LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Uprzykrzony przyjaciel

 

~~~~~~

 

"O przykry, nieznośny. –

Jak koń zmęczony, jak żona zrzędna,

Gorszy niż izba dymna!".

 

Shakespeare.

 

Hrabia przygotowywał początkowo bardzo wspaniałe przyjęcie dla słynnego człowieka. Ponieważ nie wiedziano dokładnie, kiedy Luter przybędzie, oczekiwali go już od kilku dni najznamienitsi panowie z okolicy w gościnnym zamku. Mały, ale dobrze uzbrojony zastęp wojowników hrabiego miał stanowić straż honorową. Już też kwiaty i wieńce były przygotowane, aby przy zbliżeniu się Doktora jak najprędzej ozdobić wieże, mury i bramy.

 

Atoli przyjęcie było bardzo skromne i ciche. Służba zakonna szeptała sobie, że zmianę pierwotnego planu zrobiło przybycie starego Siegfrieda z Erfenstein. Ważne snadź przywiózł nowiny, bo Werner stał się nagle poważnym, a gdy mu doniesiono o zbliżaniu się Lutra, zakazał wszelkich ostentacji. Wyszedł mu naprzeciw aż do bramy zamku, przyjął go serdecznie, i wspaniałą ucztą uczcił jeszcze tego samego wieczora znamienitego gościa.

 

Reformator najmniejszego nie zdradzał niezadowolenia ani z tego, że nie było przygotowanego dlań statku na jeziorze, ani też ze skromnego przyjęcia. Wyborne wino, podawane przy uczcie podniosło zwykły przy ucztach wesoły jego humor, tak, że sam jeden prawie znamienitymi dowcipami bawił całe towarzystwo. Koppe, widząc to, już posądzać począł reformatora, że ostygł w miłości dla narzeczonej, skoro wcale się o nią nie troszczył.

 

– Głupiś! – mówił Luter Koppemu, gdy mu począł w tym względzie robić uwagi. – Na cóż się zda lamentowanie? Skargi jeszcze by sprawę pogorszyły. Ale za to ci ręczę, że ani mury klasztoru, ani głowa starego obłudnika nie stały się mocniejszymi przez przyjęcie Katarzyny do klasztoru. Czyń, co ci każę.

 

To uspokoiło Koppego. Cieszył się z drugimi przy uczcie, i dopiero późno w noc, a raczej nad ranem opuścił z ostatnimi biesiadnikami salę.

 

Siegfried sam jeden brał udział w świetnym bankiecie, danym przez dawnego towarzysza broni.

 

Udając znużenie, usunął się, nie pokazawszy się nawet reformatorowi. Za to już nad ranem był na nogach. Strażnik nawet spał na wieży, gdy Siegfried obok jego komory przechodził na ów balkon, który wisiał ponad głębinami jeziora.

 

Chłodne ranne powietrze owiało rycerza, gdy drzwiczki otworzył i na ulubione hrabiego wstępował miejsce. Widok prześliczny roztaczał się wkoło. Pod nogami czarna, groźna powierzchnia jeziora. Drzewa na brzegach stojące, szumiąc z cicha, zdawały się przymilać groźnej wodzie. W południowej stronie piękne wioski ukazywały się, otoczone drzewami, a wśród nich wznosiły się kościoły, jako kokosze wśród kurcząt gromady. Dalej, ku wschodowi błyszczały gór szczyty, oświecone promieniami wschodzącego słońca. I rzeki jak wstęgi srebrne, przerzynały okolicę, pyszne zamki wznosiły się na skałach, wsie i okolice w równinie, na wzgórkach klasztory z cichymi mury, a wszystko wspaniałe. Na północ sterczała skała przy skale, jak gdyby Stwórca chciał tu był naśladować wały wzburzonego morza. Na prawo od skalistej i lesistej okolicy rozciągała się miła równina, pokryta wioskami, gajami, upiększona łąkami.

 

Siegfried długo przyglądał się wspaniałemu obrazowi. Dusza jego zdawała się wyrywać kędyś w przestrzenie. Jakieś pragnienie, jakoby oddalonego celu, nim owładnęło; myśl rwała się hen gdzieś w przestworza, oko szukało czegoś tęsknie, aż wreszcie spoczęło na powierzchni ciemnego jeziora.

Zbliżające się kroki przerwały zadumę. Werner wszedł na balkon.

 

– Tutaj cię znajduję, Siegfriedzie? – zawołał zdziwiony.

 

– Po tobie należą się pierwsze odwiedziny miejscu, gdzieśmy marzyli w młodości, gdzie nam serce rosło na widok wielkiej niemieckiej ojczyzny. Porównywałem piękną przeszłość z teraźniejszością, i obraz ostatniej – kończył Siegfried znacząco – nie najlepiej się przedstawił.

 

Popatrzył przyjacielowi w oczy i zamilkł. Widać, że czułą bardzo strunę poruszył w duszy Wernera. Bo hrabia nie wytrzymał wzroku, spojrzał w bok, mimo woli w stronę klasztoru. Wreszcie przerwał milczenie.

 

– Uwagi twoje, Siegfriedzie, nie pozwalały mi zasnąć. Wybór trudny, bardzo trudny!

 

– Co? trudny? – zawołał Siegfried ze zdziwieniem ale i z pewnym gniewem. – Trudny dla mego Wernera, który pragnie z całej duszy szczęścia i sławy ojczyzny? Trudny dla mego towarzysza broni, którego mocne ramię niejedno zdziałało dla wsławienia narodu niemieckiego? Nie, Wernerze, samego siebie oszukujesz! Dla ciebie nie ma tu wyboru. Płomień coraz większy ogarnia państwo, wściekły rokosz rozbija wszelkie spójnie, druzgoce wszystkie zapory; cześnik z Waldburga staje na czele zagrożonej szlachty, twego miecza potrzebuje, a tobie się zdaje, że wybór trudny? W czymżeż właściwie chcesz wybierać?

 

– Cześnik gorączka; sprawa przed czasem podjęta! – odpowiedział hrabia.

 

– Przed czasem? Więc mamy czekać tak długo, aż wszystko w państwie będzie w ruinie? Oczywiście, ty spokojnie patrzeć możesz na burzę, bo twój zamek drwi z napadu chłopów. Ależ, Wernerze, jak możesz patrzeć na wznoszące się ku niebu codziennie słupy ogniste, trawiące zamki i klasztory? jak możesz patrzeć na to i milczeć?

 

– Dobrze! Zgnieciemy rokosz chłopów, zwrócimy dzikie pospólstwo na dawną drogę – ale cóż przez to zyskamy? – pytał hrabia z namysłem. – Czy stąd przybędzie państwu siły i mocy? Nie zacznież się zgniły żywot na nowo? Moje zdanie takie: cesarz niech uchwyci ster całego ruchu, niech go zwróci przeciw pysznym książętom i niech złamie ich wybujałą aż nadto przewagę. Nie będzie potem więcej piłką w ręku możnych, nie będzie żebrał u drzwi tych, którym powinien rozkazywać.

 

– To znaczy innymi słowy: cesarz niech uświęci przyłączeniem się swym zgubny rokosz, niech otwartą wypowie wojnę państwu i Kościołowi. Niech w końcu przyjmie Ewangelię Augustianina, niech strąci ze stolicy Papieża, niech święte rzymskie państwo stopi w obecnym ogniu, i potem utworzy z wszystkiego coś, gdzie boski majestat cesarza będzie kościołem, narodem i wszystkim. Czy Franciszek z Sikingen nie marzył o czymś podobnym? Bogu dzięki, że mu się nie powiodło!

 

– A potem – wtrącił Werner, nie zważając wcale na Erfensteina – niech cesarz ukróci wpływ Papieża na sprawy państwa. Niech zakaże świętopietrza i zniesie inne daniny, które płyną do Rzymu. W końcu niech zwróci nową Ewangelię przeciw rzymskim nadużyciom, przeciw rozwiązłym obyczajom w klasztorach i przeciw oburzającemu kramarzeniu odpustami.

 

– Precz z wszelkim nadużyciem! precz! – zawołał Siegfried. – Precz, ale nie za pomocą rokoszu. Czysta Ewangelia Lutra nie dąży do reformy w klasztorach: ona odrzuca i potępia wszelkie umartwienie i zaparcie się siebie. Założyciel nowego kościoła nie chce naprawy w głowie i członkach, jemu chce się zniszczyć wszystko, co dawne, i założyć nowy kościół i nowe państwo wedle własnego pomysłu.

 

– Niech sobie buduje! Mąż ten zdaje się być do spełnienia tego zadania powołany.

 

– Naturalnie!

 

Na obliczu Siegfrieda ukazał się wielki smutek i boleść. Zdziwiony patrzał na hrabiego; na lica rumieniec mu wystąpił, oko mu się zaiskrzyło i począł mówić znowu głośno i namiętnie:

 

– Nie znasz, bracie, nauk zapamiętałego mnicha! Takie nauki nic nie zbudują, psują i rozwiązują raczej wszystko. Rozpuszczają wodze wielkim namiętnościom, sprawy ludzkie nie mają dotąd w żadne być ujęte karby; nawet modlitwę odrzuca, szydzi ze ślubów, z zaparcia się siebie, z pobożnego życia, wylewa jad na dobre uczynki. I takie nauki miałyby budować?

 

– Zanadto surowo sądzisz Lutra – bronił Werner. – Mąż ten z przyrodzenia jest cokolwiek gwałtowny. Poczciwość jego pcha go za daleko na widok tyle złego w Kościele i państwie.

 

– Nie! nie! – odparł Siegfried. Niechby sobie szydził i wyzywał, to można by mu przebaczyć. Ale Luter więcej chce, niż nadużycia usunąć. Dąży on do tego, aby własne jego pomysły zajęły miejsce wiary ojców naszych, samego siebie nazywa ustami Chrystusa, nieomylnym posłańcem Bożym; a wreszcie pragnie, szalony, rozerwać całe państwo w sztuki.

 

Werner popatrzył na przyjaciela zdziwiony, i nie mogąc ukryć niedowierzania, rzekł:

 

– Do tego zbywa mu na sile, choćby i wolę miał największą.

 

– Wolę ma, to nie ulega wątpliwości, a siły doda mu nasza słabość – odpowiedział Erfenstein. – Wspomnij jeno na ubiegłą co dopiero wojnę! Jak to podstępnie umiał on użyć rycerstw do swych planów. Pozwolił im ograbiać kościelne zakłady i klasztory, wmawiając, że to diable wynalazki. Podstęp udał się: panowie sięgnęli po dobra kościelne, i popadli w banicję i klątwę kościelną. Ależ tego właśnie chciał Luter, bo zamierzał postawić panów przeciw Kościołowi i przeciw państwu. Franciszek z Sikingen rozwinął sztandar rokoszu. Kościół, cesarza i książąt ogłoszono za nieprzyjaciół! Na szczęście nie dane było przyjacielowi i sprzymierzeńcowi Lutra nosić purpurę cesarską, po którą zuchwale sięgał. A dziś co? Pierwszy ogień zagaszono szczęśliwie. Bunt szlachty upadł i dlatego poszukał sobie reformator nieszczęsny mocniejszego sprzymierzeńca. Znalazł go w chłopach. Chłopi niszczą wszystko do szczętu. Pożoga ich nie szczędzi ani kościołów, ani klasztorów, ani zamków, ani zakładów, ani siedziby panów! A to dobrze rozważ, że chłopi wszystko czynią wedle wskazówek i nauk reformatora. Wolna Ewangelia ma zatrzeć wszelki ślad dawnej głupoty, aby powstało nowe królestwo Syjon.

 

– Książęta i szlachta przytłumią rokosz dość wcześnie! – twierdził Werner.

 

– Dość wcześnie?

 

– Tak jest, skoro tylko wszystkie rany będą wypalone. Niektóre rzeczy tylko gwałtem, mieczem i ogniem można naprawiać.

 

– Już znowu odzywasz się z nadużyciami! O to tu wcale nie chodzi; nie rozumiem, jak możesz być tak krótkowidzącym. Przypuściwszy, że książęta i szlachta poskromi rokosz, czy sądzisz, że zbiegły, chciwy ożenku mnich, ów demon państwa, się zadowoli? Nigdy! Właśnie wtedy sięgnie po najniebezpieczniejszą ale pewną broń. Najpierw podszczuł szlachtę, potem lud, a teraz nawet książęta będą zniewoleni torować drogę jego nauce. Obejrzyj się tylko po państwie, czyż nie ma Luter większej części książąt za sobą? Zaprawdę, że przebiegle przygotował wszystko! Ledwo jeden mur upadnie, już drugi stoi. Nawet duchowni dostojnicy mają ochotę połączyć się z nim. Mistrz Albrecht z Brandenburgii już zabrał dobra duchowne i ogłosił się udzielnym księciem; a co mówią o arcybiskupie Mogunckim, wiesz dobrze. Reformator rozdaje kraje, mitry książęce i płaszcze: iluż znajdzie się książąt, którzy by oparli się takiej pokusie? Będą zabierać, jak zabierała szlachta, a któż takich panów zwróci na drogę prawa? Papież? Z Papieża szydzić będą. Dawniej! o dawniej głos Papieża całe państwo poruszał, ale dziś przebrzmiewa jego głos bez skutku, bo wedle rozszerzonej nauki nie przemawia już dziś namiestnik Chrystusa Pana, nie ojciec chrześcijaństwa, ale diabeł i antychryst. O zapamiętałości! Zastępcą Chrystusa, powagą nieomylną jest teraz wyuzdany mnich. Alboż czy cesarz ma użyć przemocy na książąt? Tego Luter pragnie – cesarz i książęta mają się szarpać wzajemnie, państwo ma z tysiąca ran krew przelewać, aż ją wytoczy zupełnie. Kto w końcu zostanie zwycięzcą w tej nierównej walce wielu, rzecz jasna! Święta władza cesarza zniknie na wieki, – zniknie jedność i siła państwa! Gdzie jeden panował, chce panować wielu...

 

Jakkolwiek hrabia kilka razy chciał przerwać Erfensteinowi, to przecież wstrzymywał się zawsze, słysząc przekonywające jego słowa i w tak dziwny sposób wypowiadane myśli. Skoro zaś Siegfried mówić przestał, udawał Werner, że nic trafnego odpowiedzieć nie może, jakkolwiek czuł się obrażonym i jakkolwiek zdania Erfensteina przeciwne były tajemnym jego zamiarom.

 

– Państwo niemieckie rzeczywiście zdaje się być przeznaczone na rozdzielenie pomiędzy wielu – odezwał się wreszcie, chcąc takim wybiegiem ukryć odzywające się w nim uczucia. – Toć od dawna dwóch miało panów: cesarza i Papieża! Ostatni wiele nieszczęścia sprowadził na nie, do wielu pobudził walk, a mało zdziałał dobrego. Luter zostawia cesarzowi, co jest cesarskiego!

 

– O tak, – jeszcze więcej! Daje nawet cesarzowi to, co jest Boskiego! – odpowiedział Erfenstein z ironią. – Brzydką robotę swoją: kościół państwowy, rzuca służalczo pod nogi swawoli książąt; wszetecznicy swej każe oddawać przysługi, jakich książęta zażądają. Zupełnie słusznie! Taka niewolnica nie podniesie się nigdy w świętym gniewie, aby wskazać wyuzdanym książętom, czego chcą przykazania Boże! Niewinnie odepchnięta niewiasta nie znajdzie nigdy opieki w służalczym kościele Lutra przeciw okrucieństwom książęcych małżonków (1). Chętnie uginam kolana przed świętą władzą Kościoła nawet wtenczas, gdy z nieba woła zemsty na tych, co zuchwale grzeszą przeciw sprawiedliwości i prawu Bożemu. Nie szydź, przyjacielu, z potęgi słów papieskich! Właśnie Papieże uczynili naród nasz wielkim i mocnym przez onego ducha jedności, która mocnym węzłem złączyła wszystkich. Lutra trucizna rozsadzająca zerwie ten węzeł jedności i rzuci państwo na zgubę. O! czemuż przychodzi mi na pamięć ona myśl straszna o rozdwojeniu w państwie, hańbie i sromocie! Naród nasz, pierwszy w świecie, ma się sam rozdzierać w kawały, osłabiony ma bić pokłony łotrom; nie ma, odarty z potęgi i godności, więcej przemawiać w radzie narodów! Niech będą przeklęci wszyscy, których zabiegi szatańskie kopią grób naszemu narodowi i gotują mu hańbę! Niech będzie przeklęty mnich, którego bezbożna prawica sieje ziarno niezgody na ziemi niemieckiej!

 

Tak mówił Erfenstein z wyrazem strasznego bólu i gniewu. Prawicę groźnie wyciągnął, oko pałało, twarz się rozogniła, a gdy skończył, głowa opadła mu na piersi, usta drgały kurczowo, a w oczach łzy zabłysły.

 

Hrabia ujął drżącą prawicę Siegfrieda. Widocznie wzruszyły go ogniste słowa, bo natychmiast powiedział:

 

– Cześnik moją otrzyma pomoc.

 

– Dokończ twego zwycięstwa, przyjacielu! zerwij związki z reformatorem!

 

– Niepodobna. Przyrzekłem mu, że tu może oczekiwać swej oblubienicy.

 

– Niech sobie czeka!

 

– I na to dałem mu słowo, że wolno mu w uczonej dyspucie z Dominikiem dowodzić swojej nauki.

 

– Niech i to zrobi!

 

– Czegóż chcesz więcej?

 

– Nie czyń nic wedle nauki Lutra, bądź opiekunem klasztoru w Schoenfeld, jak byłeś dotąd.

 

Hrabia zastanowił się.

 

– Czyż mają znieważać imię twoje i powtarzać, że hrabia Werner jest drapieżcą klasztorów, łupieżcą kościołów, burzycielem pobożnych zakładów i instytucyj ojców?

 

– Ale czyż będę mógł utrzymać klasztor? – zauważył Werner. – Jeśli jutro nadciągnie dziesięć tysięcy chłopów, czyż przeszkodzę rabunkowi z małą moją garstką?

 

– Do tego nie przyjdzie. Nim dwa tygodnie miną, będą chłopi na głowę pobici. Jeno daj słowo twoje, słowo na uspokojenie moje, że odrzucasz wszelką myśl zaboru klasztoru.

 

Werner nie spieszył się z odpowiedzią. Widocznie sprzeciwiało się to żądanie tajemnym jego zamiarom. Podczas, gdy przemyśliwał jakby się wywinąć, stanął przy nich Koppe, ku niemałej radości hrabiego.

 

– Pozwólcie słudze waszemu zanieść prośbę! – mówił Koppe błagalnie, kłaniając się nisko, i przybierając pokorną bardzo postawę.

 

– Bardzo chętnie, Bernardzie, czy zaraz?

 

– Jeśli wolno powiedzieć, to zaraz!

 

– Darujesz, Siegfriedzie! – mówił Werner i odszedł z balkonu.

 

– Czegóż sobie życzysz? – pytał hrabia, gdy weszli do komnaty.

 

Przebiegły towarzysz Katarzyny zaczął prośbę swą pochlebnym bardzo wstępem.

 

– Najłaskawszy panie – mówił, złożywszy ręce na krzyż – wszystkie pokolenia będą was sławić za gościnność, jaką okazujecie słynnemu reformatorowi.

 

Pan zamku uśmiechnął się, bo, niestety! nie był wolny od pychy. Koppe dopatrzył uśmiechu, i jeszcze bardziej się skłonił, przybierając minę bardzo nieszczęśliwego.

 

– Czy cię jakie nieszczęście spotkało, Bernardzie? Spodziewam się, że moi goście nie doznają przykrości!

 

– Gościnność wasza znana jest całemu państwu, najłaskawszy panie. Kto by tu mógł doznać nieprzyjemności? Wielki reformator nie bez myśli wybrał dawną siedzibę hrabiów na miejsce spotkania się z narzeczoną, bo tu Karol Wielki, potężny Rudobrody i inni cesarze doznawali gościnności.

 

Werner pogłaskał brodę, zapewne aby ukryć uczucie, które w nim wzbudzało dobrze obrachowane pochlebstwo.

 

– A jednak, najłaskawszy Panie, któżby uwierzył? – i Koppe rozpłakał się prawie. – Jeden ze sług waszych obraził ciężko gościa waszego, Lutra.

 

– Co?

 

– Mąż, który od waszej zależny jest łaski, obraził go mocno.

 

– Kto taki, powiedz?

 

– Dominik, karmelita!

 

– Dominik? i cóż zrobił? – Werner ochłonął z gniewu na imię karmelity.

 

– Wczoraj, jak wiecie, spotkaliśmy go nad jeziorem. I tam podstępną mową nakłonił narzeczoną waszego gościa do ucieczki. Tak długo ją namawiał, aż mimo mych łez i próśb postanowiła z nim uciec do Schoenfeld. I przez to stał się dom wasz dla sławnego reformatora miejscem tajemnych łez i ciężkiej boleści, – a przecież spodziewał się, że w waszym domu najpiękniejszych dozna chwil życia.

 

– Ale jakże mógł Dominik tego się dopuścić? Jak mogła Katarzyna Bora tak się dać uwieść?

 

– Najłaskawszy panie, takie samo pytanie sobie zadawałem, jak się to stać mogło? Ale się stało. Serce kobiety słabe, zmienne, łatwo się da poruszyć. Dominik, to przebiegły człowiek: pięknymi słówkami, dowcipnie użytą groźbą piekłem i potępieniem wiecznym potrafił nawrócić dawniejszą zakonnicę do klasztoru.

 

– I czegóż chcesz ode mnie?

 

– Hrabio! skróćcie boleść ciężką waszego gościa! Rozkażcie siłą wyrwać z klasztoru uwiedzioną narzeczoną, zanim głębiej nie dostanie się w sieci przebiegłego zakonnika.

 

– Siłą? To nie uchodzi! Zakonnicę gwałtem wyrwać z klasztoru? Za taki uczynek czeka banicja i klątwa!

 

Koppe, dotąd schylony, podniósł się i patrzał zdziwiony na hrabiego, jak gdyby chciał powiedzieć: a ciebie co obchodzi Kościół i państwo? Wzgardź obydwoma!

 

Nie tajne były hrabiemu skutki takiego uczynku. Przezeń stanowczo byłby stanął po stronie reformatora i dałby był poznać, że ustały wszelkie względy, które go dotąd wstrzymywały od zniesienia klasztoru. Że Koppe właśnie do tego zdążał, ani przez myśl mu nie przeszło.

 

– Po cóż koniecznie używać gwałtu? – odezwał się hrabia po krótkim namyśle. – Tego wcale nie potrzeba. Dominikowi dam poznać wolę moją, aby natychmiast wydał narzeczoną.

 

– Sługom waszym, najłaskawszy Panie, byłoby takie życzenie świętym rozkazem! Każdy głosiciel nowej nauki czułby się szczęśliwym, gdyby mógł wypełnić wolę opiekuna. Właśnie na tym polega sława luterskiego kościoła, że w pokorze uniża się i służy tym, którzy się nim opiekują. Ale czyż rzymski Kościół nie czyni zupełnie przeciwnie? Czyż nie stawiał czoła królom i cesarzom? Czy ten Dominik nie pogardzi waszą wolą i nie podniesie dumnej głowy przeciw wam?

 

– Ani myślę o tym! – odpowiedział hrabia głosem, w którym groźba przebijała. – Natychmiast poślę do klasztoru.

 

Przystąpił do drzwi, które się właśnie otwierały. Herman wszedł z chłopcem, który trzymał w ręku zapieczętowany list i otwartą karteczkę.

 

– Dziwny posłaniec przychodzi do domu naszego, ojcze! – mówił Herman, podając hrabiemu karteczkę.

 

Werner zasępił się, czytając pismo. Prawą rękę przyłożył do ust, lewą trzymał karteczkę, z której nie mógł oderwać wzroku.

 

– Tak będzie jak powiedziałem, Bernardzie! – i zwrócił się do Koppego, dając mu znać, że ma opuścić komnatę.

 

Koppe skłonił się prawie do ziemi, i cofając się do drzwi powtarzał wschodnie pokłony, aż wreszcie hrabia z chłopcem począł rozmawiać. Skoro tylko Koppe wyszedł za drzwi, wyprostował się, rozśmiał szyderczo i tryumfująco, a zdążając do komnaty, w której reformator przebywał, mówił do siebie:

 

– Hrabia już nasz, narzeczona nasza, klasztor nasz i karmelita nasz. Obydwu ostatnich diabeł weźmie. Oby tylko mnich nie chciał wypełnić woli hrabiego!

 

Wszedł do mieszkania Lutra.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 253-271.

 

Przypisy:

(1) Erfenstein ma tu na myśli króla Lotara, cesarza Henryka IV, Filipa francuskiego i innych, którzy prawe małżonki odepchnęli, ale których klątwa papieska i interdykt zwrócił znowu na drogę moralności.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXIX, Kraków 2019

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: