F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ X.

 

Inne schadzki

 

Gdy dwaj młodzieńcy powrócili do pierw­szego pokoju, zastali oczekiwanych gości już zgromadzonych. Wieczerza zastawiona była na stole, aby nie budzić podejrzenia w nieproszo­nych, gdyby się trafili, gościach. Towarzystwo było liczne, złożone z duchownych i świeckich, z kobiet i mężczyzn. Celem zgromadzenia było obmyślenie środków ostrożności, spowodowa­nych niedawnym w tym pałacu wydarzeniem.

 

Sebastian, posiadając niczym nieograniczo­ne zaufanie cesarza, używał całego wpływu swego ku rozszerzaniu wiary chrześcijańskiej w pałacu. Nawrócenia były liczne, i na krótko przed onym czasem, który opisujemy, stało się jedno wielkie nawrócenie. Na mocy dawniej­szych ustaw wielu chrześcijan chwytano i od­dawano pod sąd, który ich bardzo często na śmierć skazywał. Dwaj bracia Markus i Marcelianus, zostali oskarżeni i w więzieniu wy­roku oczekiwali, podczas gdy przyjaciele, od­wiedzając ich w więzieniu, ze łzami błagać poczęli, aby odstąpieniem od wiary życie swe ratowali. Te prośby zachwiały stałością wy­znawców, obiecali się namyślić, o czym Seba­stian posłyszawszy, biegł na ich ratunek. Zbyt dobrze był znanym, aby mu wstępu do pie­czar odmówiono; wszedł więc do ciemnego więzienia wśród nocy, jak anioł światłości. Więzienie było dobrze obwarowane, a obok było mieszkanie urzędnika, którego straży wy­znawców powierzono. Miejsce w więzieniu przeznaczał zwykle wedle upodobania urzędnik. Trankwilinus, ojciec młodzieńców otrzymał trzydzieści dni czasu na przełamanie w nich dziecinnego, jak sądził, oporu, a urzędnik imie­niem Nikostratus, pozyskany dla pomocy w usiłowaniach ojca, osadził Marka i Marcelina we własnym swym domu. Zamiar Sebastiana był śmiały i niebezpieczny. Oprócz dwóch chrześcijan, szesnastu pogan zbrodniarzy przesiady­wało w więzieniu; prócz tego krewni nagaby­wali nieszczęśliwych młodzieńców i do odstępstwa nakłonić usiłowali, stróż zaś więzienny Klaudiusz i urzędnik Nikostratus z żoną Zoą życzyli sobie szczerze wyrwania dwóch mło­dzieńców nieszczęśliwemu losowi. Mógłże Se­bastian nie wątpić, czy pośród tych ludzi nie znajdzie się choćby jeden, któryby z obowiązku swego urzędu, lub w nadziei otrzymania nagrody, albo też z nienawiści ku wierze chrze­ścijańskiej nie oskarżył chrześcijanina, choćby i w osobie oficera cesarskiego? A czyliż nie wiedział, że podobne oskarżenie śmierć za so­bą pociągnie? Wiedział on o tym dobrze, lecz się o to nie troszczył. Jeżeli trzy ofiary za­miast dwóch mają chwalić Pana, tym lepiej; obawiał się tylko tego, aby ofiarom stałości nie brakło. Więzieniem była dawna sala ja­dalna; a ponieważ uczty rzymskie, rzadko wśród dnia odbywające się, niewiele światła dziennego potrzebowały, więc promyk światła dochodził przez otwór w suficie. Dlatego Se­bastian, pragnąc być od wszystkich widzianym, stanął pod tym promieniem, bijącym w jeden punkt mocno oświecony, podczas gdy reszta sali zostawała w ciemności. Światło łamało się na złoceniach i klejnotach bogatej zbroi, a za każdym ruchem świętego wojownika rozsypy­wały się różnobarwne błyski po ciemnej prze­strzeni. Nakryta głowa, a światłem oblane i uwydatnione szlachetne rysy zdradzały aniel­ski smutek rycerza, patrzącego na dwóch wyznawców, w wierze zachwianych. Upłynęło chwil parę, zanim zdołał Sebastian wyrazić wielki żal swój, na koniec w uniesieniu prze­mówił:

 

– Szanowni i błogosławieni bracia! Wy, coście świadectwo oddawali Panu naszemu; wy, których członki noszą ślady łańcuchów, z miłości ku Niemu dźwiganych, wy coście zakosztowali goryczy kielicha Chrystusowego, chciałbym paść do nóg waszych i uczcić was i o modły prosić. Nie chcę zaś stawać przed wami, iżby was napominać, albo broń Boże, potępiać. Możeli być prawdą, com słyszał? Że gdy aniołowie wplatają ostatnie kwiaty try­umfu w wieńce wasze, wy ich zmuszacie, aby zasmuceni ustali w świętym poselstwie i kwiaty na wiatr rzucili? Mogęż wierzyć, że stojąc już u bram nieśmiertelnego miasta, mogliście zapragnąć powrotu do tego padołu wygnania i płaczu?

 

Młodzieńcy spuścili głowy i płakali w kor­nym swej słabości wyznaniu. Sebastian mó­wił dalej.

 

– Nie chcecie spojrzeć w oczy biednemu żołnierzowi, ostatniemu ze sług Bożych; jakże wytrzymacie gniewne spojrzenie Pana, którego chcecie zaprzeć się przed ludźmi (lecz w sercu zaprzeć się nie możecie), w tym strasznym dniu, w którym Bóg także zaprze się was przed aniołami Swymi? gdy zamiast, iżbyście z ufno­ścią stanęli przed Nim jako dobrzy i wierni słudzy, którymi wczoraj jeszcze byliście, sta­niecie zawstydzeni. Tu zaś przeżyjecie na ziemi krótsze lub dłuższe, ale sromotne lata; odepchnięci od Kościoła, pogardzeni nawet od nieprzyjaciół wiary waszej, a co najgorsza, dręczeni toczącymi serce wyrzutami i zgryzotą niczym nieuśpioną.

 

– Przestań! przez litość, przestań! kimkol­wiek jesteś – zawołał Trankwilinus, ojciec dwóch wyznawców. – Nie przemawiaj tak surowo do moich synów. Łzy matki, zapewniam cię i moje błagalne prośby, a nie męczarnie, którym tak mężnie czoło stawiali, zdołały ich zachwiać. Czemuż by mieli nieszczęsnych rodziców opusz­czać w niedoli i smutku? Czy twoja religia tak rozkazuje i czy możesz nieczułość serca nazywać świętym duszy przymiotem?

 

– Czekaj cierpliwie, poczciwy ojcze – rzekł Sebastian łagodnie – pozwól mi pierwej z sy­nami pomówić. Wiedzą, o czym mówię, a cze­go ty jeszcze rozumieć nie możesz, lecz przy łasce Bożej wkrótce zrozumiesz także. Wasz ojciec ma słuszność, mówiąc, że miłość wasza ku rodzicom poczęła górować nad miłością te­go Pana, który powiedział: "Ten, co kocha ojca i matkę bardziej, niż mnie, nie jest mnie godzien". Nie spodziewajcie się zapracować na wieczne szczęście waszych podeszłych ro­dziców, tracąc sami prawo do żywota. Chcecież ich nawrócić, wypierając się sami wiary chrześcijańskiej? Chcecież ich zaciągnąć w sze­regi żołnierzy Krzyża, sami wpierw sromotnie opuściwszy znaki? Czy chcecie im dowieść, że nauka Krzyża droższą jest nad życie, przekładając życie nad tę naukę? Jeżeli pragnie­cie pozyskać dla nich nie tymczasowe życie śmiertelnego ciała, lecz wieczne życie duszy, spieszcież sami pozyskać to życie dla siebie; zdobywajcie wieńce i palmy, a składajcie je u nóg Zbawiciela i błagajcie o zbawienie rodziców.

 

– Dosyć, dosyć, Sebastianie; zwyciężyłeś – zawołali dwaj bracia.

 

– Klaudiuszu – rzekł jeden – okuj mnie w łańcuchy, któreś zdjął z nóg i rąk moich.

 

– Nikostracie – dodał drugi – rozkaż, by się stało podług wyroku.

 

Lecz Nikostratus się nie ruszył, ani Klaudiusz.

 

– Bywaj zdrów, drogi ojcze; żegnam cię, droga matko – rzekli kolejno Markus i Marcelianus, ściskając rodziców.

 

– Nie – odrzekł ojciec – już się nie roz­łączymy. Nikostracie, pójdź, powiedz Chromacjuszowi, że jestem od tej chwili chrześci­janinem i zarówno z synami pragnę umierać za wiarę, która dzieci moje na bohaterów wy­niosła.

 

– A ja – rzekła matka – nie chcę się rozłączać z mężem i dziećmi.

 

Wszyscy byli wzruszeni. Wszyscy płakali, jednym uniesieniem i uczuciem porwani; a Se­bastian widział, że wiele kobiet i mężczyzn, tkniętych było łaską, zmiękczonych słodyczą prawdy i pokonanych jej potęgą, a na śmierć niechybną narażonych, gdyby jedna tylko z pośród tych dusz oparła się łasce. Sebastian zmierzył niebezpieczeństwo nie swoje, lecz Kościoła, gdyby nagle odkrycie nastąpiło; nie­bezpieczeństwo, grożące tym duszom wahają­cym się między śmiercią, a żywotem. Niektó­rzy wieszali się u rąk jego, inni ściskali kola­na; niektórzy całowali nogi posłańcowi Boże­mu, zesłanemu jak anioł do Piotra w więzie­niu jerozolimskim.

 

Dwie tylko osoby zachowały milczenie. Ni­kostratus był wprawdzie wzruszony, lecz bynajmniej nie nawrócony. Wzruszony był w ser­cu, lecz w przekonaniu niezachwiany. Żona jego Zoe, klęcząc przed Sebastianem, wzrokiem błagała, ręce wyciągała, lecz nic nie mówiła.

 

– Pójdź, Sebastianie – rzekł pisarz są­dowy, bo taki był urząd Nikostrata – czas, abyś już wyszedł. Podziwiam szczerą wiarę i nieulęknione serce, które cię popchnęło do czynu, który teraz spełniłeś, przemawiając do młodzieńców za wiarę na śmierć skazanych; lecz obowiązek musi przeważyć własne uczu­cie moje.

 

– Nie uwierzyłeś więc tak, jak tamci? – zapytał Sebastian.

 

– Nie, Sebastianie, nie tak łatwo mnie przekonać; potrzeba dla mnie silniej jeszcze przemawiających dowodów, niż sam nawet widok cnoty twojej.

 

– Och, przemów więc ty do męża – rzekł Sebastian do Zoe – mów, wierna żono; prze­mów do serca małżonka twego; bo chyba bym się wielce zawiódł, jeślibym się omylił, co w two­ich oczach czytam, żeś ty w Chrystusa uwie­rzyła.

 

Zoe zakryła twarz rękami i gwałtownie pła­kać poczęła.

 

– Wzruszyłeś ją do żywego, Sebastianie – rzekł mąż – czy nie wiesz, że ona jest niema?

 

– Nie wiedziałem, Nikostracie; bo gdym ją ostatni raz widział w Azji, mówiła.

 

– Od sześciu lat – odrzekł mąż wzru­szonym głosem – język jej został tknięty paraliżem i zaniemówiła.

 

Sebastian milczał przez chwilę, a potem rozłożył ręce i wzniósł je do góry, jak zwykli byli czynić chrześcijanie w czasie modlitwy, a wzniósłszy oczy ku niebu, zawołał:

 

– O Boże! Ojcze Pana naszego, Jezusa Chrystusa! Twoim jest początek dzieła tego; dozwól, aby dokonanie było Twoim jedynie dziełem. Okaż Twoją potęgę, bo wielka stała się tego potrzeba. Uczyń tę łaskę najsłabsze­mu i najnędzniejszemu z narzędzi Twoich. Do­zwól mnie wielce niegodnemu rozpędzić zwy­cięskim orężem krzyża Twego duchy ciemnoś­ci i niechaj miłosierdzie Twoje obejmie nas wszystkich! Zoe, spojrzyj raz jeszcze na mnie!

 

Wszyscy milczeli i prawie nie oddychali, gdy Sebastian po krótkiej wewnętrznej modlitwie prawą ręką znak krzyża na ustach Zoy czy­niąc, przemówił:

 

– Zoe, mów, czy wierzysz?

 

– Wierzę w Pana Jezusa Chrystusa! – zawołała czystym i doniosłym głosem i rzuciła się do nóg Sebastiana.

 

Krzyk wyrwał się z piersi Nikostrata i pa­dając na kolana, łzami oblewał rękę Sebastiana.

 

Zwycięstwo było zupełne. Wszyscy byli nawróceni i natychmiast obmyślono sposób za­chowania tajemnicy. Osoba odpowiedzialna za więźniów, miała prawo umieszczać ich podług swego upodobania; Nikostratus dał im wszyst­kim zupełną wolność w domu swoim, nie wyj­mując Trankwilinusa i żony jego. Sebastian, nie tracąc czasu, powierzył więźniów troskli­wej opiece świątobliwego księdza Polikarpa. Była to okoliczność tak wyjątkowa i tak głębokiej tajemnicy wymagająca, a czasy tak groź­ne, w których wszelkiego drażnienia pogan tak starannie trzeba było unikać, że nauka dzień i noc trwała, i wkrótce chrzest święty był więźniom udzielony.

 

Świeżo ponawracane chrześcijańskie owiecz­ki zachęcone i pocieszone zostały nowym cudem. Trankwilinus, mocno cierpiący na po­dagrę, nagle przy chrzcie uleczonym został.

 

Chromacjusz był prefektem miasta, a Ni­kostratus, odpowiedzialnym będąc za więźniów swoich, niedługo mógł taić zaszłe wypadki przed zwierzchnikiem swoim.

 

Była to sprawa gardłowa dla wszystkich, lecz wzmocnieni wiarą, gotowi byli na śmierć. Chromacjusz był człowiekiem prawego chara­kteru i nie sprzyjał prześladowaniu; słuchał ze współczuciem opowiadania Nikostrata. Lecz, gdy usłyszał o uzdrowieniu Trankwilinusa, mocno się zastanowił. On także cierpiał na tę chorobę i doznawał nieznośnych bólów.

 

– Jeśli – rzekł – to, co mówisz, jest praw­dą i gdybym sam mógł się przekonać o tej uzdrawiającej potędze, nie oparłbym się rze­czywistości.

 

Posłano po Sebestiana. Dawać chrzest nie­wierzącemu dla doświadczenia uleczającej siły tego Sakramentu, nie godziło się, lecz Sebastian cud Boży sprowadził, i Chromacjusz zupełnie zdrowie odzyskał. Potem przyjął chrzest św. z synem Tyberiuszem.

 

Od tej chwili niepodobieństwem dlań było urząd prefekta piastować i złożył go w ręce cesarza. Tertulus, ojciec obiecującego mło­dzieńca Korwina, i prefekt pretorian mianowa­ny został następcą Chromacjusza.

 

Powyższe wypadki działy się jakiś czas przed początkiem naszej powieści, i w pierw­szym rozdziale mówiliśmy o ojcu Korwina już jako o prefekcie miasta.

 

Powrócimy teraz do tego, jak Sebastian i Pankracjusz zeszli się z wszystkimi prawie osobami, z którymi zabraliśmy znajomość w do­mu urzędnika. Wielu zamieszkałych było w samym pałacu lub w pobliżu, a oprócz tych osób przybył także Kastulus, zajmujący wysokie sta­nowisko u dworu i żona jego Irena. Kilka ta­kich zgromadzeń już się odbyło, aby obmyśleć bezpieczny sposób udzielania nauki religii no­wo nawróconym i aby wyszukać ciche schro­nienie dla osób, które wskutek nagłej zmiany życia lub przez opuszczenie urzędu mogły po­paść w podejrzenie.

 

Sebastian otrzymał od cesarza pozwolenie, aby Chromacjusz mógł się oddalić do willi swo­jej w Kampanii, postanowiono więc, aby neo­fici zamieszkali z nim w tej willi i pod jed­nym dachem słuchając nauki, wspólnie chrze­ścijańskie nabożeństwo odprawiali. Zbliżała się pora roku, w której wszyscy rozjeżdżali się na wieś, i cesarz nawet wybierał się ku wybrzeżom neapolitańskim, aby stamtąd obje­chać południowe Włochy. Sprzyjała więc chwi­la do uskutecznienia obmyślonego planu. I pa­pież, odprawiając mszę świętą w domu Nikostrata w pierwszą niedzielę po cudownym na­wróceniu, zachęcał do opuszczenia miasta.

 

Na teraźniejszym zebraniu wszystkie drob­ne szczegóły zostały załatwione. Wierni, na kilka oddziałów podzieleni, mieli ruszyć w prze­ciągu kilku następujących dni, różnymi droga­mi: jedni appijską, drudzy latyńską, inni zaś idąc brzegiem Tybru, a następnie górzystą drogą przez Arpinum, wszyscy zaś mieli się zejść w willi pod Kapuą. Podczas tego nieco nużącego umawiania się, Torkwatus, jeden z więźniów nawróconych przez Sebastiana, okazał się zbyt niecierpliwym, a nawet nies­fornym. Niedogodności upatrywał w każdym planie; sprzeciwiał się rozkazom, jakie mu da­wano; z pogardą mówił o ucieczce przed niebezpieczeństwem (jak się wyrażał) i przechwalał się, że gotów zaraz nazajutrz pójść na Forum, obalić jaki ołtarz, lub przedstawić się sędziemu jako chrześcijanin. Starano się wszel­kimi sposobami jego usposobienie złagodzić i gorliwość ostudzić, a przynajmniej zniewolić, aby się z innymi przeniósł na wieś. Uparł się wszakże przy swoim.

 

Jedna trudność pozostawała jeszcze do za­łatwienia, a tą była: kto by stanął na czele ma­łej gromadki i przewodniczył jej czynnościom? I świątobliwy ksiądz Polikarp i Sebastian chcieli pozostać w Rzymie, by pierwsi mieć sposobność do męczeństwa. Lecz wkrótce po­łożył koniec sprzeczce list przyniesiony od papieża, pisany do "kochanego syna Polikarpa, kapłana przy kościele św. Pasterza", w któ­rym rozkazywał papież Polikarpowi, aby towarzyszył neofitom na wieś, zostawiając Seba­stiana przy trudnych obowiązkach zachęcania wyznawców i opieki nad chrześcijanami w Rzy­mie. Narada zakończyła się modlitwą dzięk­czynną.

 

Sebastian, serdecznie pożegnawszy przyja­ciół, sam chciał odprowadzić Pankracjusza do domu.

 

Gdy wychodzili, Pankracjusz odezwał się:

 

– Sebastianie, nie podoba mi się Torkwa­tus, nie spodziewam się nic dobrego po nim.

 

– Prawdę powiedziawszy – odrzekł żoł­nierz – i mnie się nie podoba; lecz nie zapo­minajmy, że jest dopiero neofitą i z czasem przy łasce Bożej może się poprawić.

 

Przechodząc przez wchodową sień pałacu, słyszeli pomieszane różne grubiańskie głosy i głośne śmiechy, a czasem krzyki rozlegające się w pobliskim ogrodzeniu, gdzie były kwate­ry maurytańskich strzelców.

 

Ogień zdawał się płonąć pośrodku, gdy iskry z dymem latały ponad otaczającymi por­tykami. Sebastian zaczepił strażnika stojące­go w sieni, przez którą przechodzili, i zapy­tał się:

 

– Przyjacielu, co się tam dzieje u twoich sąsiadów?

 

– Czarna niewolnica – odrzekł – która jest ich kapłanką a przyszłą żoną dowódcy, je­śli się wykupi z niewoli, przyszła na jakieś nocne obrządki religijne; ta wrzawa zawsze by­wa, ilekroć ona tu przychodzi.

 

– Doprawdy? – rzekł Pankracjusz – a nie możesz powiedzieć nam, jakiej religii są ci Afrykanie?

 

– Nie wiem, panie – odrzekł legionista – tyle tylko mogę ci powiedzieć, że są tak zwa­nymi chrześcijanami.

 

– Czemu ci się tak zdaje?

 

– Bo słyszałem, że chrześcijanie schodzą się w nocy, śpiewają okropne pieśni i różnych zbrodni się dopuszczają, że gotują i jedzą dziecko w tym celu zamordowane (1) i tu coś podobnego dziać się musi.

 

– Dobranoc, przyjacielu – rzekł Sebastian, a potem wychodząc z sieni, rzekł: – Czyż nie dziw, Pankracjuszu, że mimo wszystkie nasze usiłowania, i pomimo pewności, że cześć odda­jemy jednemu żywemu Bogu w duchu i prawdzie, a z takim staraniem unikamy skazy grzechowej, iżbyśmy raczej umrzeć woleli, niż jed­no słowo nieczyste wymówić; że my po 300 latach istnienia uważani jesteśmy za zwolenni­ków najpodlejszych zabobonów, i że wyznanie nasze w większej jest pogardzie od samego ty­le nam obrzydłego bałwochwalstwa. Jak dłu­go jeszcze, o Panie! jak długo!

 

– Tak długo – rzekł Pankracjusz, zatrzy­mując się na zewnętrznych schodach sieni i wpatrując się w zachodzący księżyc, – tak długo, póki mamy błąkać się przy tym bladym świetle i póki słońce sprawiedliwości nie za­świeci nad naszym krajem w całej swej pięk­ności i nie ozłoci głów naszych swoją światło­ścią. Sebastianie, powiedz mi, skąd ci się wy­daje najmilszym wschód słońca?

 

– Najpiękniejszy wschód słońca, jakim kie­dykolwiek widział – odrzekł żołnierz w odpo­wiedzi na poetycką przenośnię młodego towa­rzysza – był wtenczas, gdy słońce ukazywało się spoza wierzchołka góry Lacjalnej (2) i wzno­sząc się nad górę, rzucało ogromny onej cień jakby piramidę na dolinę daleko ku morzu ro­zesłaną, a gdy się posuwało wyżej, cień się zmniejszał i kurczył, i co chwila nowy przed­miot światło zajmowało; najprzód galary i łód­ki na morzu, potem wybrzeża z bijącymi fala­mi. Stopniowo zaś białe gmachy jeden po dru­gim zabłysły od złotych strzał słońca, a na­reszcie cały wspaniały Rzym z wieżami i szczytami kąpał się w dziennej jasności. Był to wspaniały widok, jakiego widzieć ani wy­obrazić sobie nie mógł, kto by stał na dole.

 

– Właśnie o takim wschodzie myślałem, Sebastianie – rzekł Pankracjusz – i tak będzie, gdy jaśniej słońce wzejdzie nad tym krajem, w mroku pogrążonym. Jak pięknie będzie wtedy przypatrywać się kurczącemu się cieniowi i coraz wyraźniej dostrzegać ukryte dotąd pięk­ności naszej świętej wiary, i religię opromie­nioną światłem uwielbienia, a potem całe mia­sto cesarzów tą chwałą oblane będzie na świę­te podobieństwo miasta Chrystusowego. A lu­dzie żyjący w tych czasach i patrzący czy po­trafią godnie tyle piękności ocenić? lub może do ciemnoty przywykli, zasłonią oczy rękoma, aby wzrok uchronić przed nagłą jasnością? Nie wiem, dlaczego, Sebastianie, lecz mam nieza­chwianą nadzieję, że ty i ja spoglądać będzie­my na ten wspaniały widok z tego miejsca, skąd jedynie może być godnie oceniony, z góry wyższej od góry Jowisza, czy Albańskiej, czy Olimpijskiej, mieszkając na tej górze, na której stoi Baranek, od którego stóp spływa strumień żywota.

 

Szli dalej w milczeniu pośrodku oświetlo­nych ulic i gdy zbliżywszy się do domu Lucy­ny, serdecznie życzyli sobie dobrej nocy, Pankracjusz zatrzymał się jeszcze i powiedział:

 

– Sebastianie, powiedziałeś dziś wieczór pewną rzecz, którą bardzo pragnąłbym zro­zumieć.

 

– Co takiego?

 

– Gdyś się układał z Polikarpem o wyje­chanie do Kampanii lub pozostanie w Rzymie, obiecałeś w razie gdybyś mógł zostać, że bę­dziesz ostrożniejszy i że się nie będziesz wy­stawiał niepotrzebnie na niebezpieczeństwa. Potem dodałeś, że masz na myśli zamiar, który cię tu koniecznie przytrzymuje. Lecz gdy go wypełnisz, trudno ci przyjdzie oprzeć się gwałtownemu życzeniu oddania życia za Chry­stusa.

 

– I dlaczego, Pankracjuszu, pragniesz tak bardzo wiedzieć tę myśl moją, tak mało ważną.

 

– Dlatego, że jestem w istocie ciekawym, jaki może być przedmiot tak wzniosły, aby przeważał w tobie pragnienie tego, co uważasz za najwyższe szczęście dla chrześcijanina?

 

– Żal mi, drogi chłopcze, że ci tego nie mogę teraz powiedzieć. Lecz dowiesz się kiedyś.

 

– Obiecujesz mi?

 

– Najsolenniej. Bóg z tobą.

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 76-89.

 

Przypisy:

(1) Takie panowały wyobrażenia o chrześcijańskiej wierze.

 

(2) Teraz Monte Cavo nad Albano.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: