DROGA DO NIEBA

 

KARDYNAŁ JAN BONA OCIST.

 

––––––

 

ROZDZIAŁ V.

 

O rozwiązłości. Jak jest haniebną, jak łatwy w niej upadek, jak jej uniknąć. O samą rozkosz duszy, która nie jest znikoma, ubiegać się potrzeba.

 

1. Nic haniebniejszego nad ten występek, nic by nas bardziej nadeń rumienić nie powinno. Apostoł, zalecając wiernym, żeby między nimi rozwiązłość nawet mianowana nie była, dał poznać, że samo jej imię już coś sromotnego ma w sobie. Stąd to idzie to zawstydzenie, jakiego doznają ludzie nie zepsuci i uczciwi, kiedy choć raz potknąwszy się w tym względzie, postrzegają, że to już nie jest tajemnicą dla innych. Dlatego przed najtajemniejszym nawet trybunałem pokuty tają niektórzy wykroczenia rozwiązłej młodości, i wolą raczej znosić męki przyszłego życia i hańbę wieczną, niżeli przezwyciężyć ten wstyd, który w swojej wyobraźni do samego wyznania tego grzechu przywiązują. Kto raz w tym bagnie zagrzązł, zaledwie z niego wydobyć się potrafi. Kogo ta zaraza owionie, nie ma i nadziei ratunku. Czegoż tu bowiem dokażą siły ludzkie? Kiedy Bóg swoją łaską nie wesprze, nikt się na drodze niewinności nie utrzyma.

 

2. Najpierwszym na tę chorobę lekarstwem jest gorąca modlitwa do Boga: bo On tylko jeden uleczyć ją i wcześnie zapobiec jej może. Jak tylko ci niewstydliwa myśl się nawinie, odpędzaj ją tak prędko, jak zrzucasz żarzący się węgiel, kiedy na suknię padnie. Biada ci, jeżeli byś w tym przedmiocie choćby się rzecz nic nieznaczącą zdawała, najmniej się namyślał. Już miasto poddania się bliskie, kiedy jego dowódca wchodzić w układy z nieprzyjacielem zaczyna. Wszelkie też trzeba usunąć do złego powody, jakimi są: próżnowanie, rozpalające pokarmy i napoje, wszelkie mniej skromne przedmioty, na koniec towarzystwo i poufałość ze złymi. Nic w tego rodzaju walce lekce ważyć nie można. Są nawet w sprawiedliwych niektóre jakby odrostki tego występku, które ze szczętem wyplenić trzeba. Jest to jakby syczenie zatajonej w trawie gadziny. Są to małe, że tak nazwę, chętki, które chociaż nie są złe same w sobie, jednak do grzechu otwierają wrota. A jeśli ich jak najprędzej w samym zarodzie nie stłumisz, serce twe do nich powoli i nieznacznie, jakby czarodziejską siłą ciągnięte, przylgnie. Nigdy nie staniesz się wielkim, kiedy te drobnostki za nic uważać będziesz. Wielkie rzeczy początek z małych biorą.

 

3. Nade wszystko masz strzec się, ażeby cię nie uwiodło zbyteczne zaufanie w sobie. Kto się nie lęka, już upadł. Iluż to znakomitych mężów, ilu wyznawców i bohaterów cnoty, nawet cudami wsławionych, jedno nieostrożne spojrzenie o upadek przyprawiło? Nie powtarzam tak często przytaczanych Samsona, Dawida i Salomona przykładów. Są inne świeże, codzienne. A nie szukając cudzych, masz się za co, spojrzawszy sam na siebie, rumienić; masz z czego brać przestrogę, żebyś nie wysoko rozumiał o sobie, ale się bał. Nie byłożby to ostatnim stopniem szaleństwa, po tylu wszystkich wieków i narodów przykładach, jeszcze nie unikać, i na widoczne się niebezpieczeństwo narażać? Ale człowiek tak w uporze bywa zacięty, iż póty nie uwierzy w upadek innych, póki swojej własnej zguby nie ujrzy. Za towarzyszkę mężowi stworzył Pan Bóg niewiastę; a ta przez chytrość wężową w nieprzyjaciołkę mu się zmieniła. W zepsutych obyczajów kobiecie wszystko aż do samego widoku strzałą serce przeszywa, wnętrzności ogniem pali, duszę o śmierć przyprawia. Głosem jakby hiena łudzi, a oczyma jakby bazyliszkowym wzrokiem zabija. Uciekaj od jej widoku, unikaj z nią poufałości, jeżeli ci zbawienie miłe. Ona i teraz swoim obyczajem człowieka z raju wypędza.

 

4. Wymawiamy się pospolicie, że to z potrzeby, ze zwyczaju, albo wreszcie w niewinnej myśli; ale pod tymi pozorami wielkie złe się ukrywa. Za tym albowiem idzie, że sobie więcej niebezpiecznej pozwalamy wolności; za tym idą mniej ostrożne rozmowy, trącące lekkością gesty, nie tak ścisłe przestrzeganie skromności, częste upominki, i te wesołej myśli wyskoki, którymi powoli podkopywana niewinność najprzód się rumienić przestaje, a potem aż do zupełnej utraty wstydu przychodzi. Stopniami złe się krzewi; i ten, którego lice na sam widok płci drugiej rumieńcem się oblewało, już chciwie oko wlepia w oblicze i obnażoną pierś zalotnicy; a słodką pijąc truciznę, pierwej śmiertelny jad we wnętrznościach poczuje, niżeli niebezpieczeństwo postrzeże. Tak powoli wzrok duszy najprzód jakby mgłą się pokryje, a potem zupełnie się zaćmi. Tak duch zrodzony dla nieba, do ziemi się przykleja, o Bogu nie pamięta, o sobie zapomina, dopóki trawiący go ogień namiętności z wiecznymi się płomieniami nie zleje. O nieszczęśliwi! których brudne i chwilowe rozkosze tak żałosną się katastrofą kończą. Wszyscy jakby się blekotu objedli, umierają wśród śmiechu.

 

5. Czegoż szukasz, nierozważny człowiecze, który i sam sobie poradzić nie umiesz, i cudzej rady nie słuchasz? Rozkoszy? Te tylko w niebie wiecznie trwać będą. A ty nie dbając o wieczność, za marą ziemskiego szczęścia gonisz. Gdzież rozum? gdzież rozsądek? Spojrzyj na niebo i na jego błogosławionych mieszkańców. Niegdyś chleb z popiołem, a napój ze łzami mieszali. Za życia ucisk i poniżenia znosząc, łzy gorzkie połykając, bezsenne noce na modlitwie trawiąc, żadnej na świecie słodyczy nie znali. Po cierniach, mieczach i krzyżach utorowali sobie drogę do nieba. Spojrzyj na piekło, przypatrz się w płomieniu i ciemnościach wiecznych zagrzebanym potępieńców tłumom. Ci zwodniczym przyjemnościom świata, zmysłowości i zbytkom niegdyś oddani, teraz po czasie poznają, że ich te rozkosze zgubiły. O tym pilnie rozmyślaj, i drżyj, jeżeliś jeszcze wiary nie stracił. Wieki mąk – za rozkoszy chwilkę.

 

6. A jeżeli już koniecznie chcesz w tym życiu rozkoszy, czemuż raczej nie szukasz trwałej, istotnej, niepokalanej, niezmiennej, która z doskonałej harmonii wszystkich władz duszy wypływa? czemuż jej w samym sobie znaleźć nie możesz? Mdła, znikoma i zwodnicza jest rozkosz zmysłowa. Zawsze w winie i w wonnościach się kąpie, widoku ludzi się lęka. Jej siedliskiem tajemne zakątki i podejrzane miejsca. Jeżeli powierzchownie błyszczy, wewnątrz nędzy jest pełna. Gdzie się zaczyna, tam się i kończy; a często powtarzana, znika. Rozkosz zaś duszy spokojna, wzniosła, nieprzezwyciężona, zawsze bezpieczna i trwała. W niej nigdy przesyt czuć się nie daje, a za nią żal nie idzie. Żaden z nią wstyd w parze nie chodzi, żadna po niej gorycz nie następuje. A kto raz pozwolił jej zagościć w swoim sercu, ten już w niej nieodstępną towarzyszkę mieć będzie. Jeżeli taką rozkoszą napawać się pragniesz, powinieneś wszystkim ponętom ciała wojnę wypowiedzieć. Prawdziwa rozkosz, nad wszelkie ziemskie rozkosze być wyższym.

 

–––––––––––

 

 

Droga do nieba. Dzieło kardynała Bony, w rodzaju Tomasza à Kempis, tłumaczone z łacińskiego przez X. A. S. Krasińskiego Biskupa Wileńskiego, Ś. Teologii Doktora. Wydanie drugie. Wilno 1863, ss. 29-35.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXV, Kraków 2015

Powrót do spisu treści dzieła kard. Jana Bony pt.
DROGA DO NIEBA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: