F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ XII.

 

Wilk i lis

 

Rady afrykańskiej niewolnicy nie poszły w las dla chciwego Korwina. Jej własna nie­nawiść ku chrześcijanom stąd pochodziła, że pani, do której pierwej należała, przeszedłszy na wiarę chrześcijańską, uwolniła wszystkich swoich niewolników z wyjątkiem Afry. Wie­dząc ta pani, jak szkodliwą mogłaby być pu­szczona na wolność osoba tak niebezpiecznego charakteru, jak Afra, albo raczej Jubala, tak się właściwie Afrykanka zwała, odstąpiła ją innej pani.

 

Korwin nieraz widywał Fulwiusza w łaź­niach i innych publicznych miejscach i zazdro­śnie podziwiał piękną powierzchowność jego, strój i wymowę. Lecz dla niezgrabnej dziko­ści swojej i ponurego usposobienia, nigdy nie byłby się odważył zaczepić Fulwiusza, gdyby nie był odkrył, że choć więcej wykształcony, nie ustępował mu w przewrotności. Fulwiusza dowcip i rozum a zwierzęca siła i nieczuła obojętność Korwina mogły być bardzo przydat­ne dla obu.

 

Korwin miał młodego cudzoziemca w mocy swojej od chwili, w której poznał prawdziwy jego charakter. Postanowił więc gwałt sobie zadać i wejść w porozumienie z tym człowie­kiem, który nie będąc sprzymierzeńcem, mógł­by się stać niebezpiecznym dla niego współ­zawodnikiem.

 

Około dziesięciu dni po schadzce wyżej opi­sanej Korwin szedł ku ogrodom Pompejusza. Te ogrody otaczały teatr Pompejusza w pobli­żu teraźniejszego placu Farnese. Za panowa­nia Nerona ogień pochłonął tak zwaną sce­nę, część gmachu, którą później Dioklecjan z wielką wspaniałością odnowił. Ciemne ulice klonowe, posągi dzikich zwierząt, fontanny, strumyki obficie zdobiły te ogrody, po których wałęsając się, Korwin zoczył Fulwiusza i zbli­żył się do niego.

 

– Czego chcesz ode mnie? – zapytał cudzoziemiec, spoglądając z zadziwieniem i pogardą na brudną odzież Korwina.

 

– Chcę z tobą pomówić, może dla twego dobra... i dla mego.

 

– Cóż ty mi możesz powiedzieć w moim interesie? Że w twoim, o tym nie wątpię.

 

– Fulwiuszu, jestem szczerym człowiekiem i nie mam na myśli ubiegać się z tobą o ro­zum i polor; lecz powiadam ci: jesteśmy jedne­go rzemiosła, a zatem i jednej myśli.

 

Fulwiusz wzdrygnął się i mocno zarumienił. Potem rzekł pogardliwym tonem:

 

– Co sobie myślisz, hultaju?

 

– Jeśli ściskasz pięść – odrzekł Korwin – aby pokazać piękne pierścienie na delikatnych palcach, to bardzo ładnie. Lecz jeśli myślisz grozić silniejszemu, dam ci dobrą radę: scho­waj rękę na powrót w fałdy wspaniałej togi, a tak bardziej do twarzy ci będzie.

 

– Skończ od razu. Pytam powtórnie, co sobie myślisz?

 

– Myślę Fulwiuszu – szepnął mu do ucha – że jesteś szpiegiem i donosicielem.

 

Fulwiusz odskoczył pomieszany, lecz opa­miętawszy się, rzekł:

 

– Skąd masz prawo znieważać mnie ha­niebnym oszczerstwem?

 

– Odkryłeś – rzekł z mocnym przyciskiem – spisek na wschodzie, a Dioklecjan...

 

Fulwiusz przerwał mu i zapytał:

 

– Jak się nazywasz? Kto jesteś?

 

– Nazywam się Korwin, jestem synem Tertulusa, prefekta miasta.

 

To objaśnienie za wszystkie inne starczyło i Fulwiusz rzekł łagodniejszym tonem, jakby zwyciężony:

 

– Dosyć na teraz; widzę zbliżających się znajomych. Jutro przede dniem przyjdź prze­brany na ulicę Patrycjuszów, znajdziesz mnie pod portykiem łaźni Nowatusa. Pomówimy z sobą do woli.

 

Korwin powrócił do domu, zadowolony z pierwszego kroku swego na drodze dyplo­macji; wziął od jednego z niewolników ojca odzież bardziej obdartą od swojej i z pierw­szym brzaskiem dnia udał się na naznaczone miejsce. Długo czekał i tracił już cierpliwość, gdy ujrzał zbliżającego się Fulwiusza.

 

Fulwiusz okryty był szerokim płaszczem z kapturem na twarz spuszczonym. Tak przy­witał Korwina:

 

– Dzień dobry, przyjacielu, obawiam się, czym cię zbyt długo nie wystawił na chłód zimnego poranku, zwłaszcza żeś niezbyt ciepło ubrany.

 

– Przyznaję – odrzekł Korwin – że był­bym zmęczony, gdyby mnie nie był ubawił dziwny widok, jaki miałem przed sobą.

 

– Cóż to było?

 

– Oto bardzo rano, domyślam się, że je­szcze przed moim przyjściem, schodzili się tu ze wszystkich stron i wchodzili do tego domu tylnymi drzwiami od wąskiej uliczki przeróżni nędzarze, najrzadszy zbiór dziwolągów, jakich sobie wystawić możesz, ślepi, kulawi, ułomni, zgrzybiali, garbaci wszelkiego kształtu, gdy przednimi drzwiami wchodziły osoby zupełnie innego stanu.

 

– Czyje to mieszkanie, nie wiesz? Zdaje się duży, stary dom prawie opustoszały.

 

– Należy do bardzo bogatego i jak mówią do bardzo skąpego starego patrycjusza. Lecz patrz, oto idą znowu tacy, jak pierwej.

 

W tej chwili bardzo słaby człowiek wiekiem pochylony zbliżał się wsparty na ramie­niu młodej i wesołej dziewczyny, która wspie­rając starca, mile rozmawiała.

 

– Oto już jesteśmy u celu – mówiła do niego – jeszcze parę kroków, a siądziesz so­bie i wypoczniesz.

 

– Dziękuję ci, moje dziecko – odrzekł biedny staruszek – jaka dobroć twoja, tak ra­no po mnie przychodzić!

 

– Widziałam – rzekła – że ci trzeba po­mocy, a że jestem najmniej użyteczną z rówiennic moich, pomyślałam, że powinnam pójść po ciebie i przyprowadzić cię.

 

– Słyszałem zawsze, że ślepi są nieuży­teczni i to się zdaje bardzo naturalne; lecz ty, Cecylio, niezawodnie jesteś wyjątkiem.

 

– Wcale nie, tylko to jest mój sposób do­gadzania sobie.

 

– Jak to?

 

– Najprzód korzystam z twoich oczu i sprawiam sobie przyjemność, służąc ci za podporę. "Byłem okiem ciemnych", to ty je­steś; "a nogą kulawych", to ja.

 

Dochodzili do drzwi, gdy te słowa mówiła.

 

– Ta dziewczyna jest ślepa – rzekł Fulwiusz do Korwina. – Czy uważasz jak prosto idzie, nie zbaczając ani w lewo, ani w prawo?

 

– Tak jest – odrzekł Korwin – ale wszak­że to nie jest miejsce, o którym tak często słyszeć można, gdzie się dziady schodzą, a ślepi widzą, kulawi chodzą i wszyscy razem ucztę wyprawiają. Lecz uważałem, że ci lu­dzie zupełnie się różnią od żebraków na mo­ście w Aricia (1). Zdają się do rzeczy i nawet weseli; a żaden, przechodząc, nie prosił mię o jałmużnę.

 

– Bardzo to dziwne i pragnąłbym zgłębić tę tajemnicę. Może by się tu co dobrego dla nas nawinęło. Stary patrycjusz, jak powiadasz, bardzo bogaty?

 

– Niezmiernie.

 

– Hm! jakby się tam dostać można?

 

– Wiem sposób! Zdejmę obuwie, skurczę nogę jak kulawy i wmieszam się w pierwszą gromadę dziadów, jaka nadejdzie, i śmiało wej­dę, tak się zachowując, jak oni.

 

– To się łatwo nie uda, bo któż wie, czy każdy z nich nie jest znany w tym domu.

 

– Pewny jestem, że nie, bo wielu z nich pytało się, czy to jest dom Agnieszki.

 

– Czyj? – zapytał Fulwiusz zdziwiony.

 

– Czemuż tak patrzysz – rzekł Korwinus. – To dom jej rodziców; lecz ona więcej znana, aniżeli rodzice, jako młoda i posażna panna, prawie tak bogata jak krewna jej Fabiola.

 

Domysł zbyt przenikliwy i ważny, aby się mógł Fulwiusz zwierzyć przed podłym towa­rzyszem, zabłysnął mu przed oczyma; po chwili milczenia rzekł więc do Korwina:

 

– Jeśliś pewny, że ci ludzie nie są wszys­cy znani w domu, spróbuj plan swój wykonać. Znam panią domu skądinąd i odważę się wejść przednimi drzwiami. A tak na dwa sposoby może nam się udać.

 

– Czy wiesz, co ja myślę, Fulwiuszu?

 

– Coś bardzo mądrego bez wątpienia.

 

– Myślę, że gdy ty i ja usiłowania nasze ku jednej skierujemy sprawie, zawsze możemy mieć podwójną nadzieję powodzenia.

 

– Jak to?

 

– Jak wilk i lis, gdy razem owcom wojnę wydadzą.

 

Fulwiusz przeszył towarzysza pogardliwym okiem, na co Korwin odpowiedział szkaradnym spojrzeniem, i rozeszli się każdy na swoje stanowisko.

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 96-102.

 

Przypisy:

(1) Miejsce znane w pobliżu Rzymu z natarczywości i piskliwości żebraków.

 

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: