LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Miejsce walki

 

~~~~~~

 

"Gwałt mi zadać chcecie, – i nie

wstydzicież się pastwić nad słabą niewiastą?".

 

Z dawnego dramatu.

 

Na szczycie gór niespodziany widok przedstawił się podróżnym. Właśnie naprzeciw nim, na górze tysiąc stóp wysokiej, wznosił się zamek hrabiego. Skały z czerwonego kamienia były mu fundamentem, który daleko sięgał w spokojne jezioro, co jakby oko całej prześlicznej okolicy jaśniało w górach. Około zamku nie było rowu ani wału, stroma skała zupełnie dostateczną była obroną. Na wschodniej tylko stronie łączyła się skała z wysoką górą, warowna wieża broniła tu od napadu. W środku wieży była brama, zwodzony most łączył zamek z górą. Nad bramą błyszczał herb hrabiowski, dalekich sięgający czasów. U sklepienia bramy przymocowane były żelazne kraty, ostro zakończone, które w razie napadu straszliwą stawiały zaporę każdemu, któryby aż dotąd dotrzeć się ośmielił. Nadludzkie siły snadź budowały olbrzymią tę warownię, a właściciel zamku nie zaprzeczał podaniu, iż olbrzymy budowały takie mieszkanie dla jego przodków. Na cztery strony wznosiły się wysmukłe wieże, nie dla obrony przeciw nieprzyjaciołom, ale dla ozdoby zamku. Najwyższa z nich, tak nazwana strażnica, dosięgała prawie 200 stóp. Z niej wystawał ponad powierzchnię jeziora maleńki, ledwo na dwie osoby wystarczający balkonik. Bez trwogi niepodobna było stojącemu na balkonie spojrzeć na dół, bo mała poręcz zdawała się być za słabą obroną, aby kogo uchronić od upadku w okropną przepaść. Hrabia Werner często tu przebywał, dając bez przeszkody wolny bieg myślom, albo pojąc się prześlicznym widokiem. Pomiędzy południową i północną wieżą błyszczały wysokie okna z okrągłymi szybami, w których odbijały się promienie słońca, gdy jeszcze gruba mgła pokrywała jezioro. Okna te oświecały wielką salę, w której przebywali słudzy zbrojni hrabiego w czasie pokoju.

 

Na południe od Arnstein wznosił się w prześlicznej równinie, oblanej wodą jeziora, otoczony ogrodem i murem, bogaty klasztor zakonnic Schoenfeld. Już od dawna zwrócili rokoszanie nań uwagę i pożądali jego bogactw. Ale ostry miecz opiekuna powstrzymywał chciwe zapędy. Werner ciągle miał dostateczną ilość zbrojnych, aby stawić czoło rokoszanom. A wielu chłopów, z oddziału piekielników, którzy odważyli się pójść do Arnstein i podburzać mieszkańców, przypłaciło śmiałość śmiercią, a ciała ich wisiały na postrach drugim na gałęziach starych lip w samym środku wsi. Jakkolwiek Werner występował groźnie przeciw rokoszanom, przecież posądzano go, że klasztor chce zabrać i przywłaszczyć sobie jego dobra. Osoby z bliskiego otoczenia hrabiego miały nawet podsłuchać hrabiego, krótko przed przybyciem Lutra, jak sobie układał, że skoro Luter zwycięży w dyspucie karmelitę, zniesie klasztor. Inni dodawali jeszcze, że dysputa jest tylko zamaskowaniem dawno dojrzałego planu, aby zabranie klasztoru jakkolwiek zdawało się usprawiedliwionym. Bo i czemuż, mówili, nie miałby hrabia zabierać, kiedy inni książęta i panowie zabierają? Po cóż ma klasztoru bronić i wreszcie doczekać się, że ktoś go uprzedzi?

 

Trudno dociec, czy podobne przypuszczenia były zgodne z usposobieniem Wernera. To przecież pewne, że Lutra propozycja, aby dysputę urządził, bardzo mu była miłą, chociaż z tego bynajmniej nie można wnosić, że przechylał się do nowej nauki, bo dysputy takie często się odbywały i były niejaką rozrywką. Reformator zaś, wybierając Arnstein na miejsce spotkania się z narzeczoną, działał z wielkim wyrachowaniem: znał on wpływ karmelity na hrabiego; wiedział też, że pozyskując hrabiego dla nowej nauki, zyska potężny filar do śmiałej budowy. Przyjmując dysputę, w której spodziewał się pokonać karmelitę i udowodnić, że rzymski Kościół jest pochodzenia diabelskiego, miał nadzieję, że nawróci hrabiego. Zwycięstwa słusznie się spodziewał, bo już sto podobnych przeszedł walk, a z każdej, jak twierdził przynajmniej sam – bo w rzeczywistości inaczej było – wyjąwszy dysputę w Lipsku, wychodził zwycięsko.

 

Milcząc, zatrzymali się podróżni na szczycie góry i podziwiali zuchwałe siedlisko hrabiego

 

– Pana tego zamku nikt nie ruszy! – mówił Luter – i dlatego właśnie naszym być musi. Jeszcze wiele wojowników i zamków musi połączyć się z nami, nim zupełne osiągniemy zwycięstwo.

 

– Pozwólcie, że poprowadzę wam konia! – mówił Ignacy usłużnie, biorąc za cugle – droga pełna kamieni, nierówna i spadzista; łatwo moglibyście mieć przypadek.

 

– Weźmij konia! – odpowiedział Luter, zsiadając ostrożnie. Widok zamku wystarczał, aby reformatora poważnie nastroić. Bo gdy dotąd wesoło rozmawiał z młodymi mnichami, teraz począł usuwać się od rozmowy, która zdawała mu się dziecinną i małej bardzo wagi. Wyprzedził nawet towarzyszy, ciągle spoglądając na zamek.

 

– Czy też ją zastanę? – mówił do siebie, podwajając kroku, na myśl, że wnet uściśnie narzeczoną. Ale miłosne uczucia mieszały się z trwogą. Może miłą spotkały jakie nieszczęścia? Może zaniechała podróży? Tak bojaźnią i znowu nadzieją przejęty doszedł aż do jeziora.

 

– Pilnie baczcie na Klemensa! – zaczął znowu Bernard. – Zbliżamy się do jeziora; trzymajcie go mocno, bo skoczy w wodę i popłynie do umiłowanej!

 

– Szczęście, że tylko w winie pływać umie; woda go nie utrzyma – odparł Sebastian.

 

– A co powiecie, przyjaciele, jeżeli Beatryca już kogo innego wybrała? – sprzeciwiał się Ignacy. – Dawno już dziwię się nad jej złym gustem.

 

– Nad złym gustem? Być może, że z was który lepiej jej do gustu przypadnie – odciął się Klemens. – Gdyby zaś to nie nastąpiło, i gdyby ani Beatryca ani która inna nie miała ze złego gustu okazać przychylności moim towarzyszom, wtedy zadam im proszku miłosnego, który tak jest skuteczny, że sama Wenus zakochałaby się w takich wystruganych bałwanach. Nie traćcie więc nadziei, żaden z was próżno nie odejdzie.

 

Stanęli nad brzegiem jeziora.

 

– Jak się tu przeprawimy? – pytał Luter.

 

– W gęstwinie, ot tam, jest czółno – odpowiedział Sebastian; – czy go nie użyjemy?

 

– Żadną miarą – bronił Klemens. – Toćby nam się trzeba rozdzielić; pójdźmy raczej razem około jeziora.

 

– Bardzo niegrzeczny hrabia – mruczał Bernard. – Wie przecież, jaki go zaszczyt spotyka, gdy Luter odwiedza jego gniazdo sępie, a jednak nie widać żywej duszy, aby nas przeprawiła.

 

– Pan Werner nie wie, kiedy przybędę – uniewinniał Luter. – Nadto przeklęty karmelita prowadzi go na pasku, dlatego nie można się spodziewać, aby się zbyt gorliwie mną zajmował. Gdybyście byli widzieli wjazd mój do Wormacji! Całe wsie i miasta wychodziły mi naprzeciw! Biedacy bez mała pod koła mego wozu się nie rzucali! Miłość ich dla apostoła Pańskiego tak była gorąca i słodka, jak miłość hrabiego zimna i gorzka.

 

– Siądźcie na konia, czcigodny Mistrzu! – mówił Bernard. – Tam oto, prześliczna droga prowadzi nad brzegiem do zamku. Choćby też okręty hiszpańskie były gotowe na nasze przyjęcie, wybrałbym bez namysłu piękną aleję ponad jeziorem.

 

Propozycja podobała się. Puszczono się drogą ponad jeziorem. Wnet całe towarzystwo znikło wśród drzew, śmiechy tylko wesołe jeszcze się rozlegały.

 

Zaledwo mnisi w pierwszym zakręcie drogi zniknęli, wyszedł w tym samym miejscu, skąd odjechali, z gęstwiny człowiek. Gdy gałęzie rozsunął, ukazał się tuż nad brzegiem obraz Najświętszej Maryi Panny w maleńkiej kapliczce, ukrytej w gęstwinie. Widać, że człowiek ten modlił się, bo jeszcze leżała książka na kamiennej ławce przed kratką kaplicy.

 

Fałdzista suknia biała, sięgająca aż do kostek, paskiem ściągnięta, okrywała wysoką postać nieznajomego. Suknia była z grubej materii, jaką przepisują reguły dla osób zakonnych. Długi różaniec u pasa, a wytarte paciorki wskazywały, że często ich używano. Nogi miał gołe, sandały tylko broniły przed cierniem i ostrymi kamyczkami. Głowa wygolona, mocno opalona, widocznie nigdy nie była okryta. Korona białych włosów otoczyła głowę, na piersi spadała długa srebrna broda. Chociaż w wieku, przecież prosto trzymał się starzec, szedł poważnie zatopiony w myślach. Wychudła twarz pokazywała, że surowej przestrzegał ascezy, która obliczu jego nadawała onego miłego wyrazu, jaki wywoływać zwykło zwycięstwo nad namiętnościami ludzkimi. Jasne oko, ono czyste zwierciadło nadzwyczajnej pokory, o której świat pogański nic nie wiedział, a która jest nagrodą za trud szlachetnych ludzi, wesoło patrzało w świat. Mężem tym był karmelita Dominik, kapelan zamku Arnstein i spowiednik w klasztorze Schoenfeld.

 

Stanął zwrócony ku stronie, w którą Luter pojechał, i wlepił oczy w ziemię. Bałwany jeziora cicho szumiały tuż obok niego. Zdawało się, że ustający śpiew ptaków i szum tajemniczy w wierzchołkach drzew podzielały boleść męża, która powoli uwydatniała się na jego obliczu.

 

– Hrabia nie może dopuścić się krzyczącej niesprawiedliwości – to niepodobna – mówił sam do siebie. – Uczciwość nie pozwoli mu zniszczyć pobożnej fundacji ojców, nie mówiąc już o niegodziwej nauce Lutra – której przewrotność Werner zna doskonale. Zna? A po cóż kazał mu przybyć? Po cóż nakazał, abym bronił nauki katolickiej? Szermierka bezowocna na słowa nie może go przecież rozweselać – czegoż tedy chce dopiąć przez dysputę?

 

Umilkł, i w uczciwości Wernera szukał rozwiązania zagadki na korzyść klasztoru. Bliski szelest wyrwał zakonnika z poważnych myśli. Biało ubrana niewiasta jechała powoli na mule, którego prowadził sługa. Byli to Just i Gizela.

 

Kilka kroków przed Dominikiem zsiadła Gizela z muła. Z bojaźnią patrzała na zakonnika, powoli zbliżała się do niego, aż dobrotliwym spojrzeniem zupełnie ją ośmielił. Widząc to oblicze, pobiegła do niego.

 

Just trzymał muła, patrząc z niedowierzaniem na zakonnika, ale wnet niedowierzanie ustąpiło. Zdjął z uszanowaniem czapkę z głowy i oczekiwał, jaki skutek mieć będzie rozmowa Dominika z Gizelą.

 

Zakonnik z wielkim współczuciem przysłuchiwał się opowiadaniu Gizeli o zniszczeniu zamku Hoenfels, o pojmaniu Wolfganga. Łkając, opisywała dziewczyna wszystkie wypadki ubiegłych co jeno dni.

 

– Uspokój się, córko – mówił starzec. – Chłopi wydadzą z pewnością drogiego ojca twego za mierny okup.

 

– To samom powiadał, czcigodny ojcze! – przerwał Just. – I mnie chłopi pojmali; naczelny wódz uwolnił mnie: i to z czystego szacunku dla mego pana. Myślę, że Rotenek jeszcze prędzej wypuści na wolność mego szlachetnego pana.

 

– Ale ile zniewagi będzie musiał znosić, zanim dojdzie do obozu, i dostanie się pod opiekę Rotenka! – mówiła Gizela z boleścią i znowu płakać zaczęła.

 

– Przecież widzieliśmy z góry – odpowiedział Just – że rozwiązali mu pęta, i rzeczywiście chybaby diabłami byli, gdyby takiemu panu mieli dokuczać.

 

– Więc byłeś w obozie chłopów, dobry sługo? – pytał zakonnik po pewnym namyśle.

 

– Tak jest, czcigodny ojcze! Umyślnie dałem się pojmać, i niewoli mej jak najlepiej użyłem: naczelny wódz przyjacielem stał się moim.

 

– Rotenek, szlachcic, w rycerskiej niewoli trzyma jeńców, skoro tylko może spodziewać się okupu – mówił Dominik dalej. – Nie chciałżebyś wrócić do obozu i wypytać się w imieniu hrabiego Wernera, ile by wykupu żądali? Moim zaś staraniem będzie pozyskać dla tej sprawy Wernera.

 

Just zamyślił się, nie wiedząc, co robić. Przypomniał sobie, jakiego podstępu użył wobec wodza; przez pojmanie Wolfganga kłamstwo wyjdzie na wierzch. Jakżeż miał się odważyć stanąć przed wodzem?

 

– Nadzieja wykupu sprawi z pewnością, że Rotenek po ludzku będzie się obchodził z jeńcem – mówił zakonnik – spokojnie tedy uwolnienia jego wyczekiwać możemy.

 

– Pojmuję, jaki wasz zamiar! – odezwał się wreszcie Just, zdecydowany własną osobę poświęcić, aby pana ratować – skoro tylko nasza panienka będzie bezpieczną w zamku hrabiego, natychmiast udam się w drogę. Ale któż to tam? – spytał nagle – wskazując na drogę, gdzie właśnie ukazał się Luter z towarzyszami. – Kto to jest? Bodaj nie mnichy i to pewnie zbiegłe.

 

Obawa odbiła się w tonie sługi i w spojrzeniu, jakie rzucił na Gizelę.

 

– To Marcin Luter – odpowiedział zakonnik z westchnieniem.

 

– Luter? – zawołała dziewica przerażona, i natychmiast stanął przed nią obraz straszliwego człowieka, którego kazanie takim obrzydzeniem ją przejęło. Łatwo być mogło, że będzie zniewolona z nim bliżej się spotkać? Może towarzysz ojca przedstawi ją wnet reformatorowi? Tysiąc głosów zdawała się słyszeć w piersi, które jej odradzały, aby nie stanęła w gościnie w Arnstein.

 

Spostrzegawczemu oku zakonnika nie uszła trwoga Gizeli.

 

– Moja córko – mówił – jeżeli nie przypada ci do usposobienia pobyt w hałaśliwym Arnstein, znajdziesz w Schoenfeld u zakonnic bardzo gościnne przyjęcie.

 

– Bardzo dobrze! To zupełnie wedle mej myśli – odezwał się Just. – Gdzie zbiegłe mnichy się zbierają, jak w Arnstein, tam zacnej dziewicy nie bardzo do twarzy.

 

– Oświadczenie wasze bardzo mnie uspakaja, czcigodny ojcze! Pragnę zupełnej osobności aż do powrotu mego ojca.

 

– Ażeby wnet powrócił, ja się postaram – powiedział sługa, siadając na muła. – Nad ranem stawię się tu, wezmę cenę wykupu, a nim słońce po raz drugi oświeci kopuły zamku, będzie pan mój gościem hrabiego; – pożegnawszy się, odjechał, chociaż zakonnik namawiał go, aby wpierw posilił się nieco.

 

– Dzielny sługa! Niezawodnie dobrze się sprawi – mówił Dominik. – Nim dwa dni przejdą, szczęśliwie wszystko się skończy, a dopóki to nie nastąpi, ja będę ci ojcem, moje dziecko!

 

W słowach i w całym braniu się zakonnika tyle było szczerości, że Gizela zapomniała chwilowego opuszczenia, w jakim zostawała, i oddała się z dziecięcym zaufaniem pod opiekę ojca duchownego.

 

To wzniosłe stanowisko katolickich kapłanów, którzy wolni od węzłów krwi mogą powierzonym sobie duszom zastępować ojca, jak wielkim jest dobrodziejstwem dla społeczeństw! A chociaż zdarza się czasami, że któryś z kapłanów zapomni o swych ślubach i podepcze je, jak to Marcin Luter uczynił, to jednak dobre skutki przewyższają o wiele szkodę, jaką z niezachowania celibatu Kościół ponosi.

 

Miły uśmiech rozlał się na obliczu Gizeli, patrzącej za zakonnikiem, który zwrócił się właśnie ku miejscu, gdzie stało czółno. Odwiązał linę i przyciągnął czółno bliżej brzegu, gdzie z łatwością można było dostać się do niego.

 

– Dziś samemu mi trzeba być przewoźnikiem – mówił z uśmiechem. – Zwyczajnie Herman ten urząd sprawuje, ale dziś zajęło go polowanie.

 

Gizela wsiadła w czółno na siedzenie, które Dominik naprędce przygotował, i właśnie odbijali od brzegu, kiedy z lądu doleciało ich wołanie. Koppe z Katarzyną zjeżdżali z góry.

 

Zakonnik zatrzymał się i badawczo przypatrywał się przybyszom. Oko jego zasmuciło się, gdy spojrzał na Katarzynę.

 

– To ona – ta nieszczęśliwa Katarzyna Bora! – mówił z cicha.

 

– Nie przewieźlibyście nas przez jezioro, czcigodny ojcze? – wołał Koppe, wskazując na zamek.

 

– Na koniach dojedziecie w trzy kwadranse do zamku. Ale jeśli wolicie jechać wodą, postaram się o prom, abyście razem z końmi przeprawić się mogli.

 

– Bardzo wam dziękuję, czcigodny ojcze! – odpowiedział Koppe, schodząc z konia. Twarz jego przybrała wyraz zadowolenia serdecznego, gdy tymczasem zakonnik mocno się zasmucił. Katarzyna dostrzegła zmianę w obliczu karmelity. Domyśliła się, że nie tylko jej osoba, ale i bliższe stosunki życia jej nie są mu obce, że więc jej widok wcale mu nie był pożądanym. Namiętne przywiązanie do nauki Lutra przyczyniło się bardzo do gwałtownego zniesienia klasztoru Nimptsch, w którym składała śluby zakonne. A jednak nie okazał karmelita niechęci dla osoby, z powodu której tyle stało się zniszczenia i zbrodni. Smutek i boleść wyrażały się na jego obliczu, ilekroć spojrzał na Katarzynę, ale właśnie ta niema rozmowa dziwny wpływ wywierała na narzeczoną Lutra.

 

Koppe zbliżył się aż do czółna.

 

– Nie moglibyście nam powiedzieć, czcigodny ojcze, czy Marcin Luter już przybył na zamek?

 

– Człowiek, o którego pytacie, już przybył! – odpowiedział Dominik, patrząc nie na Koppego, ale na Katarzynę. Poczym spojrzał ku ziemi i westchnął.

 

Zbiegłej mniszce nie uszło uwagi to westchnienie. Ciężko jej się zrobiło, a gdy spojrzała ku Schoenfeld, zdawało się, że plan jakiś dojrzał w jej głowie.

 

– Już przybył? Bogu dzięki! – radował się Koppe. – I wam dzięki za radosną nowinę! Pojedziemy drogą nam wskazaną, bo nim prom nadejdzie, niemało upłynęłoby czasu.

 

To powiedziawszy, dosiadł konia, Katarzyna zaś zsiadła z rumaka i pewnym krokiem zbliżyła się do czółna.

 

– Czy nie chcielibyście mi wyjednać pozwolenia, abym mogła kilka dni pobawić w klasztorze Schoenfeld? – pytała zakonnika.

 

– Z całego serca, moja córko! – odpowiedział starzec, i natychmiast rozjaśniło się oblicze jego.

 

– Czego chcesz? – zawołał Koppe przestraszony. – Do klasztoru chcesz pójść? Czyś zmysły straciła?

 

Zeskoczył z konia i zastąpił Katarzynie drogę do czółna.

 

– Nie przekraczaj danego ci pełnomocnictwa, panie Bernard! – groziła Katarzyna. – Wolna moja wola wybrała cię za towarzysza podróży, ale nie na opiekuna moich kroków i uczynków.

 

– Prawda! – mówił Koppe, nie usuwając się z miejsca – ale w tym razie postępujesz bez zastanowienia się.

 

– Mylisz się; wszystko bardzo dobrze rozważyłam!

 

Wiem już, wiem! Temu łotrowi musieliśmy wpaść w ręce! Zburzenie Seelbronn wpłynęło na twoje usposobienie.

 

– Raczej powiedz, że bohaterska śmierć zakonnic otworzyła mi oczy.

 

– O! co ty mówisz! Diabla to tylko sprawka! A wspomnij na twoje dawniejsze postanowienia; tych powinnaś dopilnować.

 

– Bezwstydnym jesteś!

 

– To nie, ale stanowisko, jakie względem ciebie zająłem, nakazuje mi, abym nie dozwolił na nic, co by się sprzeciwiało dobrej sprawie.

 

– Zwalniam cię niniejszym od obowiązków; Schoenfeld jest obecnie celem mojej podróży, a nie Arnstein! – mówiła Katarzyna z przyciskiem.

 

– Czyż koniecznie twym postępowaniem chcesz sprowadzić upadek klasztoru? – pytał Koppe. – Czy sądzisz, że możesz bezkarnie przeniewierzyć się kochankowi, którego raz sobie wybrałaś? Czyż nie rozbije bramy klasztornej, a jeżeli będą wzbraniać się wydać ciebie, czyż gniew jego nie zniszczy całego klasztoru?

 

– Tego nie zrobi! – wtrącił Dominik. – Bo oprócz wszechmocnej obrony Boga znajdzie klasztor opiekę potężną w hrabim Wernerze. Nie lękaj się tedy nieszczęścia, i pozwól towarzyszce czynić, co jej się podoba.

 

– Ale wy nie wiecie wszystkiego, wy jej nie znacie – przekonywał Koppe. – Gdyby mi pewne względy nie nakazywały milczenia, gdybyście przeczuwali, jakie stanowisko zajęła Katarzyna Bora, z pewnością ze mną byście się zgodzili, by snadź jej postępek nie sprowadził nieszczęścia na piękny klasztor.

 

– Wiem wszystko! – odpowiedział zakonnik, i nie patrząc wcale na Katarzynę, mówił dalej: czemuż przeszkadzasz nawróceniu się nieszczęśliwej niewiasty? Obałamucona przez fałszywych przyjaciół Pisma, rozdarła zakonną zasłonę, złamała śluby, złożone Bogu, aby zawrzeć inne z odstępcą; czemuż jej nie pozwalasz żałować i pokutować? A choćby też razem z nią przyszło nieszczęście i zniszczenie na klasztor, nie mógłbym i nie chciałbym wzbraniać jej w nim pobytu, bo zbawienie jednej jedynej duszy więcej warte, niż świat cały. Trwaj więc w twoim postanowieniu, moja córko! Ratuj duszę swoją. Wyrzecz się na zawsze grzesznego związku z Lutrem.

 

Koppe osłupiał. Słowa zakonnika i na Katarzynę wywarły wpływ wielki. Daremnie chciała ukryć wzruszenie: łzy potoczyły się z jej ócz, gdy Dominik odezwał się jeszcze z serdeczną prośbą:

 

– Bądź stałą, córko! Zostań wierną Oblubieńcowi, którego wołanie i prośbę może po raz ostatni słyszysz przed drzwiami serca twego. Wszakżeż wszystkiego ci chce zapomnieć, i pragnie miłować nawróconą, jak ją miłował dawniej.

 

Koppe dosłyszał głębokie westchnienie Katarzyny, widział jej łzy, a ten widok zmienił go zupełnie. Zrzucił owczą skórę, a przywdział skórę rozjuszonego wilka.

 

– Cicho, zdradny mnichu, cicho! – zakrzyknął na zakonnika. – Złe nas sprowadziło w to miejsce. Jeśli nie przestaniesz pracować dla diabła, przysięgam, że siwą głową odpowiesz za wszystko!

 

Dominik przyjął obelgę i groźbę spokojnie.

 

– Wstydź się! – mówiła Katarzyna oburzona. – Dobroć pobożnego tego męża nie upoważnia cię wcale, abyś miał go znieważać. Na zupełną zasługujesz wzgardę. Idź, gdzie chcesz; ja pójdę, kędy wola moja mnie powiedzie!

 

To mówiąc pobiegła do czółna. Koppe przytrzymał ją.

 

– Przemocą powstrzymam głupie twoje zapędy! A jeśli ten zdrajca ośmieli się bronić cię, Bóg mi świadkiem, że to żelazo utopię w jego piersi.

 

I dobył długiego noża na Dominika, który stał nieporuszony.

 

– Puść mnie, nędzniku! – wołała Katarzyna, wydzierając się z rąk Koppego. – Puść mnie, bezwstydny człowieku! Ustąp podły sługo! – i gwałtownie szarpała go za brodę.

 

– Szarp – szarp dłużej! – naigrawał się Koppe, nie spuszczając oka z zakonnika. – Z tobą się uporam, a dopóki pomoc z zamku nie nadbiegnie, nie ujdziesz mi z pewnością.

 

W zamku widocznie dopatrzono nierównej walki, bo kilku mężów biegło prędko ku jezioru. Katarzyna byłaby prawdopodobnie zmuszona zmienić postanowienie, ale niespodzianie zjawiła się dziwna bardzo pomoc.

 

Broniła się dzielnie, nie szczędząc rąk ani języka. Wtem zaszeleściło coś w gęstwinie, gałęzie się rozsunęły gwałtownie, najpierw słychać było warczenie, a potem ukazały się dwa wielkie psy, jakich używano do szczucia niedźwiedzi. Instynktem poznały psy, która strona słabsza. Obeszły w koło, jak gdyby się chciały przypatrzeć, z której strony najlepiej zaczepić nieprzyjaciela, poczym jeden skok, a napastnik leżał, jęcząc, na ziemi.

 

Zakonnik, stojący dotąd nieporuszony, rozwinął teraz niezmordowaną czynność, aby Koppego wyrwać od pewnej zguby. Pochwycił psy i wstrzymał je od ponownej napaści.

 

– Pluto – pójdziesz! – pójdziesz Nero!

 

Psy usłuchały, łaszcząc się zakonnikowi – ustąpiły.

 

Koppe podniósł się zwolna. Oprócz sukni, nieco poszarpanej, wyszedł bez szwanku.

 

Katarzyna prędko skorzystała z chwili, wsiadła w czółno, gdzie ją Gizela z wielkim przyjęła współczuciem.

 

– Przecież cię nie pogryzły? – pytał Dominik, pomagając Koppemu w porządkowaniu poszarpanego ubioru.

 

– Diabli niech biorą te bestie! – klął Koppe w odpowiedzi. – Ale czekaj – ty i twój pan odpokutujecie za to!

 

– Psy nie są moje, jeno młodego hrabi Hermana. Otóż patrz – patrz, idzie!

 

Dominik wskazał na młodzieńca, który właśnie wychodził z lasu.

 

Herman trzymał w ręku oszczep, na którym wisiała świeża skóra niedźwiedzia. Koniec ułamany drugiego oszczepu tkwił w pasie i świadczył, jak zaciętą musiała być walka z niedźwiedziem. Ubranie młodzieńca bardzo było skromne. Wąskie jelonkowe spodnie, długie buty, kaftan z rozciętymi rękawami i czapka ozdobiona piórami i szponami orlimi, stanowiły całe ubranie młodziutkiego strzelca. Oblicza był pięknego, rysów szlachetnych. Z ócz tryskała odwaga i dobroć serca. Bujne kędziory zdobiły głowę, a że je wiatr roztargał, gładził je właśnie starannie.

 

Nie spostrzegłszy czółna, szedł prosto ku Dominikowi, który po przyjacielsku dłoń mu podawał. Na Koppego, który nisko się kłaniał, ledwo spojrzał.

 

– Tym razem długo wam potrzeba było czekać, dobry ojcze! Ale przyrzekam, że na przyszłość więcej będę miarkował zapędy myśliwskie. Odzieranie ze skóry zabrało mi wiele czasu, boć nie chciałem zostawić kożucha. Patrzcie! jaki piękny! i patrzał na zdobycz z radością i dumą właściwą myśliwym.

 

– Ale mój synu! – zdaje mi się, że zanadto byłeś śmiały! – mówił Dominik, patrząc na złamany oszczep. – Nie podejmuj walki sam z dzikim zwierzem, bierz ze sobą przynajmniej strzelca Wilfrieda. Czy przewieziesz nas do klasztoru, czy też pójdziesz z tym człowiekiem do Arnstein?

 

Herman teraz dopiero spostrzegł obce kobiety w czółnie. Widział, jak Gizela zarumieniła się, gdy dostrzegła, że Herman dłużej na nią patrzał. Wybór wnet nastąpił.

 

– Broń mnie, wielmożny Panie! – zaczął Koppe drżącym głosem. – Widzisz przed sobą Katarzynę Bora, oblubienicę sławnego reformatora. Pragnie być w klasztorze Schoenfeld, a ten czcigodny ojciec życzeniu jej chce uczynić zadosyć.

 

– No, to niech idzie, gdzie chce! – odpowiedział Herman.

 

– Ależ, panie – rozważ: Marcin Luter z upragnieniem oczekuje jej w Arnstein, a ja mam pozwolić, aby uszła do klasztoru?

 

– Mniejsza o to, augustianin nie zrobi ci nic za to – dopomogę ci i bronić cię będę przed surowym Doktorem.

 

– Tego nie chcę, wielmożny panie! W tym mi wasza pomoc nie potrzebna!

 

– Cóż tedy?

 

– Wielmożny pan niech rozkaże, aby Katarzyna opuściła czółno, i zniewoli ją, aby ze mną się udała.

 

– Zniewolić? Broń Boże! Więc myślisz, że gwałtu użyję przeciw słabej niewieście? Ta droga prowadzi do Arnstein, gdzie gościnnego doznasz przyjęcia.

 

Herman odwrócił się od niego i pobiegł do czółna, gdzie mu Dominik przedstawił Gizelę, w krótkich słowach opisując jej położenie.

 

Hrabia pozdrowił dziewicę wedle rycerskiego zwyczaju, gdy tymczasem dla Katarzyny maleńka ledwo znalazła się grzeczność.

 

Czółno odbiło od brzegu, a mocną dłonią młodzieńca kierowane, pruło prędko siną powierzchnię wody.

 

Koppe z przestrachem patrzał za odpływającymi. Klął zakonnika, Katarzynę i świat cały, nawet samego siebie.

 

– Diabla to sprawa, że zmienna ta kobieta dała się obałamucić! Tego właśnie było potrzeba, aby Knopf, ten błazen, spalił klasztor. Powietrze klasztorne ją zatruło. Chciała rozum przywrócić zatwardziałym mniszkom, a sama go u nich straciła!

 

– A reformator? – mówił po chwili. – Jak ten się będzie wściekał! I słusznie doleję jeszcze oleju do ognia, aby płomień rozdmuchiwać tak długo, aż to przeklęte gniazdo razem z przeklętym karmelitą runie, jak runął w tych czasach niejeden przybytek Sodomy.

 

Z tym pięknym postanowieniem, rzuciwszy mściwym okiem na klasztor, dosiadł konia, wziął za cugle drugiego, i udał się drogą do zamku.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 228-252.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXVI, Kraków 2016

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: