaną o tym jestem. Lecz czemu nie za­chować posągów jedynie jako dzieła sztuki?

 

– Dlatego, że postawione były nie jako dzieła sztuki, lecz jako bóstwa. Stały tu jako oszusty na mocy kłamliwych przywilejów; po­dobnie gdybyś ty wyrzuciła z domu swego po­piersie lub portret znaleziony pośród pamiątek pradziadów twoich, a nie należący do twojej familii, tak też i ja uczyniłem z tymi obłudni­kami, mającymi pretensję do wyższych ze mną stosunków, gdy ja wiedziałem, że niesłusznie. Nie chciałem także, aby były kupione na ten sam użytek.

 

– Ale powiedzże mi, mój surowy przyja­cielu, nie jestże to oszukaństwem nazywać willę twoją "Wśród posągów", kiedy już w niej ani cienia posągu nie ma?

 

– Bez wątpienia – odrzekł Chromacjusz, ubawiony jej uwagą. – Toteż zobaczysz, żem wszędzie pozasadzał drzewa palmowe; i jak tylko wyrosną ponad zielony płot, willa nazy­wać się będzie "Wśród palm".

 

– Och, to ładna będzie nazwa – rzekła Fabiola, nie domyślając się ukrytej w nim mi­stycznej myśli. Nie wiedziała oczywiście, że willa była teraz szkołą katechumenów, w któ­rej przysposabiano pilnie zapaśników do wiel­kiej walki za wiarę, to jest do męczeństwa i śmierci; podobnie jak w szkołach publicznych, ćwiczono i zaprawiano przyszłych szermierzy i gladiatorów. Ci, co do domu tego weszli i co wychodzili z niego, mogli mówić o sobie, że idą drogą, na której zerwać mają palmy zwy­cięskie, aby je złożyć u podnóża tronu Boga Sędziego na znak tryumfu nad światem. Wiele z tych gałązek wkrótce zerwać miano w tym pobożnym pierwszych chrześcijan ustroniu.

 

Tu wypada opowiedzieć historię zniszczenia posągów Chromacjusza, która tworzy osobny ustęp w aktach świętego Sebastiana.

 

Gdy Nikostratus zawiadomił Chromacjusza, jako prefekta Rzymu, o wypuszczeniu na wol­ność więźniów i o wyzdrowieniu Trankwilina z podagry po odebraniu Chrztu św., Chromacjusz, przekonawszy się o prawdzie tego zdarzenia, posłał po Sebastiana, przyrzekając przyjąć wiarę chrześcijańską, byle go chrzest z choroby wyleczył. Sebastian odmówił żąda­niu; byłoby to albowiem świętokradztwem. Po­stanowił dać mu nowy i szczególny dowód prawdziwości wiary chrześcijańskiej, nie nara­żając go na chrzest obłudny. Chromacjusz posiadał mnóstwo obrazów i posągów pogańskich; Sebastian zapewnił go, że jeżeli wszystkie po­kruszy, odzyska zdrowie. Trudny to był wa­runek, wszakże Chromacjusz przystał, ale syn jego, Tyburcjusz, gniewem uniesiony, klął się na wszystkie bogi Olimpu, że gdy zniszczenie bożków obiecanego skutku nie sprawi, wrzuci Sebastiana i Polikarpa w piec ognisty; groźba zaiste nie tak trudna do wykonania dla syna prefekta.

 

W jednym dniu dwieście pogańskich posą­gów rozbito w willi i w domu prefekta w Rzymie. Ale Chromacjusz nie powstał z choroby. Posłano po Sebastiana i potokiem obelg go przyjęto. Lecz on, spokojny i nieulękniony, rzekł:

 

– Pewny jestem, że nie wszystko znisz­czone. Coś jeszcze musiało pozostać.

 

Tak istotnie było. Niektóre małe posążki, uważane raczej za arcydzieła sztuki snycer­skiej niż za religijne przedmioty, utajono. Za­ledwie je zniszczono, Chromacjusz wyzdrowiał. Nie tylko on się nawrócił, lecz i syn, Tybur­cjusz, wkrótce stał się gorliwym chrześcijani­nem; i gdy wkrótce potem umarł śmiercią mę­czeńską, imieniem jego nazwano jedną z ka­takumb. Prosił o pozwolenie pozostania w Rzy­mie dla zachęcania i wspierania braci chrze­ścijan podczas zbliżającego się prześladowania, co nietrudnym było mającemu wolny wstęp do pałacu cesarskiego, przy wielkiej odwadze i niezmordowanej gorliwości.

 

Stąd wielka przyjaźń Tyburcjusza z Seba­stianem i Pankracjuszem.

 

Wróćmy do rozmowy Chromacjusza z Fa­biolą, która w końcu dodała:

 

– A czy wiesz, Chromacjuszu... lecz siądź­my w tym miłym ustroniu, gdzie stał, pamię­tam, śliczny Bakchus; czy wiesz, że różne i dzi­wne wieści krążą po okolicy o tym, co się tu u was dzieje?

 

– Doprawdy? A jakie wieści? Powiedz.

 

– Oto, że mieścisz tutaj mnóstwo ludzi, których nikt nie zna; że nie widujesz nikogo i nigdzie nie bywasz, i że żyjesz niby filozof, jak żebyś chciał marzenie rzeczypospolitej Pla­tona w życie wprowadzić!

 

– Bardzo mi to pochlebia – przerwał Chromacjusz, kłaniając się z uśmiechem.

 

– Lecz to jeszcze nie wszystko – dodała Fabiola – mówią, że żyjesz nie tylko jak odludek, ale jak więzień; żadnej zabawy, żadnej biesiady, i owszem utrzymują, że prawie umie­racie z głodu.

 

– Lecz spodziewam się, że ci, co się tak nami zajmują, tę nam przynajmniej sprawiedliwość oddają, że płacimy rzetelnie szczupłe wydatki nasze? – rzekł Chromacjusz. – Spo­dziewam się, że nie mówią, iż nie płacimy rachunków piekarza albo korzennego kupca?

 

– Och, nie! – odrzekła Fabiola, śmiejąc się.

 

– Jacy łaskawi! – mówił dalej wesoły sta­rzec. – Jak widzę, wielce się zajmuje nami cała publiczność. Lecz czy nie dziwna, moja droga pani, że póki w tej willi panowały wol­ne i łatwe zasady, lekkomyślne rozmowy i nieumiarkowane picie, częste wybryki młodocia­nej wesołości bardzo dla sąsiadów natrętne, tak jak się dzieje w innych willach, (przepra­szam cię, że śmiem o podobnych rzeczach przed tobą wspominać), lecz prawdziwie, póki ja i przyjaciele moi nie byliśmy przykładem ani powściągliwości, ani skromności, nikt się o nas nie troszczył. Lecz niech kilka osób odosobni się w życiu spokojnym, powściągli­wym, pracowitym, nie mieszając się do spraw światowych, nie zajmując się polityką lub plotkami towarzyskimi, a wnet obudzą się mię­dzy niby najpoważniejszymi osobami natrętna ciekawość dowiedzenia się wszelkich szczegółów o tych samotnikach, mieszania się w ich sprawy; i wnet rozlatują się pomiędzy ludzi roje fałszywych wieści i niecnych podejrzeń o ich postępowaniu, o pobudkach ich odosob­nienia. Nie jestże to zadziwiające?

 

– Bez wątpienia, lecz jakże to tłumaczysz?

 

– Jedynie przez tę skłonność poziomych umysłów do zazdroszczenia drugim wyższego poziomu, na jaki się sami zdobyć nie mogą, tak, że prawie mimowolnie uwłaczają temu, co się im lepsze od ich własnych dążeń wydaje.

 

– Lecz jaki jest w istocie twój cel i spo­sób twego tu życia?

 

– Przepędzamy czas na kształceniu naj­wyższych władz człowieka. Wstajemy bardzo rano, och, tak rano, że ci nawet nie śmiem powiedzieć; poświęcamy następnie chwil kilka religijnym ćwiczeniom; potem zatrudniamy się rozmaicie: jedni czytają, drudzy piszą, inni pracują w ogrodzie, i ręczę ci, że nigdy najęci robotnicy pilniej nie pracowali. Zgromadzamy się w pewnych godzinach i śpiewamy razem śliczne pieśni, poczciwe i czyste; czytamy pouczające książki, słuchamy ustnych nauk bar­dzo wymownych mistrzów. Stół nasz w isto­cie bardzo jest skromny, jadamy tylko owoce i jarzyny; lecz przekonałem się, że wesołość nie ucieka przed soczewicą, że się bez smacz­nej i wykwintnej kuchni obejdzie.

 

– Istne więc z was Pitagorejczyki; nie myślałam, aby dziś coś podobnego udać się mogło. Lecz musi to być bardzo oszczędne życie – dodała Fabiola z figlarnym spojrze­niem.

 

– A ty uszczypliwe stworzenie! – rzekł sędzia – myślisz więc istotnie, że ten sposób życia ma tylko oszczędność na celu? Wcale tak nie jest, jak się przekonasz z dalszych zamiarów naszych.

 

– Cóż to może być? – zapytała młoda pani.

 

– Oto słuchaj i powiedz, czyśmy oszczęd­ni. Postanowiliśmy w całej naszej okolicy nie cierpieć ani jednego ubogiego; chcemy okryć na zimę wszystkich nagich, nakarmić głodnych, pocieszać i leczyć chorych. Wszystkie nasze oszczędzone pieniądze na to pójdą.

 

– Jest to wprawdzie bardzo piękna, cho­ciaż bardzo nowa myśl w naszych czasach, i nie wątpię, że za całą waszą pracę będzie­cie wyśmiani i naganą ze wszystkich stron obrzuceni. Gorzej nawet o was mówić będą, aniżeli dotąd, gdyby gorzej jeszcze mówić można.

 

– Jak to?

 

– Nie obrażaj się, jeśli ci to powiem, lecz do tego stopnia doszła obmowa, że nawet utrzy­mują, że może jesteście chrześcijanami. Wie­rzaj mi, żem to oszczerstwo przy każdej spo­sobności oburzeniem zbijała.

 

Chromacjusz uśmiechnął się i rzekł:

 

– Dlaczego tak przeczysz z oburzeniem, kochane dziecko?

 

– Dlatego, że ciebie, i Tyburcjusza, i Nikostrata, i tę kochaną milczącą Zoę zbyt do­brze znam, aby przypuścić na chwilę, żeście przyjęli wyznanie, które jest zbiorem wszel­kiego głupstwa i podłości.

 

– Pozwól mi jedno pytanie. Czyś zadała sobie pracę przeczytać jedno przynajmniej chrześcijańskie pismo, aby wiedzieć, jakie jest prawdziwe wyznanie i uczynki wzgardzonych chrześcijan?

 

– Och, nie! Zaprawdę, nie chciałabym czasu na tym trawić; nie miałabym cierpliwo­ści czegokolwiek o nich się uczyć. Zbyt nimi gardzę, jako nieprzyjaciółmi wszelkiego umysłowego postępu, jako podejrzanymi obywatelami i ludźmi łatwowiernymi w najwyższym stopniu, a uświęcającymi najszkaradniejsze zbrodnie, abym się miała starać kiedykolwiek o bliższe poznanie z nimi.

 

– Droga Fabiolo, zupełnie to samo myśla­łem niegdyś o chrześcijanach, lecz teraz bar­dzo się zdanie moje zmieniło.

 

– Dziwi mię to, ponieważ będąc prefektem miasta, nieraz musiałeś karać tych pod­łych ludzi za ciągłe gwałcenie praw.

 

Oblicze wesołego starca zachmurzyło się. Pomyślał o św. Pawle, który niegdyś prześla­dował Kościół Boży. Fabiola spostrzegła smu­tek starca i zmartwiła się. Najczulszym gło­sem rzekła:

 

– Wyrwałam się bardzo lekkomyślnie, jak się obawiam, i obudziłam wspomnienia niemi­łe twemu czułemu sercu. Wybacz mi, drogi Chromacjuszu, mówmy o czym innym. Odwie­dzając cię, miałam także na celu dowiedzieć się od ciebie, czy nie wiesz o okazji do Rzy­mu. Słyszałam już z wielu stron o zamierzo­nej podróży ojca mego, i muszę koniecznie pi­sać do niego, w obawie, aby nie uczynił tak, jak już innym razem, jadąc, nie pożegnawszy się ze mną, aby mi zmartwienia oszczędzić.

 

– Jest tu młody człowiek – odrzekł Chro­macjusz – który jutro bardzo rano wyrusza do miasta. Pójdź do biblioteki i napisz list; tam zapewne zastaniemy tego młodzieńca.

 

Powrócili do domu i weszli do pokoju na dole, w którym stały skrzynie, pełne książek. Przy stole na środku pokoju siedział młody człowiek i przepisywał z grubej książki, którą na widok nieznajomej osoby zamknął i na bok odłożył.

 

– Torkwacie – rzekł Chromacjusz do mło­dzieńca – ta pani pragnie przesłać list do ojca swego w Rzymie.

 

– Zawsze z radością – odrzekł Torkwatus – służę Fabioli lub dostojnemu jej ojcu.

 

– A skąd znajomość masz z nimi? – zapy­tał sędzia, nieco zdziwiony.

 

– Będąc jeszcze bardzo młodym, miałem zaszczyt, a przede mną ojciec mój, być pod rozkazami szlachetnego Fabiusza w Azji. Wątłe zdrowie zmusiło mnie opuścić służbę tego pana.

 

Kilka arkuszy welinu, na równe ćwiartki pokrajanego zapewne do przepisywania książ­ki, leżało na stole. Jedną z tych ćwiartek poczciwy staruszek położył przed Fabiolą wraz z atramentem i trzciną, którą napisała krótki, serdeczny list do ojca. Złożyła papier, zwią­zała nitką i przyłożywszy nieco wosku, wycis­nęła pieczątkę swoją, którą wyjęła z haftowa­nej torebki. Zamierzając przy tym wynagrodzić posłańca, wzięła drugą ćwiartkę papieru i za­pisawszy dla pamięci imię Torkwata i miejsce zamieszkania, starannie schowała przy sobie. Potem, posiliwszy się nieco, wsiadła do powo­zu i uprzejmie pożegnała Chromacjusza.

 

Było coś rozrzewniającego i ojcowskiego w wejrzeniu starca, jakby czuł, że już jej ni­gdy nie zobaczy. To samo myślała Fabiola; lecz nieznane pogance uczucie przejmowało serce starca. Czyż ona na zawsze pozostanie w ciemności? Czyż on ma pozwolić na zgubę jej duszy w grubej niewiadomości? Czy tak szlachetne serce i wzniosły umysł na zawsze zagrzebane być mają w mule obrzydliwego bał­wochwalstwa, gdy uczucia i myśli Fabioli wy­dawały się starcowi jakby mocne a miękkie nici, pośród których światło prawdy utkać by mogło najbogatszą z dobrych uczynków tkaninę? Do tego dopuścić nie chciał, a przecież tysiącz­ne przyczyny nie dozwalały mu wyznać tego, co teraz – obawiał się – powstrzymałoby Fabiolę od zbliżenia się do wiary.

 

– Żegnam cię, moje dziecko! – zawołał – życzę ci wszelkich z nieba błogosławieństw i aby ono cię powiodło drogą chwalebną, któ­rej nie znasz jeszcze.

 

Odwrócił się, kryjąc rozrzewnienie swoje, ostatni raz uścisnął jej rękę i spiesznie się oddalił.

 

Fabiola także wzruszona była tajemniczo­ścią zarówno jak czułością tych wyrazów; lecz nie wyjechawszy jeszcze za bramę, zdziwiła się na widok Torkwata zatrzymującego powóz. Różnica pomiędzy ułożeniem prawie poufałym, chociaż przyzwoitym młodzieńca, a łagodną i uprzejmą powagą starego exprefekta, zastanowiła Fabiolę.

 

– Przebacz, że śmiem zatrzymać cię, pani – rzekł – lecz powiedz, czy pragniesz, aby list ten spiesznie doszedł?

 

– Zapewne, bardzo pragnę, aby doszedł ojca, o ile być może najśpieszniej.

 

– A więc obawiam się, że nie będę w sta­nie usłużyć ci. Nie mogę podróży odbywać inaczej, jak piechotą, wyjąwszy przy taniej a przypadkowej sposobności, wskutek czego droga zabierze mi kilka dni czasu.

 

Fabiola, wahając się, rzekła:

 

– Czyby nie było zbyt wielką śmiałością z mej strony, wziąć na siebie koszta śpieszniejszej podróży?

 

– Bynajmniej – rzekł Torkwatus z żywością – jeśli tym sposobem będę w stanie lepiej służyć szlachetnemu domowi twemu.

 

Fabiola podała mu sakiewkę, zawierającą nie tylko pieniądze na podróż, ale i sowite wy­nagrodzenie. Przyjął z radosnym uśmiechem i zniknął w bocznej alei. Było coś odrażające­go w jego ułożeniu; nie mogła sobie Fabiola wyobrazić, aby Torkwatus był stosownym to­warzyszem dla starego, kochanego przyjaciela. Gdyby Chromacjusz był przytomnym tej roz­mowie, byłby dostrzegł judaszowskie podobień­stwo w skwapliwym pochwyceniu sakiewki. Fabiola wszakże zadowolona była, że wypłace­niem pewnej sumy pozbyła się od razu wszel­kiego długu za usłużność Torkwata. Wyjęła więc notatkę, aby ją podrzeć, jako już niepo­trzebną, gdy spostrzegła, że druga strona była zapisana; przepisywacz książki, którą widziała na bok odłożoną, zaczął był właśnie na tej ćwiartce pisać. Fabiola przebiegła ją wzro­kiem: zoczyła kilka zdań oderwanych, przeczy­tała je z naturalną, dziedziczną ciekawością córki Ewinej. Myśli te zastanowiły ją – nie znała książki podobnej – nauka w nich za­warta zdawała się jej dziwną i nadzwyczajną.

 

"Powiadam wam, kochajcie nieprzyjaciół waszych, czyńcie dobrze tym, którzy was nie­nawidzą, i módlcie się za tych, którzy was prześladują i czernią: abyście byli dziećmi Oj­ca waszego w niebie, który każe słońcu przy­świecać zarówno złym i dobrym, a deszczowi padać dla sprawiedliwych i niesprawiedliwych".

 

Możemy sobie wystawić zakłopotanie indyj­skiego wieśniaka, który znalazł na dnie potoku biały, przeźroczysty kamyczek, szorstki i ciem­ny z wierzchu, lecz za potarciem sypiący iskry jasności; przygląda się i nie wie, czy znalazł kosztowny diament, czy kamień bez wartości; czy godną ozdobę królewskiej korony, czy ka­mień do wyrzucenia na drogę pod nogi przechodnia. Czy ma położyć koniec niepewności, rzucając kamyczek daleko od siebie, czy ma zanieść do złotnika i zapytać się o wartość, a może wystawić się na śmiech. Takie były naprzemian uczucia Fabioli wracającej do domu.

 

– Czyje mogą być te zdania? Ani grec­kiego, ani rzymskiego filozofa; są albo bardzo fałszywe, albo bardzo prawdziwe; albo wzniosłą cnotą, albo podłym kłamstwem. Czy można podług tej nauki postępować, czy też jest ona tylko świetnym paradoksem? Nie chcę dłużej męczyć się nad tym przedmiotem. Albo ra­czej poradzę się Syry; podobne to do jej pięk­nych a niepraktycznych teorii. Nie, lepiej nie mówić z nią o tym. Bałamuci mnie wzniosły­mi dążnościami, tak niedostępnymi dla mnie, chociaż jej się tak prostymi wydają. Umysł mój potrzebuje spoczynku. Otóż najlepszy spo­sób pozbycia się od razu przyczyny niespokojności i zapomnieć o tych męczących słowach. Niechaj lecą na wiatr lub niepokoją tego, kto je znajdzie przy drodze...

 

– Ho! Stój Formio, zatrzymaj konie i pod­nieś ten kawałek pergaminu, który upuściłam.

 

Woźnica wypełnił rozkaz pani, chociaż po­myślał, że karta umyślnie została wyrzucona. Fabiola schowała ją na piersi, jakby pieczęć na sercu; a to serce już ciche było i spokojne, dopóki nie stanęli w domu.

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 134-147.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: