F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ XVI.

 

Miesiąc październik

 

Miesiąc październik jest uroczą porą we Włoszech. Słońce, mniej gorące, nie straciło jeszcze świetności; mniej dopieka, lecz niemniej przyświeca. Gdy wstaje z rana, oblewa pięk­nym światłem budzącą się przyrodę, jak indyj­ski książę, gdy, nim wejdzie do tronowej sali, rzuca pełne garści drogich kamieni i złota skła­niającym czoło poddanym, a góry nadstawiają skaliste szczyty, lasy niebotyczne powiewają wierzchołkami, niecierpliwie wyglądając kró­lewskich promieni słońca. I gdy przebiegłszy błękitne niebo, dochodzi do kresu, zastaje łoże zasłane miękkim złotem na zachodnim morzu pod baldachimem purpurowych obłoków, lamo­wanych złocistymi a strzępiastymi frędzlami świetniejszymi od tych, które Ofir dostarczał Salomonowemu łożu; i rozpływa się w ogrom­nym kole coraz łagodniejszego światła, jakby żegnając nas i przebytą drogę; lecz wkrótce po zajściu swoim przysyła z innego świata bło­gimi odwiedzinami uradowanych – ja­snych gońców, aby nam zwiastowali, że wkrótce powróci monarcha i znowu uszczęśliwiać nas będzie. Jeśli mniej gorące są promienie jesienne, bez wątpienia bogatsze są i dobroczynniejsze.

 

Kilka miesięcy potrzeba było, aby wyschnię­ta i pomarszczona winna latorośl najprzód zielo­ne wypuściła listki, potem zwite wątłe pączki, na koniec małe gronka twardych i kwaśnych jagód, których wzrost niezmiernie też wolno postępował. Lecz teraz liście są duże i sze­rokie, a drobne kulki wyrosły na gęste, piękne grona. I niektóre nabierają już bursztynowego koloru, a inne, które później płonąć mają bo­gatą cesarską purpurą, przechodzą teraz szyb­ko w mieniącą opałową barwę, zaledwo pur­purze ustępującą w piękności.

 

Miło wtenczas z książką w ręku spocząć w chłodnym cieniu na wysokiej górze, a odrywając oczy od książki, spoglądać na rozmaite i zmienne widoki. Bo gdy wietrzyk porusza gałązkami drzew oliwnych na pochyłości góry i listki przewraca, wtedy raz srebrem błyszczą, drugi raz posępną zielonością się okrywają, gdyż listek po każdej stronie inny; a gdy słoń­ce oświeca lub chmury mroczą winnicę w oka­lającej dolinie, piękna tkanina nieruchomych winnych liści maluje śliczną zieloność swoją raz żółtym, to znowu brunatnym kolorem. Dalej mieszają się z tymi barwami niezliczone inne odcienie; od ciemnego cyprysu ciemniejszy dąb, bogata leszczyna, rumiane drzewo owocowe, ogorzała ścierń, smutna jodła, – która jest tym we Włoszech, czym drzewo palmowe na wscho­dzie – wznosząca się ponad bukszpanem, jeży­nami i oleandrem, około pałaców wiejskich tu i ówdzie na pagórku, w dolinie porozrzucanych; wodotryski i wodospady, portyki z błyszczące­go marmuru, posągi z bronzu i kamienia, ma­lowane fronty domów, kwiatami, a niezliczo­nymi trawnikami przystrojonych, oto masz sła­be wyobrażenie o powabach, które w tym mie­siącu ściągały, tak jak teraz, rzymskich patrycjuszów i młodzież z pośród tego, co Horacjusz nazywa zgiełkiem i dymem rzymskim, do spokojniejszych i oko napawających wiej­skich piękności.

 

I tak, gdy piękny miesiąc się zbliżał, otwie­rano i wietrzono wiejskie pałace, niewolnicy czyścili wszystko i porządkowali, obcinali ży­wopłoty w najdziwaczniejsze kształty, oczysz­czali kanały i sztuczne strumyki i wyrywali chwasty ze ścieżek wysypanych żwirem. Rząd­ca miał dozór nad tym niezliczonym, pracują­cym mrowiem i ostrym słowem, albo ostrzejszym powrozem przynaglał niewolników do usilniejszej pracy.

 

Nareszcie po drogach, pełnych kurzawy, uj­rzano mnóstwo wozów wszelkiego rodzaju, od ogromnych ładowanych i zwolna wołami ciąg­nionych, aż do lekkich wózków, unoszonych przez chyże afrykańskie konie, a ponieważ naj­lepsze drogi były wąskie, a woźnice tamtej­szych czasów nie mieli łagodniejszego języka od naszych, możemy sobie wyobrazić, jaki na tych drogach gwar, kłótnie i zamieszanie było.

 

I wszędzie to samo. Sabińskie, tuskulańskie i albańskie wzgórza były zasiane wspa­niałymi willami, lub skromniejszymi wiejskimi domami, nawet płaska okolica Rzymu, Kampa­nia, pełna jest dotąd rozwalin ogromnych wiejskich mieszkań; a od źródła Tybru wzdłuż brzegów, przy Laurentium, Lanuvium i Antium, aż do Gaety, i Baiów i innych wykwintnych w okolicy Wezuwiusza kąpieli, rozciągała się, rzec można, ulica patrycjuszowskich rezydencyj. A przecież nie była ta przestrzeń dosta­teczną do zaspokojenia zwykłego zamiłowania Rzymian do życia wiejskiego.

 

Brzegi Benakusa (dzisiejszego Lago Maggiore na północ od Mediolanu), jezioro Como i śliczne brzegi Brenty zaludniły się gośćmi nie tylko z miast sąsiednich i znad granic Ger­manii, ale nawet ze stolicy Cezarów.

 

Do jednego z tych "śmiejących się oczek Italii" jak Pliniusz nazywa wille, bo istotnie należą do najpiękniejszych ozdób tego kraju, pośpieszyła Fabiola nazajutrz po rozmowie czarnej niewolnicy z Korwinem. Willa stała na pochyłości góry, kąpiącej podnóże swoje w zatoce Gaety, i odznaczała się zarówno jak dom Fabioli w mieście, urządzeniem pełnym smaku i wykwintu w najdrobniejszych szcze­gółach. Wszystko tam było ozdobne i rozkosz­ne. Z tarasu frontowego ozdobnej willi roz­ciągał się widok na spokojną lazurową zatokę, oprawną w rozkoszne wybrzeże, jak zwiercia­dło w pysznej ramie, upstrzone w białe, od słoń­ca błyszczące żagle jachtów, galarów, łódek spacerowych lub rybackich, z których czasem dolatują głośne śmiechy żeglujących, śpiew albo harfa z grona bawiącej się rodziny, lub grube, ostre i rubaszne śpiewki rybaków. Galeria, okryta wijącymi się roślinami, prowadzi do ła­zienki na wybrzeżu, a w pół drogi znajduje się trawnik prześliczny, zawsze odświeżany chłodem kryształowej fontanny, wytryskującej ze skały. Zatrzymana zrazu w naturalnym wy­żłobieniu, woda pieni się i kłębi, a potem spa­da z szumem wzdłuż galerii do morza. Klasycz­ny ten zakątek ocieniają dwa olbrzymie klony, podobne do owych, pod których cieniem prze­chadzając się, Plato i Cycero prawdy odwiecznej szukali. Najpiękniejsze kwiaty, krzewy z dalekich krajów, nie tęskniąc za ojczyzną, rosły wesoło w tym zakątku, zarówno od upa­łu i zimna osłonionym. Fabiusz (dla przyczyn, które później wymienimy) rzadko kiedy na dłu­żej jak na dni parę zawitał do willi i to naj­częściej w przejeździe do modnych miejscowo­ści, gdzie świat rzymski najwięcej się zbierał i bawił. Córka jego była więc przeważnie sa­ma i chętnie przebywała w samotności. Oprócz bogatej biblioteki, składającej się głównie z dzieł gospodarskich lub w związku z nauką rolnictwa będących, zapas książek z dawna ulubionych i lżejszych a świeżych pism (których zwykle za wysoką cenę wczesny odpis otrzymywała Fabiola) przywożono każdego roku z Rzymu wraz z wielką liczbą mniejszych, domowych utworów sztuki, które zdobiły i zaludniały nową siedzi­bę. Wiele porannych godzin spędzała Fabiola w ulubionym, dopiero co opisanym zaciszu, nad skrzynią książek, z których wybierała to tę, to ową. Lecz ktokolwiek by ją odwiedził w tym roku, dziwiłby się, zastając ją prawie zawsze nie samą, lecz z towarzyszką, i to z niewolni­cą! Możemy wyobrazić sobie, jak zdziwioną była Fabiola, gdy nazajutrz po obiedzie, da­nym w jej domu, Agnieszka doniosła jej, że Syra podziękowała za ofiarowaną sobie służbę, chociaż nadzieją wolności nęcona. Jeszcze bar­dziej zadziwiła się, słysząc, że Syra odmówiła z przywiązania ku niej. Nie mogła Fabiola nic sobie takiego przypomnieć, co by jej tłumaczyło to przywiązanie: nigdy dla niewolnicy swojej najmniejszej nie okazała przychylności, ani na­wet wdzięcznego uczucia za jej wierne i tro­skliwe w chorobie staranie. Przypuszczała więc, że to postępowanie było szaleństwem po tym wszystkim, co od niej Syra wycierpiała, lecz i tego pojąć nie mogła. Nieraz, prawda, czy­tała lub słyszała o przykładach wierności i po­święcenia niewolników nawet dla srogich pa­nów, lecz przykłady te były zawsze uważane za szczególne wyjątki; cóż znaczą wreszcie tak nieliczne przez wiele wieków przykłady miłości w porównaniu z tysiącami przykładów niena­wiści, którym się sama przypatrzyła? A prze­cież jasny i niewątpliwy przykład miłości mia­ła przed sobą i ten ją mimo woli zastanawiał. Czas jakiś czekała i sługi swojej z oka nie spuszczała, aby zobaczyć, czy nie zdradzi po­stępowaniem swoim mniemania, że coś wielkiego uczyniła, i że pani czuć to powinna. Ni­gdy nic podobnego nie dostrzegła. Syra oddawała się obowiązkom z tą samą pilnością, pełną prostoty, i niczym nie dawała poznać, aby uważała się za coś wyższego, niż pierwej. Serce Fabioli miękło coraz bardziej i poczęła myśleć, iż nie jest niepodobna kochać niewolnicę, jak to niegdyś w rozmowie z Agnieszką utrzymy­wała. I poznała inną jeszcze prawdę, że istnie­je na świecie bezinteresowna miłość, przywiązanie, niewymagające odpłaty.

 

Rozmowy Fabioli z niewolnicą po owej, którąśmy opowiedzieli, przekonały ją, że Syra wyższe odebrała wychowanie. Delikatność nie pozwalała jej dopytywać się o przeszłość nie­wolnicy. Zdarzało się, że kupcy nieraz starali się o wysokie wykształcenie dla młodych nie­wolnic, aby ich wartość podnieść. Lecz wkrót­ce odkryła, że Syra greckich i łacińskich auto­rów z łatwością i wdziękiem czytała i obu ję­zykami poprawnie pisała. Stopniowo wywyż­szała ją nad inne niewolnice z wielką tamtych zazdrością i rozkazała Eufrozynie, aby Syra miała osobny pokój, co było największą pocie­chą dla biednej dziewczyny, i uważała ją za przyboczną lektorkę i sekretarkę. Wszakże Fabiola żadnej nie dostrzegła zmiany w postę­powaniu niewolnicy, ani dumy, ani zarozumia­łości, gdy bowiem Syra przypadkiem miała wy­konać jaką podlejszą pracę, do której dawniej używaną była, nigdy nie pomyślała wyręczyć się kim innym, lecz od razu i z prostotą wy­pełniła, czego od niej żądano.

 

Książki, którym Fabiola najwięcej czasu poświęcała, należały, jakeśmy już mówili, do wyższej i uczonej literatury filozoficznej. Dzi­wiła się Fabiola, słysząc, jak niewolnica cza­sem prostą uwagą zbiła niezachwianą na pozór maksymę lub jakiś ustęp deklamacji o cnocie albo z wyższego stanowiska, aniżeli autorowie z dawna przez Fabiolę podziwiani, zapatrywała się na moralną prawdę, lub nasuwała praktyczniejszy sposób postępowania. A źródłem tych uwag i myśli nie zdawała się być prze­nikliwość głębokiego umysłu, ani bystrość dow­cipu, ani nawet oczytanie, ani głębokie myślenie, ani wyższość w słowach, myślach i postę­powaniu Syry: książki – teraz razem czytane i wspólne nauki – były dla niej widocznie no­wością – lecz w sercu niewolnicy zdawał się być ukrytym nieomylny zmysł do poznania prawdy, klucz do wszystkich tajników nauk moralnych, struna dźwięczna, najdoskonalej zgodna z tym, co sprawiedliwe i dobre, a ni­gdy się nie zgadzająca z tym, co złe, zepsute, lub nawet tylko dwuznaczne. Tej tajemnicy nie mogła Fabiola zgłębić, lecz nic dotąd tak podobnego do tak zwanej intuicji nie widziała. Nie była jeszcze w stanie zrozumieć, że ostat­ni i najmniejszy w królestwie niebieskim (a cóż mniejszego od niewolnika?), wyższy jest w duchowej mądrości i w świetle niebiańskich przywilejów od każdego świętego, żyjącego przed przyjściem Zbawiciela, a nawet od samego Jana Chrzciciela.

 

Ślicznego poranku, pani i niewolnica, siedząc przy fontannie, zajęte były czytaniem; pierwsza, zmęczona poważną książką, szukała lżejszej i nowszej, i wyjmując rękopis z teki, rzekła:

 

– Syro, rzuć tę głupią książkę na bok. Oto jest coś, jak mi mówiono, bardzo zabawnego, a właśnie pod ręką. Będzie to nowość dla nas obu.

 

Sługa uczyniła, jak jej rozkazano, spojrzała na tytuł książki i zarumieniła się. Rzuciła okiem na pierwszą kartkę i utwierdziła się w obawie, że miała w ręku jedną z tych przew­rotnych książek, które, jak się użala święty Justyn, wolno z rąk do rąk przechodziły, cho­ciaż bardzo niemoralne i wszelką cnotę depcące, gdy tymczasem pisma chrześcijańskie za­kazywane były i wyśmiewane.

 

Położyła książkę ze spokojem i rzekła sta­nowczo:

 

– Nie żądaj ode mnie, łaskawa pani, abym tobie z tej książki czytała. Jest niestosowna dla mnie do czytania i tobie do słuchania.

 

Fabiola zdziwiła się. Nigdy nie słyszała, ani pomyślała, aby cokolwiek mogło ograniczać ochotę do czytania. To, co w naszych czasach mamy za najnieprzyzwoitsze, było wtenczas powszechną i modną lekturą.

 

– Cóżby nam się stać mogło? – zapytała z uśmiechem. – Nie wątpię, że wiele szkarad­nych zbrodni i brzydkich uczynków opisanych jest w tej książce; lecz to nas nie nakłoni do naśladowania ich. A tymczasem zabawnie jest czytać o tym, co drudzy złego popełnili.

 

– A czy chciałabyś dla jakiejkolwiek przy­czyny sama te zbrodnie popełnić?

 

– Za nic w świecie.

 

– A przecież gdy czytasz, wyobrażenie zbrodni musi zajmować twój umysł; gdy cię zbrodnie bawią, myśli twoje z przyjemnością nad nimi się zatrzymują.

 

– Zapewne. I cóż stąd?

 

– To wyobrażenie jest nieczyste, a ta myśl przewrotna.

 

– Jakże to być może? Wszak przewrot­ności nie ma, gdzie nie ma działania czynu?

 

– Prawda, pani; ale czymże jest myśl, jeśli nie działaniem umysłu, lub jak ją nazywam, duszy. Namiętność, która pragnie śmierci czy­jej, jest działaniem tej niewidzialnej potęgi i jest tak jak ona niewidzialną; raz, który śmierć za­daje, jest tylko machinalnym czynem ciała wi­docznym tak, jak ciało. Lecz która potęga roz­kazuje, a która rozkaz wypełnia? Na której ciąży odpowiedzialność za ostateczny skutek czynu?

 

– Rozumiem – rzekła Fabiola, po chwilo­wym milczeniu. – Lecz jedna jeszcze pozostaje trudność. Utrzymujesz, że jest odpowiedzial­ność za wewnętrzny zarówno, jak za zewnętrzny czyn. Przed kim? Jeśli jeden po drugim nastąpi, jest zjednoczona odpowiedzialność za oba przed społeczeństwem, przed prawami, przed spra­wiedliwością, przed sobą samym; lecz jeżeli tylko wewnętrznie czyn popełniony, przed kim może być odpowiedzialność? Kto sądzić może? Kto wyśledzi czyn?

 

– Bóg – odrzekła Syra z uroczystą prostotą.

 

Fabiola była zawiedziona w nadziei. Spo­dziewała się usłyszeć jaką nową teorię, nową naukę. Tymczasem usłyszała tylko to, w czym upatrywała prosty zabobon, chociaż może nie z taką, jak dawniej, zarozumiałością.

 

– Jak to, Syro, wierzysz więc w Jowisza, Junonę, może w Minerwę, która z całej olim­pijskiej rodziny jeszcze najgodniejsza poszano­wania? Czy myślisz, że mają jakąkolwiek wspólność z naszymi sprawami?

 

– Daleka ta myśl ode mnie; nienawidzę tych imion, i brzydzę się przewrotnością, której one są w bajkach symbolem. Nie, nie mówiłam o bogach i boginiach, lecz o jednym Bogu.

 

– A jak go nazywasz, Syro, po swojemu?

 

– Nie ma innego imienia, jak tylko Bóg i to imię dlatego Mu ludzie dali, aby mogli mówić o Nim. To imię nie objaśnia ani Jego natury, ani trwania i przymiotów.

 

– A jakież są przymioty, trwania i natura Je­go? – zapytała pani domu z obudzoną ciekawością.

 

– Prosta, jak światło, jest Jego natura, jedna i ta sama w każdym miejscu, niepodziel­na, nieskażona, przenikająca, wszystko napeł­niająca, wszędzie przytomna i nieograniczona. Istniał przed wszelkim początkiem, istnieć będzie po skończeniu wszystkiego. Potęga, mąd­rość, dobroć, miłość, sprawiedliwość i nieomyl­ność są przymiotami Jego natury i tak nieogra­niczone, tak nieskończone, jak On sam. Przez Niego tylko stworzenie trwać może i w nicość się obrócić.

 

Fabiola nieraz czytała o natchnionym wejrzeniu Sybilli czyli kapłanki wyroczni Delfickiej, lecz nigdy dotąd nic podobnego nie wi­działa na własne oczy. Oblicze niewolnicy płonęło, oczy jaśniały niebiańskim, spokojnym blaskiem, postać cała była nieruchoma, słowa płynęły z ust jej, jak z dźwięcznej fletni, w którą cudze piersi dmuchają. Wyraz jej twarzy i postać mimo woli przypomniały Fabioli oderwane od ziemi i tajemne wejrzenie, które nieraz uważała u Agnieszki, lubo u dzie­cięcia było czulsze i wdzięczniejsze, u Syry zdawało się gorętsze i prorocze.

 

– Jaka zapalona, gorąca, wschodnia natu­ra! – pomyślała Fabiola, patrząc na niewolni­cę. – Nie dziw, że wschód uważamy za ojczyz­nę poezji i natchnienia!

 

Gdy wreszcie Syra ochłonęła nieco z zach­wycenia, rzekła Fabiola wesołym, o ile mogła, tonem:

 

– Lecz, Syro, czy możesz myśleć, że Isto­ta, którąś opisała, tyle wyższa nad wszelkie dawne wyobrażenia bajeczne, chciałaby zatrudniać się ciągłym dozorem uczynków, a co wię­cej błahych myśli milionów stworzeń?

 

– Nie jest to zatrudnienie dla Niej, ani na­wet upodobanie. Nazwałam Ją światłem. Czyż jest zatrudnieniem lub pracą dla słońca przenikać promieniami wskroś tę kryształową fontannę aż do najdrobniejszych na dnie ka­myczków? Patrz, jak przenikają nie tylko te iskry, które spadające krople sypią po bokach fontanny; nie tylko diamentowe bańki, co pow­stają, zaświecą na chwilę i znikną na powierz­chni; nie tylko złote rybki, które się pluszczą w ich świetle, ale także obrzydliwe, czarne, pełzające stworzenia, które chcą się ukryć w ciemnych zakątkach na spodzie, a nie mo­gą, bo je światło opromienia. Czyż jest w tym zatrudnienie lub praca dla słońca, które te wszystkie rzeczy oświeca? Daleko prędzej można by nazwać pracą, gdyby słońce chciało zatrzymać promienie swoje na powierzchni przezroczystego żywiołu, aby wskroś światłem nie przeszedł. A co tu słońce czyni, to pow­tarza w najbliższym i o tysiąc mil odległym strumyku z równą łatwością, a przypuszczając najniepodobniejsze pomnożenie się lub rozsze­rzenie strumyków, nie możemy myśleć i wie­rzyć, żeby promieni nie wystarczyło lub świat­ła zabrakło dla oświecenia wskroś wszystkich.

 

– Teorie twoje zawsze piękne, Syro, i za­dziwiające, jeśli prawdziwe – rzekła Fabiola po chwilowym milczeniu, wlepiwszy oczy w fon­tannę, jakby przekonać się chciała o prawdzie słów Syry. – I wydają się prawdziwymi – dodała – bo czyżby kłamstwo mogło być piękniej­sze od prawdy? Lecz co za straszna myśl, nigdy nie być samą, nigdy najskrytszego życzenia, nigdy najmniejszej myśli, najlżejszego pomysłu dumnej lub dziecinnej głowy nie móc ukryć przed Istotą, nie znającą niedoskonało­ści. Straszna myśl, że się żyje, jeśli prawdę mówisz, pod ciągłym wejrzeniem oka, którego słońce jest tylko cieniem, bo słońce nie prze­nika duszy! Myśl taka mogłaby doprowadzić do samobójstwa, aby się uwolnić od okropne­go, wszechwidzącego oka!

 

Fabiola patrzała z pewną dzikością, mó­wiąc te słowa. Pycha pogańskiego serca gwał­townie powstała i Fabiola nie chciała poddać się tej pewności, że nigdy nie będzie samą z myślami swymi, albo że istnieje potęga, śle­dząca najskrytsze jej chęci, myśli lub marze­nia. A ciągle powracała myśl: "Przecież zdaje się to tak prawdziwym!" Szlachetny umysł bił się z rozburzoną namiętnością, jak orzeł w walce z wężem raczej okiem, niż dziobem i szponami pokonywa podłego nieprzyjaciela. Po walce, widocznie malującej się na twarzy i w ruchach, pokój wstąpił w duszę Fabioli. Zdawało się, że po raz pierwszy uczuła obec­ność wyższej od siebie Istoty, której się bała, a którą pragnęła kochać. Ugięła umysł przed Nim, uchyliła do stóp Jego rozum; i serce tak­że przyznało po raz pierwszy, że ma Pana i Króla.

 

Syra z wzruszeniem w milczeniu śledziła wpływ słów na umysł pani. Wiedziała dob­rze, co zależało od wypadku tej wewnętrznej walki; widziała, w jak wielkiej niewiadomości pogrążona była uczennica, i gorąco się modli­ła o zesłanie dla niej łaski poznania prawdy. Nareszcie Fabiola podniosła głowę jakby my­ślami obciążoną i z wdzięczną łaskawością rzekła:

 

– Syro! Pewna jestem, żem nie doszła do dna nauki twojej; jeszcze wielu rzeczy masz mnie pewnie uczyć. Lecz dzisiaj odkryłaś przed umy­słem moim świat nowy i życie nowe. Świat cnoty, wyższy nad opinie i sądy ludzkie, wiadomość o wszechwidzącej, pochwalającej i na­gradzającej potędze: wszak się nie mylę?

 

Syra potwierdziła mniemanie Fabioli.

 

– O potędze przytomnej działaniom naszym, gdy żadne oko nie może nas widzieć, ani pow­strzymać, ani zachęcić; z tym uczuciem, cho­ciażby na wieczną skazani samotność, musieli­byśmy być zawsze ciż sami, ponieważ ten wpływ musi być silniejszy w prowadzeniu nas nad wszelkie ludzkie nauki, a opuścić nas nie może; takie jest, jeślim zrozumiała teorię two­ją, stanowisko wyższości duchowej, do którego by teoria ta każdego człowieka podniosła. Utracić to wysokie stanowisko, nawet przy cnotliwym powierzchownie życiu, byłoby tylko obłudą i prawdziwą przewrotnością. Czy nie tak?

 

– O moja droga pani – zawołała Syra – o ile lepiej wyrazić to umiesz ode mnie!

 

– Nie pochlebiałaś mi nigdy dotąd, Sy­ro – rzekła Fabiola z uśmiechem – nie zaczynajże i teraz. Lecz nowym światłem roz­jaśniłaś dzisiaj inne jeszcze rzeczy, dotąd nie­zrozumiałe dla mnie. Powiedz mi teraz, czyś tak myślała, mówiąc mi kiedyś, że w twoich oczach nie ma różnicy między panią a niewolnicą; że ponieważ różnica jest tylko powierz­chowna i społeczna, nie może być przyrówna­ną do tej równości, która istnieje przed obli­czem najwyższej Istoty, o której mówisz, i do tej duchowej wyższości, którą ta Istota upatrywać może w jednym człowieku nad drugim bez względu na ziemskie stosunki?

 

– Taka była główna myśl moja, szlachetna pani; lecz inne jeszcze względy miały w niej udział, które teraz nie mogłyby cię zająć.

 

– A przecież, gdyś wyraziła to zdanie swoje, wydało mi się tak potworne, tak nie­dorzeczne, że duma i gniew wzięły nade mną górę. Pamiętasz Syro?

 

– Och! nie, nie – odrzekła poczciwa słu­ga – nie wspominaj o tym, błagam cię, pani!

 

– Czyś mi przebaczyła dnia tego, Syro? – rzekła pani z nieznanym dotąd wzruszeniem.

 

Biedna dziewczyna nie wiedziała, co z so­bą począć. Powstała i rzuciła się do nóg pa­ni, i chciała uchwycić jej rękę, lecz Fabiola nie dała ręki, i po raz pierwszy w życiu rzu­ciła się w objęcia niewolnicy i płakała.

 

Strumień łez płynął długo i obficie. Serce Fabioli brało górę nad rozumem wskutek coraz wyższego polotu ku doskonałości. Nareszcie uspokoiła się i rzekła:

 

– Jeszcze jedno słowo, Syro: czy można wznosić serce i czcić tę Istotę, którąś mi opi­sała? Czy nie jest zbyt wielką, zbyt wysoką, zbyt daleką?

 

– Och, nie, wcale nie, pani! – odrzekła sługa. – Nie jest On dla nikogo daleki; bo tak, jak w świetle słońca, tak w pełności Jego po­tęgi, dobroci i mądrości żyjemy, ruszamy się i jesteśmy. Stąd też każdy może modlić się do Niego, nie jako do oddalonej, lecz przy­tomnej w nas i około nas Istoty, tak jak my wobec tej Istoty przytomni jesteśmy; i On nie słyszy nas uszami, lecz słowa nasze przyjmuje wprost do łona swego i życzenia serca naszego zanurza w głębokościach bezdennych Bo­skiego serca.

 

– Lecz – mówiła dalej Fabiola z niejaką nieśmiałością – czy nie ma wielkiego aktu wia­ry, uroczystego, stanowczego na wyznanie i uwielbienie Jej, aktu podobnego do ofiar na­szych?

 

Syra wahała się odpowiedzieć, bo rozmowa zdawała się przenosić na punkt tajemniczy i święty, którego Kościół nigdy nie odsłaniał przed pogańskim okiem. Odpowiedziała więc prostym i ogólnym potwierdzeniem.

 

– A czybym nie mogła – zapytała pokor­niej jeszcze Fabiola – być wtajemniczoną w szkołę waszą, abym mogła ten wzniosły hołd złożyć?

 

– Obawiam się, że nie; trzeba, aby ofiara godną była Bóstwa.

 

– Ach zapewne! – odrzekła Fabiola. – Wół może być ofiarą godną Jowisza lub koza Bakchusa, lecz gdzież szukać ofiary godnej Te­go, któregoś mi poznać dała?

 

– Trzeba, zaprawdę, aby ofiara ze wszech miar godną Go była, najczystszą, najwyższą, zasługującą bez granic.

 

– I jakaż jest ta ofiara, Syro?

 

– On sam jest tą ofiarą.

 

Fabiola zakryła twarz rękami, potem pełne ognia oczy wlepiła w twarz Syry i rzekła:

 

– Jestem pewna, że w tym wszystkim, co mi mówisz, jest myśl prawdziwa, głęboka, tajemna, ale tajemnica ta przeraża mnie i ro­zumieć jej nie mogę.

 

– Jako niezawodna jest, że On mnie sły­szy i zna myśli moje, tak i to pewna, że ci powiedziałam prawdę.

 

– Nie mam siły dłużej mówić z tobą; umysł mój potrzebuje wypoczynku.

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 118-133.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: