––––
ROZDZIAŁ X.
Gdy dwaj młodzieńcy powrócili do pierwszego pokoju, zastali oczekiwanych gości już zgromadzonych. Wieczerza zastawiona była na stole, aby nie budzić podejrzenia w nieproszonych, gdyby się trafili, gościach. Towarzystwo było liczne, złożone z duchownych i świeckich, z kobiet i mężczyzn. Celem zgromadzenia było obmyślenie środków ostrożności, spowodowanych niedawnym w tym pałacu wydarzeniem.
Sebastian, posiadając niczym nieograniczone zaufanie cesarza, używał całego wpływu swego ku rozszerzaniu wiary chrześcijańskiej w pałacu. Nawrócenia były liczne, i na krótko przed onym czasem, który opisujemy, stało się jedno wielkie nawrócenie. Na mocy dawniejszych ustaw wielu chrześcijan chwytano i oddawano pod sąd, który ich bardzo często na śmierć skazywał. Dwaj bracia Markus i Marcelianus, zostali oskarżeni i w więzieniu wyroku oczekiwali, podczas gdy przyjaciele, odwiedzając ich w więzieniu, ze łzami błagać poczęli, aby odstąpieniem od wiary życie swe ratowali. Te prośby zachwiały stałością wyznawców, obiecali się namyślić, o czym Sebastian posłyszawszy, biegł na ich ratunek. Zbyt dobrze był znanym, aby mu wstępu do pieczar odmówiono; wszedł więc do ciemnego więzienia wśród nocy, jak anioł światłości. Więzienie było dobrze obwarowane, a obok było mieszkanie urzędnika, którego straży wyznawców powierzono. Miejsce w więzieniu przeznaczał zwykle wedle upodobania urzędnik. Trankwilinus, ojciec młodzieńców otrzymał trzydzieści dni czasu na przełamanie w nich dziecinnego, jak sądził, oporu, a urzędnik imieniem Nikostratus, pozyskany dla pomocy w usiłowaniach ojca, osadził Marka i Marcelina we własnym swym domu. Zamiar Sebastiana był śmiały i niebezpieczny. Oprócz dwóch chrześcijan, szesnastu pogan zbrodniarzy przesiadywało w więzieniu; prócz tego krewni nagabywali nieszczęśliwych młodzieńców i do odstępstwa nakłonić usiłowali, stróż zaś więzienny Klaudiusz i urzędnik Nikostratus z żoną Zoą życzyli sobie szczerze wyrwania dwóch młodzieńców nieszczęśliwemu losowi. Mógłże Sebastian nie wątpić, czy pośród tych ludzi nie znajdzie się choćby jeden, któryby z obowiązku swego urzędu, lub w nadziei otrzymania nagrody, albo też z nienawiści ku wierze chrześcijańskiej nie oskarżył chrześcijanina, choćby i w osobie oficera cesarskiego? A czyliż nie wiedział, że podobne oskarżenie śmierć za sobą pociągnie? Wiedział on o tym dobrze, lecz się o to nie troszczył. Jeżeli trzy ofiary zamiast dwóch mają chwalić Pana, tym lepiej; obawiał się tylko tego, aby ofiarom stałości nie brakło. Więzieniem była dawna sala jadalna; a ponieważ uczty rzymskie, rzadko wśród dnia odbywające się, niewiele światła dziennego potrzebowały, więc promyk światła dochodził przez otwór w suficie. Dlatego Sebastian, pragnąc być od wszystkich widzianym, stanął pod tym promieniem, bijącym w jeden punkt mocno oświecony, podczas gdy reszta sali zostawała w ciemności. Światło łamało się na złoceniach i klejnotach bogatej zbroi, a za każdym ruchem świętego wojownika rozsypywały się różnobarwne błyski po ciemnej przestrzeni. Nakryta głowa, a światłem oblane i uwydatnione szlachetne rysy zdradzały anielski smutek rycerza, patrzącego na dwóch wyznawców, w wierze zachwianych. Upłynęło chwil parę, zanim zdołał Sebastian wyrazić wielki żal swój, na koniec w uniesieniu przemówił:
– Szanowni i błogosławieni bracia! Wy, coście świadectwo oddawali Panu naszemu; wy, których członki noszą ślady łańcuchów, z miłości ku Niemu dźwiganych, wy coście zakosztowali goryczy kielicha Chrystusowego, chciałbym paść do nóg waszych i uczcić was i o modły prosić. Nie chcę zaś stawać przed wami, iżby was napominać, albo broń Boże, potępiać. Możeli być prawdą, com słyszał? Że gdy aniołowie wplatają ostatnie kwiaty tryumfu w wieńce wasze, wy ich zmuszacie, aby zasmuceni ustali w świętym poselstwie i kwiaty na wiatr rzucili? Mogęż wierzyć, że stojąc już u bram nieśmiertelnego miasta, mogliście zapragnąć powrotu do tego padołu wygnania i płaczu?
Młodzieńcy spuścili głowy i płakali w kornym swej słabości wyznaniu. Sebastian mówił dalej.
– Nie chcecie spojrzeć w oczy biednemu żołnierzowi, ostatniemu ze sług Bożych; jakże wytrzymacie gniewne spojrzenie Pana, którego chcecie zaprzeć się przed ludźmi (lecz w sercu zaprzeć się nie możecie), w tym strasznym dniu, w którym Bóg także zaprze się was przed aniołami Swymi? gdy zamiast, iżbyście z ufnością stanęli przed Nim jako dobrzy i wierni słudzy, którymi wczoraj jeszcze byliście, staniecie zawstydzeni. Tu zaś przeżyjecie na ziemi krótsze lub dłuższe, ale sromotne lata; odepchnięci od Kościoła, pogardzeni nawet od nieprzyjaciół wiary waszej, a co najgorsza, dręczeni toczącymi serce wyrzutami i zgryzotą niczym nieuśpioną.
– Przestań! przez litość, przestań! kimkolwiek jesteś – zawołał Trankwilinus, ojciec dwóch wyznawców. – Nie przemawiaj tak surowo do moich synów. Łzy matki, zapewniam cię i moje błagalne prośby, a nie męczarnie, którym tak mężnie czoło stawiali, zdołały ich zachwiać. Czemuż by mieli nieszczęsnych rodziców opuszczać w niedoli i smutku? Czy twoja religia tak rozkazuje i czy możesz nieczułość serca nazywać świętym duszy przymiotem?
– Czekaj cierpliwie, poczciwy ojcze – rzekł Sebastian łagodnie – pozwól mi pierwej z synami pomówić. Wiedzą, o czym mówię, a czego ty jeszcze rozumieć nie możesz, lecz przy łasce Bożej wkrótce zrozumiesz także. Wasz ojciec ma słuszność, mówiąc, że miłość wasza ku rodzicom poczęła górować nad miłością tego Pana, który powiedział: "Ten, co kocha ojca i matkę bardziej, niż mnie, nie jest mnie godzien". Nie spodziewajcie się zapracować na wieczne szczęście waszych podeszłych rodziców, tracąc sami prawo do żywota. Chcecież ich nawrócić, wypierając się sami wiary chrześcijańskiej? Chcecież ich zaciągnąć w szeregi żołnierzy Krzyża, sami wpierw sromotnie opuściwszy znaki? Czy chcecie im dowieść, że nauka Krzyża droższą jest nad życie, przekładając życie nad tę naukę? Jeżeli pragniecie pozyskać dla nich nie tymczasowe życie śmiertelnego ciała, lecz wieczne życie duszy, spieszcież sami pozyskać to życie dla siebie; zdobywajcie wieńce i palmy, a składajcie je u nóg Zbawiciela i błagajcie o zbawienie rodziców.
– Dosyć, dosyć, Sebastianie; zwyciężyłeś – zawołali dwaj bracia.
– Klaudiuszu – rzekł jeden – okuj mnie w łańcuchy, któreś zdjął z nóg i rąk moich.
– Nikostracie – dodał drugi – rozkaż, by się stało podług wyroku.
Lecz Nikostratus się nie ruszył, ani Klaudiusz.
– Bywaj zdrów, drogi ojcze; żegnam cię, droga matko – rzekli kolejno Markus i Marcelianus, ściskając rodziców.
– Nie – odrzekł ojciec – już się nie rozłączymy. Nikostracie, pójdź, powiedz Chromacjuszowi, że jestem od tej chwili chrześcijaninem i zarówno z synami pragnę umierać za wiarę, która dzieci moje na bohaterów wyniosła.
– A ja – rzekła matka – nie chcę się rozłączać z mężem i dziećmi.
Wszyscy byli wzruszeni. Wszyscy płakali, jednym uniesieniem i uczuciem porwani; a Sebastian widział, że wiele kobiet i mężczyzn, tkniętych było łaską, zmiękczonych słodyczą prawdy i pokonanych jej potęgą, a na śmierć niechybną narażonych, gdyby jedna tylko z pośród tych dusz oparła się łasce. Sebastian zmierzył niebezpieczeństwo nie swoje, lecz Kościoła, gdyby nagle odkrycie nastąpiło; niebezpieczeństwo, grożące tym duszom wahającym się między śmiercią, a żywotem. Niektórzy wieszali się u rąk jego, inni ściskali kolana; niektórzy całowali nogi posłańcowi Bożemu, zesłanemu jak anioł do Piotra w więzieniu jerozolimskim.
Dwie tylko osoby zachowały milczenie. Nikostratus był wprawdzie wzruszony, lecz bynajmniej nie nawrócony. Wzruszony był w sercu, lecz w przekonaniu niezachwiany. Żona jego Zoe, klęcząc przed Sebastianem, wzrokiem błagała, ręce wyciągała, lecz nic nie mówiła.
– Pójdź, Sebastianie – rzekł pisarz sądowy, bo taki był urząd Nikostrata – czas, abyś już wyszedł. Podziwiam szczerą wiarę i nieulęknione serce, które cię popchnęło do czynu, który teraz spełniłeś, przemawiając do młodzieńców za wiarę na śmierć skazanych; lecz obowiązek musi przeważyć własne uczucie moje.
– Nie uwierzyłeś więc tak, jak tamci? – zapytał Sebastian.
– Nie, Sebastianie, nie tak łatwo mnie przekonać; potrzeba dla mnie silniej jeszcze przemawiających dowodów, niż sam nawet widok cnoty twojej.
– Och, przemów więc ty do męża – rzekł Sebastian do Zoe – mów, wierna żono; przemów do serca małżonka twego; bo chyba bym się wielce zawiódł, jeślibym się omylił, co w twoich oczach czytam, żeś ty w Chrystusa uwierzyła.
Zoe zakryła twarz rękami i gwałtownie płakać poczęła.
– Wzruszyłeś ją do żywego, Sebastianie – rzekł mąż – czy nie wiesz, że ona jest niema?
– Nie wiedziałem, Nikostracie; bo gdym ją ostatni raz widział w Azji, mówiła.
– Od sześciu lat – odrzekł mąż wzruszonym głosem – język jej został tknięty paraliżem i zaniemówiła.
Sebastian milczał przez chwilę, a potem rozłożył ręce i wzniósł je do góry, jak zwykli byli czynić chrześcijanie w czasie modlitwy, a wzniósłszy oczy ku niebu, zawołał:
– O Boże! Ojcze Pana naszego, Jezusa Chrystusa! Twoim jest początek dzieła tego; dozwól, aby dokonanie było Twoim jedynie dziełem. Okaż Twoją potęgę, bo wielka stała się tego potrzeba. Uczyń tę łaskę najsłabszemu i najnędzniejszemu z narzędzi Twoich. Dozwól mnie wielce niegodnemu rozpędzić zwycięskim orężem krzyża Twego duchy ciemności i niechaj miłosierdzie Twoje obejmie nas wszystkich! Zoe, spojrzyj raz jeszcze na mnie!
Wszyscy milczeli i prawie nie oddychali, gdy Sebastian po krótkiej wewnętrznej modlitwie prawą ręką znak krzyża na ustach Zoy czyniąc, przemówił:
– Zoe, mów, czy wierzysz?
– Wierzę w Pana Jezusa Chrystusa! – zawołała czystym i doniosłym głosem i rzuciła się do nóg Sebastiana.
Krzyk wyrwał się z piersi Nikostrata i padając na kolana, łzami oblewał rękę Sebastiana.
Zwycięstwo było zupełne. Wszyscy byli nawróceni i natychmiast obmyślono sposób zachowania tajemnicy. Osoba odpowiedzialna za więźniów, miała prawo umieszczać ich podług swego upodobania; Nikostratus dał im wszystkim zupełną wolność w domu swoim, nie wyjmując Trankwilinusa i żony jego. Sebastian, nie tracąc czasu, powierzył więźniów troskliwej opiece świątobliwego księdza Polikarpa. Była to okoliczność tak wyjątkowa i tak głębokiej tajemnicy wymagająca, a czasy tak groźne, w których wszelkiego drażnienia pogan tak starannie trzeba było unikać, że nauka dzień i noc trwała, i wkrótce chrzest święty był więźniom udzielony.
Świeżo ponawracane chrześcijańskie owieczki zachęcone i pocieszone zostały nowym cudem. Trankwilinus, mocno cierpiący na podagrę, nagle przy chrzcie uleczonym został.
Chromacjusz był prefektem miasta, a Nikostratus, odpowiedzialnym będąc za więźniów swoich, niedługo mógł taić zaszłe wypadki przed zwierzchnikiem swoim.
Była to sprawa gardłowa dla wszystkich, lecz wzmocnieni wiarą, gotowi byli na śmierć. Chromacjusz był człowiekiem prawego charakteru i nie sprzyjał prześladowaniu; słuchał ze współczuciem opowiadania Nikostrata. Lecz, gdy usłyszał o uzdrowieniu Trankwilinusa, mocno się zastanowił. On także cierpiał na tę chorobę i doznawał nieznośnych bólów.
– Jeśli – rzekł – to, co mówisz, jest prawdą i gdybym sam mógł się przekonać o tej uzdrawiającej potędze, nie oparłbym się rzeczywistości.
Posłano po Sebestiana. Dawać chrzest niewierzącemu dla doświadczenia uleczającej siły tego Sakramentu, nie godziło się, lecz Sebastian cud Boży sprowadził, i Chromacjusz zupełnie zdrowie odzyskał. Potem przyjął chrzest św. z synem Tyberiuszem.
Od tej chwili niepodobieństwem dlań było urząd prefekta piastować i złożył go w ręce cesarza. Tertulus, ojciec obiecującego młodzieńca Korwina, i prefekt pretorian mianowany został następcą Chromacjusza.
Powyższe wypadki działy się jakiś czas przed początkiem naszej powieści, i w pierwszym rozdziale mówiliśmy o ojcu Korwina już jako o prefekcie miasta.
Powrócimy teraz do tego, jak Sebastian i Pankracjusz zeszli się z wszystkimi prawie osobami, z którymi zabraliśmy znajomość w domu urzędnika. Wielu zamieszkałych było w samym pałacu lub w pobliżu, a oprócz tych osób przybył także Kastulus, zajmujący wysokie stanowisko u dworu i żona jego Irena. Kilka takich zgromadzeń już się odbyło, aby obmyśleć bezpieczny sposób udzielania nauki religii nowo nawróconym i aby wyszukać ciche schronienie dla osób, które wskutek nagłej zmiany życia lub przez opuszczenie urzędu mogły popaść w podejrzenie.
Sebastian otrzymał od cesarza pozwolenie, aby Chromacjusz mógł się oddalić do willi swojej w Kampanii, postanowiono więc, aby neofici zamieszkali z nim w tej willi i pod jednym dachem słuchając nauki, wspólnie chrześcijańskie nabożeństwo odprawiali. Zbliżała się pora roku, w której wszyscy rozjeżdżali się na wieś, i cesarz nawet wybierał się ku wybrzeżom neapolitańskim, aby stamtąd objechać południowe Włochy. Sprzyjała więc chwila do uskutecznienia obmyślonego planu. I papież, odprawiając mszę świętą w domu Nikostrata w pierwszą niedzielę po cudownym nawróceniu, zachęcał do opuszczenia miasta.
Na teraźniejszym zebraniu wszystkie drobne szczegóły zostały załatwione. Wierni, na kilka oddziałów podzieleni, mieli ruszyć w przeciągu kilku następujących dni, różnymi drogami: jedni appijską, drudzy latyńską, inni zaś idąc brzegiem Tybru, a następnie górzystą drogą przez Arpinum, wszyscy zaś mieli się zejść w willi pod Kapuą. Podczas tego nieco nużącego umawiania się, Torkwatus, jeden z więźniów nawróconych przez Sebastiana, okazał się zbyt niecierpliwym, a nawet niesfornym. Niedogodności upatrywał w każdym planie; sprzeciwiał się rozkazom, jakie mu dawano; z pogardą mówił o ucieczce przed niebezpieczeństwem (jak się wyrażał) i przechwalał się, że gotów zaraz nazajutrz pójść na Forum, obalić jaki ołtarz, lub przedstawić się sędziemu jako chrześcijanin. Starano się wszelkimi sposobami jego usposobienie złagodzić i gorliwość ostudzić, a przynajmniej zniewolić, aby się z innymi przeniósł na wieś. Uparł się wszakże przy swoim.
Jedna trudność pozostawała jeszcze do załatwienia, a tą była: kto by stanął na czele małej gromadki i przewodniczył jej czynnościom? I świątobliwy ksiądz Polikarp i Sebastian chcieli pozostać w Rzymie, by pierwsi mieć sposobność do męczeństwa. Lecz wkrótce położył koniec sprzeczce list przyniesiony od papieża, pisany do "kochanego syna Polikarpa, kapłana przy kościele św. Pasterza", w którym rozkazywał papież Polikarpowi, aby towarzyszył neofitom na wieś, zostawiając Sebastiana przy trudnych obowiązkach zachęcania wyznawców i opieki nad chrześcijanami w Rzymie. Narada zakończyła się modlitwą dziękczynną.
Sebastian, serdecznie pożegnawszy przyjaciół, sam chciał odprowadzić Pankracjusza do domu.
Gdy wychodzili, Pankracjusz odezwał się:
– Sebastianie, nie podoba mi się Torkwatus, nie spodziewam się nic dobrego po nim.
– Prawdę powiedziawszy – odrzekł żołnierz – i mnie się nie podoba; lecz nie zapominajmy, że jest dopiero neofitą i z czasem przy łasce Bożej może się poprawić.
Przechodząc przez wchodową sień pałacu, słyszeli pomieszane różne grubiańskie głosy i głośne śmiechy, a czasem krzyki rozlegające się w pobliskim ogrodzeniu, gdzie były kwatery maurytańskich strzelców.
Ogień zdawał się płonąć pośrodku, gdy iskry z dymem latały ponad otaczającymi portykami. Sebastian zaczepił strażnika stojącego w sieni, przez którą przechodzili, i zapytał się:
– Przyjacielu, co się tam dzieje u twoich sąsiadów?
– Czarna niewolnica – odrzekł – która jest ich kapłanką a przyszłą żoną dowódcy, jeśli się wykupi z niewoli, przyszła na jakieś nocne obrządki religijne; ta wrzawa zawsze bywa, ilekroć ona tu przychodzi.
– Doprawdy? – rzekł Pankracjusz – a nie możesz powiedzieć nam, jakiej religii są ci Afrykanie?
– Nie wiem, panie – odrzekł legionista – tyle tylko mogę ci powiedzieć, że są tak zwanymi chrześcijanami.
– Czemu ci się tak zdaje?
– Bo słyszałem, że chrześcijanie schodzą się w nocy, śpiewają okropne pieśni i różnych zbrodni się dopuszczają, że gotują i jedzą dziecko w tym celu zamordowane (1) i tu coś podobnego dziać się musi.
– Dobranoc, przyjacielu – rzekł Sebastian, a potem wychodząc z sieni, rzekł: – Czyż nie dziw, Pankracjuszu, że mimo wszystkie nasze usiłowania, i pomimo pewności, że cześć oddajemy jednemu żywemu Bogu w duchu i prawdzie, a z takim staraniem unikamy skazy grzechowej, iżbyśmy raczej umrzeć woleli, niż jedno słowo nieczyste wymówić; że my po 300 latach istnienia uważani jesteśmy za zwolenników najpodlejszych zabobonów, i że wyznanie nasze w większej jest pogardzie od samego tyle nam obrzydłego bałwochwalstwa. Jak długo jeszcze, o Panie! jak długo!
– Tak długo – rzekł Pankracjusz, zatrzymując się na zewnętrznych schodach sieni i wpatrując się w zachodzący księżyc, – tak długo, póki mamy błąkać się przy tym bladym świetle i póki słońce sprawiedliwości nie zaświeci nad naszym krajem w całej swej piękności i nie ozłoci głów naszych swoją światłością. Sebastianie, powiedz mi, skąd ci się wydaje najmilszym wschód słońca?
– Najpiękniejszy wschód słońca, jakim kiedykolwiek widział – odrzekł żołnierz w odpowiedzi na poetycką przenośnię młodego towarzysza – był wtenczas, gdy słońce ukazywało się spoza wierzchołka góry Lacjalnej (2) i wznosząc się nad górę, rzucało ogromny onej cień jakby piramidę na dolinę daleko ku morzu rozesłaną, a gdy się posuwało wyżej, cień się zmniejszał i kurczył, i co chwila nowy przedmiot światło zajmowało; najprzód galary i łódki na morzu, potem wybrzeża z bijącymi falami. Stopniowo zaś białe gmachy jeden po drugim zabłysły od złotych strzał słońca, a nareszcie cały wspaniały Rzym z wieżami i szczytami kąpał się w dziennej jasności. Był to wspaniały widok, jakiego widzieć ani wyobrazić sobie nie mógł, kto by stał na dole.
– Właśnie o takim wschodzie myślałem, Sebastianie – rzekł Pankracjusz – i tak będzie, gdy jaśniej słońce wzejdzie nad tym krajem, w mroku pogrążonym. Jak pięknie będzie wtedy przypatrywać się kurczącemu się cieniowi i coraz wyraźniej dostrzegać ukryte dotąd piękności naszej świętej wiary, i religię opromienioną światłem uwielbienia, a potem całe miasto cesarzów tą chwałą oblane będzie na święte podobieństwo miasta Chrystusowego. A ludzie żyjący w tych czasach i patrzący czy potrafią godnie tyle piękności ocenić? lub może do ciemnoty przywykli, zasłonią oczy rękoma, aby wzrok uchronić przed nagłą jasnością? Nie wiem, dlaczego, Sebastianie, lecz mam niezachwianą nadzieję, że ty i ja spoglądać będziemy na ten wspaniały widok z tego miejsca, skąd jedynie może być godnie oceniony, z góry wyższej od góry Jowisza, czy Albańskiej, czy Olimpijskiej, mieszkając na tej górze, na której stoi Baranek, od którego stóp spływa strumień żywota.
Szli dalej w milczeniu pośrodku oświetlonych ulic i gdy zbliżywszy się do domu Lucyny, serdecznie życzyli sobie dobrej nocy, Pankracjusz zatrzymał się jeszcze i powiedział:
– Sebastianie, powiedziałeś dziś wieczór pewną rzecz, którą bardzo pragnąłbym zrozumieć.
– Co takiego?
– Gdyś się układał z Polikarpem o wyjechanie do Kampanii lub pozostanie w Rzymie, obiecałeś w razie gdybyś mógł zostać, że będziesz ostrożniejszy i że się nie będziesz wystawiał niepotrzebnie na niebezpieczeństwa. Potem dodałeś, że masz na myśli zamiar, który cię tu koniecznie przytrzymuje. Lecz gdy go wypełnisz, trudno ci przyjdzie oprzeć się gwałtownemu życzeniu oddania życia za Chrystusa.
– I dlaczego, Pankracjuszu, pragniesz tak bardzo wiedzieć tę myśl moją, tak mało ważną.
– Dlatego, że jestem w istocie ciekawym, jaki może być przedmiot tak wzniosły, aby przeważał w tobie pragnienie tego, co uważasz za najwyższe szczęście dla chrześcijanina?
– Żal mi, drogi chłopcze, że ci tego nie mogę teraz powiedzieć. Lecz dowiesz się kiedyś.
– Obiecujesz mi?
– Najsolenniej. Bóg z tobą.
Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 76-89.
Przypisy:
(1) Takie panowały wyobrażenia o chrześcijańskiej wierze.
(2) Teraz Monte Cavo nad Albano.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.
FABIOLA
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: