LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Zbiegłe mnichy

 

~~~~~~

 

"Cnoty męża wsławionego

Nie płać złotem, ni mamoną,

Pieśnią wielbij, co zacnego,

Akordami, co nie toną.

Dzięki Bogu, że mi dano

Sławić męże, z cnoty znane".

 

Buerger.

 

W tym samym dniu, kiedy Gizela uchodziła z ojcem i Justem drogą ku zamkowi Arnstein, do którego i Koppe zdążał z Katarzyną i Lutrem z Melanchtonem, odpoczywała niedaleko pysznego zamku mała drużyna w cieniu rozłożystych buków i dębów. Sześć osób składało towarzystwo, z nich cztery widocznie stanu duchownego, bo habit nosiły.

 

Siedzieli razem, oparci plecami o drzewa. W ręku ich puchar, w środku wiele jadła i mały sądek, z którego czerpiąc wyśmienitego nabierali humoru. Żartowali, śmiali się, poczynali śpiewki, których treść nie bardzo odpowiadała szacie zakonnej. Za przedmiot dowcipów, bardzo nieraz tłustych, służyło im życie klasztorne, przy czym bynajmniej siebie nie oszczędzali, dawniejsze skromne życie w klasztorze nazywali głupstwem, a sławili obecne życie, którego nie ścieśniały prawa. Złośliwie odzywali się o dyscyplinie kościelnej, ale za to mało słów mieli na wyniesienie czystego Słowa Bożego, które wyszło z zakonu Augustynianów.

 

Niedaleko od nich stał mąż, oparty o skałę, którego ponure a poważne oblicze w zupełnym było przeciwieństwie do wyuzdanych a weselących się mnichów. Fałdzista suknia, jaką nosić zwykli kaznodzieje nowej Ewangelii, okrywała wysoką jego postać. Broda na wpół posiwiała, spadająca daleko na piersi, i poważne rysy twarzy nadawały mu podobieństwo pustelnika; ale śmiała postawa, ruchy, oko pełne odwagi zdradzały, że to człowiek rycerskiego rzemiosła. Przy nim stała mocna laska, zakończona śrubą; jeno końca ostrego jej brakło, a w potężny przemieniłaby się oszczep. Rękojeść błyszczała z pod sukni, która zresztą widocznie dla niepoznania, kim był on mąż, okrywała pancerz rycerski.

 

Oko jego spoczywało właśnie na ruinach wieży, która ukazywała się ponad zielonymi koronami drzew. Może przypominał sobie podanie, które krążyło wśród ludu o tej wieży, a które dziwnie stosowało się do obecnego położenia państwa. Wedle tego podania wszedł tą wieżą Fryderyk Rudobrody do podziemnego zamku, gdzie tak długo będzie zostawał, dopóki państwo niemieckie zupełnie nie nachyli się do upadku. Dopiero wtenczas przebudzi się ze stuletniego snu i żelazną ręką wesprze chwiejące się filary świętego państwa rzymskiego. Razem z nim powstaną bohaterzy, którzy podniosą sławę i powagę niemieckiego państwa do dawniejszego znaczenia. Zaprawdę mąż, który wpatrywał się w ruiny, przedstawiał obraz takiego bohatera: bo rzetelność, odwaga i siła biły z całej jego istoty.

 

Szóstym wreszcie w tym gronie był młody chłopak, który przyniósł w worku obok leżącym jadło i napój dla rozkosznych mnichów.

 

– Czy jeszcze daleko do Arnstein? – pytał go Klemens, w którego rysach odbijało się wiele łotrostwa.

 

– Tam, z tej góry, widać już zamek – odpowiedział chłopak – a od niej jeszcze mała mila drogi.

 

– Bóg ci zapłać! – mówił Klemens, a zwrócony do mnichów, rzekł: Wierzcie mi, bracia, że gdybym nie kochał tak szczerze Beatrycy, nie byłbym w jednym dniu ośmiu godzin drogi uszedł.

 

– Patrzcie go! Miłość godzinami mierzy! – mówił Bernard ze śmiechem.

 

– A czemu jej nie mierzysz milami, zakochane hrabiątko? Można by potem na grobowym kamieniu twoim napisać: "Tu spoczywają zwłoki szlachetnego hrabi Heidek, któremu z miłości pękło serce!".

 

– Już wyrachował, ile godzin poświęcić miłości Beatrycy – odezwał się Sebastian.

 

– Miłość godzinami mierzona bardzo mi podejrzanie wygląda – sprzeciwiał się Ignacy. – Naprowadza ona na myśl, że wnet się skończy szlachetne uczucie.

 

– Powiadają – zawołał Ignacy – że miłością gorejące serce Klemensa byłoby płomieniem wybuchło, ale Luter w sam czas ogień zagasił. – Powiedz nam tak szczerze, Klemensie, badał Bernard, czy też Beatryca zaspokoi zupełnie wygórowane twoje nadzieje?

 

– Nie, niech nam powie, jak wysoka, jak szeroka i jak głęboka jest jego miłość ku wybranej! Ręczę, że przysięże na to, iż miłość jego tak jest wysoka jak firmament niebieski, głęboka jak morze, szeroka jak plecy opata w St. Alban w Spirze!

 

Podczas gdy rozkoszni zakonnicy głośno się śmieli, Klemens surowo na nich spoglądał, czym ich więcej jeszcze pobudził do śmiechu.

 

– Przysięgnę jej – mówił uroczyście, – że miłość moja ku niej wieczna, i dlatego ani wysokością, ani głębokością, ani szerokością jej mierzyć nie można.

 

– To mi przysięga! tak, to mi się podoba!

 

– Czy też jeno samego Amora nie zawstydzi swoją przysięgą.

 

– Ciekawym, gdzie jej się nauczył? Widocznie, że to natchnienie, boć w świętych murach klasztoru nie byłby nauczył się tak grzesznych rzeczy.

 

– Co też sobie myślał ojciec jego, kiedy go mnichem robił? – dziwił się Sebastian. – Przecież to mógł wiedzieć, że go ani post, ani włosiennica, ani dyscyplina nie zrobią zakonnikiem.

 

– Czy to wy nie wiecie, że jeszcze przed narodzeniem się już był do klasztoru przeznaczony? – objaśnia Bernard. – Ojciec jego już zrobił testament; wtem ku wielkiemu przerażeniu rodziców przychodzi na świat Klemens. I cóż było robić? Tytuł hrabiowski niewiele mu pomógł, darmo nim żyć! Straszliwy rzeczywiście wypadek! W klasztorze jedyna nadzieja: stał się mnichem. I rzeczywiście, gdyby Luter nie był ogłosił, że śluby zakonne to diable czysto żarty, byłby Klemens został wybornym zakonnikiem, boć już z urodzenia mnichem jest (1).

 

– Zaostrzajcie sobie ostre języki na mojej osobie! – odezwał się Klemens. – Mnie służyło przynajmniej prawo zostać zakonnikiem, ale gdyście wy przyobłóczyli habit, sam diabeł straszliwie się zdziwił. Ojciec chciał mieć z dziecka swego zakonnika, i jestem zakonnikiem od stóp do głowy; ale w was ani odrobiny zakonnika! Nic, jeno cielsko, i cielsko i jeszcze cielsko. A choćbyście też byli się biczowali wedle reguł zakonnych, choćbyście też postem i biczowaniem samego św. Franciszka byli prześcigli, choćbyście przez umartwienia byli tylko kośćmi, skórą powleczonymi i robili najpobożniejsze miny, zawsze bylibyście stanowi zakonnemu przynieśli zgubę i hańbę!...

 

Wszyscy trzej wpadli razem na Klemensa.

 

– Czy nie widzisz, iż idąc w zaloty do Schoenfeld, idziemy za prądem czasu? – mówił Bernard. – Gdybyśmy byli się ośmielili myśleć o bożku miłości, czyżby nie była nam się wedle nauki Lutra dostała w nagrodę kobieta? Ale ciebie już pono od pięciu lat jakieś delikatne niteczki wiążą z Beatrycą, a jeśli prawda, co mówią, to dlatego tylko wstąpiłeś do klasztoru, aby te delikatne nici na mocne zamienić więzy, ale dopiero wtenczas, gdy z dóbr klasztornych dostanie ci się cząstka, bez której trudno obejść się ojcu rodziny (2). Więc tysiąc zbiegło się powodów, dla których tym samym podlegasz klątwie. Wedle praw kanonicznych, powinniśmy unikać cię jako kacerza i trędowatego, i zakląć piękną Beatrycę, aby tobą wzgardziła.

 

– I cóż tam, toć ona nie lepsza od niego! – odezwał się Sebastian. – Mówią, że już miała jakieś związki zanim zasłonę przyjęła, i podobno w dniu obłóczyn przysięgła prywatnie, iż zostanie luterką, aby nad przepaścią zakonnego życia, w którym nie ma nadziei wydobycia się na świat, mieć most, prowadzący do zakazanego drzewa, którego pożądała. Pisała podobno wiersze na wszystkich ścianach klasztornych, pozwoliła po kryjomu róść włosom, jeno niestety, podobno w czerwone wpadają.

 

– Zdadzą się zupełnie dla siebie!

 

– Śliczna para!

 

– Ale tego pewnie nie wiecie – mówił Bernard – że Beatryca już od czterech lat nie dostawała rozgrzeszenia. Dlaczego – pewnie się domyślicie. Nawet cud nie nawrócił zatwardziałej. Bo podobno ściany celi, słysząc ciągłe wzdychania jej do Klemensa, zarumieniły się ze wstydu i czerwone pozostały dotąd. I to jeszcze, że Dominik, który w klasztorze przewodził ćwiczeniom duchownym, a którego miano za świętego, nazwał Beatrycę aniołem ciemności. Nawet z ćwiczeń duchownych wychodziła gorszą, aniżeli przedtem; życie jej było zgorszeniem dla całego klasztoru, truciznę sączyła w serca pobożnych niewiast, a stąd uzasadniona obawa, że w pierwszych dniach małżeńskiego pożycia zatruje naszego Klemensa.

 

– Pozwalajcie sobie do woli! – odciął się Klemens – za to dostaniecie się pod młot Augustianina z Wittenbergii. Pokaże się wtedy dowodnie, że i Luter nie potrafi wybić nic więcej z waszych mózgownic, jak sieczkę. W głowie sieczka, dalej brzydkie nic. Bardzo wątpię, czy najgrubsza miotła reformatora potrafi was z brudu oczyścić.

 

– Co? Lutrem nam grozisz? Jeśli chcesz, to ci wnet przyślemy na kark Siegfrieda.

 

– Na Boga, tylko mi o nim nie wspominajcie! – bronił się Klemens, patrząc trwożliwie w stronę, gdzie stał rycerz zadumany. – Dajcie mi z nim pokój. Morałami zawsze dobry humor nam psuje. Już, gdy go zobaczę, krew w żółć i ocet mi się zamienia.

 

– Doprawdy? – odezwał się silny głos z poza drzewa – i w tej chwili ukazał się rycerz, którego się Klemens tak lękał, a który przysłuchiwał się niespostrzeżony rozmowie zbiegłych mnichów. Zbliżywszy się, popatrzył dumnie po zbiegłych mnichach. Klemens trzymał właśnie w ręku naczynie z winem, ale przerażony widokiem niespodziewanego gościa, pić się nie ośmielił.

 

– Czy rzeczywiście mój widok takim strachem was nabawia? Jeżeli tak, to bardzo żałuję, że mimo woli byłem towarzyszem waszej podróży.

 

– Darujcie, Siegfriedzie! – prosił Klemens. – Opowiadaliście mi niedawno o wypadku, o którym ze dwa tygodnie jeszcze śnić będę, tak było okropne, przerażające. Zresztą kto chce jechać do Arnstein na dysputę, niejedno musi umieć przełknąć: na razach nie będzie zbywało. Walka będzie tym zaciętszą, im silniejsi występować będą przeciwnicy.

 

– Karmelita podobno o wiele przewyższa nauką i bystrością Ekiusza, który w Lipsku tak z błotem zmieszał Augustianina. Cieszę się na tę walkę – mówił Sebastian – już teraz widzę, jaki ogień będzie pryskał z ust reformatora.

 

– Ten człowiek nie zapiera się swego początku – wtrącił Siegfried ironicznie; – rzeczywiście, że chyba piekło tego łotra wyrzuciło.

 

– Co mówisz, bezbożny człowieku! – zawołał z udanym uniesieniem Klemens. – To, co każdy człowiek nazywa świętym, ogniem Ducha Świętego, to wy diabłu przypisujecie? Czysta Ewangelia na próżno, jak widzę, będzie zlewać na was łaski.

 

– Nie wiecież wy, że Luter w całym państwie uchodzi za największego proroka! – twierdził Bernard.

 

– I za apostoła Chrystusowego! – dodał Sebastian.

 

– I za założyciela królestwa Syjon! – kończył Ignacy.

 

– Że jego usta są ustami Chrystusa, że wszystkich biskupów ziemi i Papieża przewyższa nieomylnością, że rogatemu w Rzymie wyrywa ząb po zębie; że stary Kościół razem z państwem Niemieckim przezeń ginie, a trzydziestu królów powstaje w miejsce jednego cesarza!

 

Siegfried, oparty o drzewo, przysłuchiwał się obojętnie rozmowom mnichów, dopóki nie wspomnieli o stosunku Lutra do państwa. Wzmianka o tym zdawała się najdrażliwszą w nim poruszać stronę, bo poważne dotąd jego oblicze przybrało wyraz większej jeszcze powagi. Oko przerażającym zajaśniało blaskiem, a ręka mimo woli chwyciła za rękojeść.

 

Przecież wzburzenie przeminęło szybko jak błyskawica, ulegając silnej nadzwyczaj woli. Rycerz na nowo oparł się o drzewo, zapatrzył się w ziemię, i zdawał się dalszej przysłuchiwać rozmowie.

 

Ponieważ Klemens, lubiący swary, ujmował się za państwem przeciw Lutrowi, wnet nowa wszczęła się sprzeczka. Klemens znowu pierwszy się odezwał:

 

– Trzydziestu królów w miejsce jednego cesarza! – a choćby też i stu, ba! tysiąc takich słomianych postawił królów, wszyscy razem nie znaczą tyle, co jedyny cesarz niemiecki. Jeśli Luter do tego stopnia rozum stracił, że takie żywi zamiary, wtedy przysięgam, że on jest rodzicem onego podania o stworzeniu jakimś o stu głowach, a bez ciała.

 

– Daj nam na to dowody, albo gniew Lutra na głowę twoją!

 

– Nic łatwiejszego – odpowiedział Klemens. – Cesarz jest głową państwa niemieckiego. Ale nie myślcie, że to głowa, jak wasze dynie, które na ramionach nosicie. Ciałem do tej cesarskiej głowy jest państwo, mocne w członkach, niezwyciężone. Jedną nogą opiera się na północy, drugą na południu, ramionami sięga od wschodu do zachodu, i żadna siła im się oprzeć nie zdolna, gdy zechcą co zagarnąć. Dlatego dostał się cesarzowi przydomek: "pomnożyciela państwa". Nadto jaśnieje to ciało majestatem i sławą: jego żyły to złotem płynące strumienie, jego ścięgna to pospolite ruszenie, a gdy się poruszy, drży ziemia cała i słucha rozkazów jego.

 

– Idźże sobie, szalony jesteś z takim rzeczy rozumieniem, czy co? – zawołał Bernard.

 

– Wcale niezły obraz – mówił Erfenstein do siebie.

 

– Pozwólcież mu, niech mówi, jeśli mu się nie powiedzie lepiej z potworem, Lutra przypuścimy na niego – odezwał się Ignacy.     

 

– Teraz przychodzi potwór z głowami bez ciała – mówił Klemens uroczyście. – Precz z głową państwa! Posadźcie cztery inne głowy w jej miejsce, przywieście do ramion, do nóg, do piersi, do brzucha, do pleców same tylko głowy, niech ich będzie, jak Luter chce, trzydzieści – pozwólcie, aby te głowy nawzajem się gryzły, niech jad ich zawiści wsiąka w ciało państwa, aż zatrute będzie zmuszone oprzeć się w słabości na kruchych krukwiach – a obok tego postawcie olbrzymie ciało z rycerską głową, ta niech zmarszczy groźnie brwi, iżby zadrżał okręg ziemi. Powiedzcież teraz: czy Luter nie pozbawiony jest rozumu, jeżeli z ciała państwa chce wyrobić stugłowy, schorzały, wynędzniały potwór?

 

– Wywinął się znamienicie, musimy mu przyznać słuszność – powiedział Ignacy.

 

– Więc na szubienicę z reformatorem!

 

– Powieśmy zdrajcę państwa! – zawołał Bernard, wychylając kielich.

 

– Nie, bracia! – odezwał się Klemens, – na tron posadźcie wybornego mnicha. Choćby Luter nic więcej nie był uczynił, jak tylko to, że śluby zakonne posłał do diabła, już by tego był godzien. Bo czyżby nie było na ziemi istotnego piekła, gdyby Luter nie był zrobił cennego odkrycia, że śluby zakonne i czystość są wymysłem szatana?

 

– Poczynam cię poważać, młodzieńcze – odezwał się Erfenstein – mniejsza o to, czy żartem, czy na serio przemawiałeś, ale scharakteryzowałeś doskonale położenie, w jakim znalazło się państwo z winy Lutra. Prawie z ust mi brałeś słowa.

 

– Dzięki ci, Panie – mówił Klemens żartobliwie – a cóż pozbawia mnie zupełnej twojej przychylności?

 

– Twoja wiarołomność! Przysięgę złamałeś, obowiązków nie dopełniasz – odpowiedział Erfenstein.

 

– To nie prawda! – odparł Klemens.

 

– Czy śluby zakonne nie są przysięgą i obietnicą? – pytał Siegfried.

 

– A niech sobie będą.

 

– Więc?...

 

– Więc dlatego mnie chcecie nienawidzieć i znieważać? Na was ta zniewaga pada bo wiedzieć wam trzeba, że przysięgać na coś, o czym człowiek nie wie, że jest głupstwem, to ludzka słabość, ale zaprzysiężonego głupstwa dotrzymać, gdy się je poznało, to więcej niż błazeństwo.

 

– A kto to powiada, że śluby są głupstwem?    

 

– Mąż rozumniejszy ode mnie i od was, doktor Marcin Luter.

 

– Czy takiego samego jesteś zdania, choć ten mąż rozumny tak utrzymuje? Bądź otwartym, – mów szczerze – pytał Siegfried, patrząc przenikliwie na Klemensa.

 

Klemens nie mógł znieść takiego spojrzenia i ku ziemi wzrok spuścił.

 

– Bogu dzięki, nie możesz tego powiedzieć! Widzę z zawstydzenia się twego, że inaczej, lepiej myślisz. I dlaczegoż tedy przekładasz naukę pysznego i zuchwałego mnicha ponad głos własnego sumienia? Po cóż chcesz, aby wyrzuty sumienia zatruwały ci żywot? Nie gniewaj się na mnie: usłuchaj rady starego człowieka, i pozostań wiernym twemu stanowi.

 

– Zanadto czarno widzicie wszystko, rycerzu! – wtrącił Bernard.

 

– Do tego jeszcze psujecie dobry humor Klemensowi, którego li tylko piękna Beatryca naprawić będzie mogła.

 

– Może w końcu go i nawróci – odezwał się Ignacy, – aby sam zabrał piękną dzieweczkę.

 

– Nie zazdrośćcież mu tej radości, Siegfriedzie! toć i wy pono piliście słodkie wino z brzuchatych pucharów, i poiliście się słodyczą małżeńskiego pożycia.

 

– Sądzę, że za stary jestem na wasze żarty – odparł Siegfried, oburzony na wskroś mową i gestami zbiegłych mnichów. – To, com powiedział, oparte jest na przekonaniu, i wasze szczęście miało na celu. Czy atoli żenienie się z zakonnicami może wam przynieść szczęcie, przekonam was łatwo.

 

– Czy jakie zdarzenie nam opowiecie? – zapytał Ignacy.

 

– Oczywiście.

 

– Czy długa to będzie powieść?

 

– Bardzo krótka! – odpowiedział Siegfried, i nie zważając na niezadowolenie, z jakim przyjęto jego słowa, tak mówił dalej: Niedawno siedziałem nad brzegiem Renu, czekając na przewoźnika. W bliskości sterczały opalone ruiny klasztoru. Ewangelicy widocznie po swojemu tu gospodarowali niedawno, bo jeszcze z kościoła wznosiły się kłęby dymu. Nagle zjawiła się wśród ruin dziwna postać, prędko obiegła klasztor, weszła rozwaloną bramą, poczym ujrzałem ją na oknach w dawnych celach zakonnic. Widziałem ją chodzącą po sterczących wysoko murach. Jedno potknięcie a śmierć niezawodna! Na chwilkę mi zniknęła. Ale wnet ukazała się na filarach. Snadź spostrzegła mnie, bo w zuchwałych skokach biegła przez zwaliska do mnie, zostawiając na krzakach kawały sukni. Okropny obraz kobiety stał przede mną: Trzymała na rękach dziecko. Sina jego twarzyczka zdradzała, że gwałtowną zginęło śmiercią. Nogi kobiety krwią znaczyły ślady, a na mnie patrzała błędnym okiem.

 

– Gdzie jesteś, Macieju? – gdzie jesteś? – wołała drżącym głosem. – Dawno już dzwonili do chóru, godzina naszej ucieczki minęła!

 

Grożąc, zbliżyła się do mnie, już obawiałem się, czy szalona nie napadnie na mnie.

 

– Jam nie Maciej – odezwałem się – przypatrz mi się dobrze.

 

– Co, zdrajco!? Patrz na to dziecko, nie poznajesz go? I zaprzeczasz, że sama wiara starczy do zbawienia? Czy dobre uczynki nie są grzechami śmiertelnymi, czy morderstwo nie jest cnotą, a śluby nie sąż wymysłem diabła?

 

Obudwoma rękoma pochwyciła dziecię i poczęła je dusić. Potem śmiała się głośno, ale wnet znowu przybrała poważną postawę i mówiła:

 

– Przypatrz mi się, – jam jest Urszula, oblubienica Pana! Nie mówi św. Paweł: "kościół Boga święty jest, a tym wy jesteście, – przeklęty, kto go znieważa!". Ale cicho św. Pawle – mówiła do mnie, jakobym był św. Pawłem – cicho, a pamiętaj sobie te słowa: "wiara sama zbawia!".

 

– Śmiała się strasznie, a potem pobiegła na wysoką skałę, u której stóp szumiały wody gwałtownego potoku. Z samego wierzchołka wpatrywała się w głębię. Wiatr rozwiał długie jej włosy i szamotał fałdami sukni. Małą chwilę stała nieruchoma, poczym rzuciła dziecko do rzeki i sama za nim z rozwartymi ramiony poskoczyła. Przewoźnik opowiadał mi potem, że obłąkana była zbiegłą zakonnicą, oddała rękę swą mnichowi, i wkrótce rozum straciła. To często się dziś zdarza – mówił przewoźnik – że jeżeli zakonnicy i zakonnice pozostają wiernymi ślubom, ewangelicy ich zabijają; a jeśli odpadną, tracą rozum! Głupi świat, zaprawdę! – mówił stary człowiek, potrząsając głową. – Zanim więc pojmiesz Beatrycę za żonę – kończył rycerz, – dobrze by było, abyś rozważył, czy nauka Lutra, gdy w śluby małżeńskie wstąpisz, da ci pewność, że one nie będą bezbożne i diabelskie.

 

– Nie powiedziałem wam – mówił Klemens – że pan Siegfried przywiedzie was do upamiętania? A gdybyście jeno słyszeli opowiadanie jego, jak chłopi w Weinsbergu rózgami bili szlachtę na śmierć, jak zakonnym osobom urzynali nosy i uszy, i przysięgali, że wszystkim papistom karku nakręcą! Ile naliczyliście oderzniętych nosów i uszów w klasztorze Bruk? Nie byłoż ich czterdzieści co najmniej? (3)

 

– Nie liczyłem ich – odpowiedział Erfenstein – ale to wiedzieć wam trzeba, że zacne zakonnice same siebie kaleczyły, aby ujść hańby i zgwałcenia. Żadna z nich nie dostała pomieszania zmysłów, bo nie obciążały ich duszy ani krzywoprzysięstwo, ani świętokradztwo, ani inne zbrodnie, do których Ewangelia Lutra niedobrym mnichom otwiera drogę.

 

Wszystka krew zbiegła Klemensowi do głowy. Miał już na języku surową odpowiedź gotową, ale ukazanie się dwóch podróżnych na drodze, prowadzącej do doliny, wypowiedzieć mu jej nie pozwoliło.

 

Marcin Luter, bo on był jednym z podróżnych, zobaczywszy suknie zakonne, zatrzymał konia. Z przyczyn łatwych do odgadnięcia niechętnie spotykał się z zakonnikami, którzy pozostali wiernymi ślubom. W tej chwili zdawało mu się, że takich spotyka, a że droga tuż obok nich prowadziła, zachmurzył się mocno.

 

– A tośmy się znowu wybrali! We wszystkich kątach gnieździ się ten przeklęty, diabelski ród. Uważaj tylko, jak będą wyć i krzyczeć, gdy mnie poznają! Patrz, jak kryją głowy!

 

– Niech sobie wyją i krzyczą, mistrzu! – odpowiedział Melanchton – my sobie obok nich przejedziemy. Co nam do ich krzyku?

 

– Gdyby się tylko na tym skończyło, śmiałbym się z ich krzyku, ale diabeł niech mnichom wierzy. I otóż trzymaj się dobrze: już szturm przypuszczają!

 

Oprócz Siegfrieda, wybiegli wszyscy mnisi naprzeciw Lutrowi, który tak był przestraszony myślą, iż w ręce papistów się dostaje, że nie widział wcale, z jaką radością zbliżali się doń mniemani nieprzyjaciele. Luter zdobywał się na odwagę, której trudno mu było nie przyznać, gdy poza sobą obronne jakie czuł ramię, a w którą uzbrojony, nie lękał się cesarza ani Papieża, ale nie mógł ukryć strachu, który go ogarnął, gdy blisko siebie zobaczył nieprzyjaciół (4). Prędko zrozumiał, w jakim był niebezpieczeństwie. Już zdawało mu się, że jest w rękach czyhających nań papistów, gdy Klemens z największą pokorą witać go począł.

 

– Widzimy w tym oczywiste zrządzenie Boże – mówił – że my acz niegodni, przecież wierni, możemy wam towarzyszyć do Arnstein, chociaż i to wiemy, że wolicie, czcigodny Mistrzu, w apostolskiej skromności podróżować sami bez świetnego otoczenia.

 

Podobała się taka mowa Lutrowi, a cześć i uwielbienie, z jakim go witano, nagrodziła mu chwilę strachu, jakiego doznał.

 

– Z wszelką wdzięcznością przyjmujemy waszą ofiarę, jeno ubiór wasz nabawił mnie kłopotu, bo sądziłem, że nie bardzo miłych spotykam towarzyszy.

 

Mundus vult decipi, – świat chce być oszukanym – odpowiedział Klemens. – Suknie nasze mają nam wpierw posłużyć w oczach hrabiego w Arnstein, a potem rzucimy je na zawsze. Bo wiedząc, że jedziecie do Arnstein, aby nawrócić hrabiego, my także tam jedziemy i spodziewamy się, że będziemy świadkami waszego świetnego zwycięstwa nad karmelitą.

 

– To w ręku Boga! – odpowiedział Luter nabożnie. – Przecież nie lękam się wcale, i samego Papieża zwyciężę czystą Ewangelią.

 

Z wszelką gotowością usłuchał zaproszenia Bernarda, który starał się przekonać podróżnych, że na dalszą drogę posilić się wypada.

 

Całe towarzystwo wróciło w dolinę, ocienioną drzewami. Konie pasły się na bujnej łączce.

 

Wyborne wino i wesołe towarzystwo wprawiły Lutra wnet w on rozkoszny humor, na którym mu przy ucztach nigdy nie zbywało. Przy takich sposobnościach nie przebierał w żartach, a zdania, które wypowiadał przy stole, zdawały się przyjaciołom jego tak ważne, że zebrali je w osobną księgę, noszącą dziś tytuł: TischredenMowy przy stole. Oczywiście, że przyzwoitością nie odznaczają się wcale. Nie radzę też dawać tej księgi w ręce onych dusz pobożnych, które upatrują w Lutrze świętego albo proroka. Bo mowy te nie miały być kazaniami, jeno wyrazem rozkosznego usposobienia przy biesiadach, w których Luter z wielu współczesnymi bardzo sobie lubował. Usłużni mnisi przytoczyli kamień, okryli go suchym mchem i prosili reformatora, aby na nim zasiadł. Oparty o drzewo, w gronie wiernej drużyny, zapomniał nie tylko o trudach podróży, ale i o wielkim znaczeniu swej osoby.

 

– Kto by to był myślał, Filipie? – mówił wesoły Luter – że prawie u celu naszej podróży spotkamy się z tak wybornym towarzystwem? Przysłowie i tu się sprawdza: "po deszczu słońce świeci!". Albo jak mówi Pismo: "Bóg dobry prowadzi sługi swoje przez cierpienie i radość", czego widoczny dowód w podróży naszej.

 

– Czy was co niemiłego spotkało? – pytał ze współczuciem Bernard.

 

– To by mnie wcale nie dziwiło – odezwał się Ignacy; – boć rzecz pewna, że piekło czyni na świętą waszą osobę zasadzki. Oby niebo zawsze was miało w opiece!

 

– O tym możemy rozmawiać – mówił Luter tajemniczo. – Jeszcze nigdy nie ubiegał się tak diabeł za smacznym kęsem, jak za mną. Ale daremny trud! I służalec jego w Rzymie znalazł we mnie kęs, którego połknąć nie może. Gdybym był mniej ciętym, dawno byłby nas wszystkich Papież diabelski pożarł i połknął.

 

Nisi ego fuissem mordax

Papa fuisset vorax.

 

Ale we mnie znalazł jeża z ostrymi kolcami (5).

 

W głos rozśmiali się mnisi. Porównanie wesołego Doktora wywołało wnet uśmiech na poważnym obliczu Siegfrieda, który uważnie przysłuchiwał się z poza drzewa, – ale uśmiech wzgardy.

 

Bernard spojrzał właśnie na niego, a nachylony do Klemensa, szeptał mu do ucha:

 

– Zobaczysz, jak się zemszczę na naszym moraliście! Reformator wypędzi mu z głupiej głowy strachy.

 

– Czart nie jest waszym największym nieprzyjacielem, czcigodny mistrzu, – mówił ze czcią zwrócony do Lutra.

 

– Zakapturzeni papiści chodzą po świecie, starają się zwodzić pobożnych ludzi, którzy wedle nowej Ewangelii porzucili habit i celę, i doprawdy źle byłoby z wami, gdybyście się w ich ręce dostali.

 

– O tym z doświadczenia mówić mogę – odezwał się Klemens. – Niedawno taki papista na mnie zasadzki czynił. W jaskrawych kolorach odmalował mi zbrodnię, jakiej się dopuszczają mnisi, którzy waszą przyjmują Ewangelię, – i spojrzał na Siegfrieda, który rozumiał widocznie, że Klemens chce go wciągnąć w spór z reformatorem, bo skrzyżował ręce i ostro wpatrywał się w mówcę. – Już prawie łotr zwyciężył, i byłby mnie przywiódł do upadku. W ślicznym świetle wystawił klasztory: nazwał je podporą niemieckiego państwa, bo umyślnym ubóstwem pouczali rzeczywiście ubogich, że i w ubóstwie można być zadowolonym. Śluby świętą nazwał sprawą, i tak pochwalnie przemawiał o habitach, że je prawie na nowo pokochałem.

 

– Cóż sądzicie, czcigodny mistrzu, o takich ludziach? – pytał Klemens, patrząc na Siegfrieda.

 

– Takich uważać należy za pomocników diabła i sług jego – odparł Luter i

napił się, wedle chwalebnego zwyczaju, do Melanchtona.

 

– I tu sprawdza się słowo św. Piotra – mówił łagodny Filip – diabeł, przeciwnik wasz, krąży jako lew ryczący, szukając, kogo by pożarł.

 

– Gdyby Papież nie był głupi i zatwardziały, powinien by nazwać klasztory twierdzami nie państwa, ale diabła – twierdził Luter.

 

– A cóż na to powiecie, uczony Mistrzu, że zakonników przyrównał do najzacniejszych rycerzy niemieckiego państwa? Ich zwycięstwa stawiał wyżej niż zwycięstwa cesarza Rudobrodego; – bo, mówił, Rudobrody zwyciężył wiele wojsk murzyńskich, zakonnicy zaś samych siebie zwyciężają, a to więcej znaczy, aniżeli podbicie połowy świata.

 

Tak mówił Klemens, patrząc na Erfensteina, któremu rumieniec oburzenia już począł twarz oblewać. Niewiele potrzeba było przycinków, aby go wciągnąć do walki.

 

– Tak – odezwał się Ignacy – Karmelitów nazwał aniołami w ludzkim ciele, bo dla ubogich żebrzą chleba. Wielka będzie nędza między ubogimi, mówił, jeżeli zakonników zabraknie.

 

Luter uśmiechnął się złośliwie, i widać było po iskrzących oczach, że miał coś ważnego w myśli. Wreszcie odezwał się znowu:

 

– Gdyby bałwany choć trochę miały mózgu w głowie, nie nazywaliby zakonników bohaterami, ale tucznikami diabła. Bo Karmelici to wszy, a Dominikanie pchły, które Bóg dobry wsadził w kożuch Adama (6).

 

Mnisi w głos się rozśmieli. Erfenstein zaś rzucił kilka pogardliwych spojrzeń na reformatora i postąpił krok dalej.

 

– Już go mamy! – szeptał Klemens sąsiadowi w ucho. – Patrz, oczy mu błyszczą jak węgle żarzące.

 

– Jeszcze jedno ukłucie – odezwał się Bernard – a dzik powstanie z legowiska.

 

Ale obeszło się bez tego, bo Siegfried już stanął przy Lutrze. Z dumą patrzał na zbiegłych mnichów, a z oblicza jego więcej biło wzgardy, niż przystało na poważnego rycerza.

 

– Bardzo się pomyliliście! – mówił, zwrócony do Bernarda i Klemensa. – Czemuż nie miałbym i wobec Lutra wystąpić z moim zdaniem? boć nie co innego było celem waszych przymówek! Więc pamiętaj, Doktorze – mówił zwrócony do Lutra, – ten bałwan, którego tak wyśmiałeś, ten osieł papieski, to ja, Siegfried Erfenstein! Gdybyś był szlachcicem i równym mnie, wyzwałbym ciebie jak zwyczaj każe, i ukarałbym twoje szyderstwo, ale że jesteś tylko zbiegłym mnichem, pytam ciebie, dlaczego to zakonnicy są tucznikami, wszami i pchłami? Bardzom ciekawy słyszeć przyczynę...

 

Siegfried zamilkł, a złożywszy ręce na krzyż, patrzał przenikająco na reformatora, oczekując odpowiedzi.

 

Luter tymczasem mierzył niespodziewanego nieprzyjaciela od stóp do głowy. Wnet spuścił oczy ku ziemi, widząc, że przegląd nie bardzo korzystnie dlań wypadł.

 

– Z moich zdań nikomu tłumaczyć się nie potrzebuję, jeno samemu Bogu, którego jestem ewangelistą.

 

– Taki wybieg nic nie znaczy. Mnie chodzi o powody, dla których rzucałeś urągowisko, więcej znamionujące apostoła diabła, aniżeli Ewangelistę Pańskiego.

 

Doktor nie mógł powstrzymać gniewu. Zerwał się z miejsca, i stanął z iskrzącym wzrokiem przed rycerzem.

 

– Co?! – zakrzyknął namiętnie. – Diabła apostoł? ty nim jesteś! A czyż ja cię pytałem, dlaczego przeklętych mnichów nazwałeś aniołami?

 

– Jakie powody mam do tego, mogę ci zaraz powiedzieć – odpowiedział Siegfried spokojnie.

 

– Zachowaj je sobie, piękne to będą rzeczy! Ale skądże ten Säufred w wasze dostał się towarzystwo? (7) Nie wstydzicież się włóczyć ze sobą takiego towaru, który nie zdałby się nawet dla żyda?

 

– Przypadkiem zeszliśmy się! – odrzekł Klemens zadowolony, że się pomścił. – Siegfried dąży także do Arnstein.

 

– Do Arnstein? Tego jeszcze trzeba! Ani jednej nocy nie przepędzę pod jednym dachem z łotrem, który urąga pomazańcowi Pańskiemu.

 

– Jeno powoli, Doktorze! – odezwał się Erfenstein. – Ku waszej szkodzie okaże się, kto z nas dwóch z większym zadowoleniem opuści zamek hrabiowski. A jakkolwiek będzie, szlachetniejsze mnie tam wiodą pobudki, niż ciebie.

 

– Ach tak? więc widzę przed sobą pomocnika Karmelity? Dobrze, zbierzcie sobie wszystkie gadziny z rzymskiej Sodomy, dla wszystkich znajdzie się w czasie walki miejsce na ziemi.

 

Zmierzył jeszcze raz Erfensteina z pogardą, poczym usiadł i wypił jeden puchar, który mu Bernard usłużnie podał.

 

– Głupi! – odezwał się rozjątrzony Doktor – chce słyszeć powody, dla których szydzimy z klasztorów, onych gniazd, gdzie ryczące lęgą się osły! Widać, że nie wąchał smrodliwego powietrza klasztorów, gdzie nocą i dniem napełniają Panu Bogu uszy modlitwami. Boże wspomóż! – westchnął pobożnie; – jakżeż okropnie dręczył Papież, istny kat, sumienie modłami, postem i umartwieniem! A przecież całe zgromadzenie jego namaszczonych zakonników, zakonnic i księży nie było niczym więcej, jeno rechtaniem żab, które na nic się nie zda (8).

 

– Dziwne rzeczy! – odezwał się Siegfried. – Nazywasz się Boga apostołem, a szydzisz z modlitwy. Czy sądzisz, że modlitwa jest niedobrą rzeczą, grzechem?

 

– Grzechem? – powtarzał złośliwie reformator. – Grzechem! – hm, biegaj do Rzymu i spytaj swojego Papieża, co jest grzech? Przysięgam, że ten błazen nie wie tego! Wierzcie mi, towarzysze, że nasze dzieci więcej umieją, niż Papież, kardynałowie i cały dwór rzymski. Toć Papież z całą swą szkołą żaków nie rozumie ani jednej prośby w Ojcze nasz (9).

 

– Czy to prawda, uczony Mistrzu – pytał Klemens – że chcecie odrzucić zupełnie Modlitwę Pańską?

 

– Wielką miałbym do tego ochotę – odpowiedział Luter – boć i innym nie pójdzie lepiej jak mnie. Jeśli mówię: "święć się Imię twoje" to mi na myśl przychodzi: przeklęte, wzgardzone niech będzie imię papistów! Jeśli mówię: "przyjdź królestwo twoje", to myślę: przeklęte, zburzone być musi królestwo Papieża! Gdy mówię: "bądź wola twoja", jużci muszę pomyśleć: przeklęte niech będą, niech się w niwecz obrócą wszelkie plany i myśli papistów! Patrzcież, tak się modlę każdy dzień ustami i sercem. Aby przypadkiem i innym dzieciom Bożym tak samo się nie stało, byłoby zbawiennym porzucić modlitwę (10).

 

– Rzeczywiście jesteś apostolskim mężem! – mówił Siegfried.

 

– Nie tylko dobre uczynki odrzucasz, ale i modlitwę. Ciekawym, jakie też zdanie twoje o ślubach? Może one zwalczą łaskę u ciebie.

 

Ironia, uderzająca ze słów Erfensteina, połączona ze wzmianką o znienawidzonych ślubach, do wściekłości doprowadziła Lutra.

 

Ręka jego wyciągnięta trzęsła się, usta drgały, a język odmówił chwilowo posługi.

 

– Jakie moje zdanie o ślubach? – i patrzał w oczy groźnie rycerzowi – czy masz mnie za błazna?

 

– Przedmiot, myślę, za poważny do żartów.

 

– Dobrze – usłyszysz więc co są śluby, bo mnie się zdaje, że na twoim sumieniu cięży coś takiego. Pamiętaj tedy: śluby są przymierzem z diabłem i jego wynalazkiem. Najgorsze wszetecznice, bo zakonnice, łączące się z diabłem przez pogańskie panieństwo, stają się jego oblubienicami (11). Pamiętaj to sobie; schowaj do kieszeni przepis, abyś na wszystkie czasy wiedział, co sądzić należy o ślubach.

 

– Niech Bóg broni! – odparł Erfenstein, który długo tajonym wybuchnął gniewem. – Twoje plugastwo nie zwala mej kieszeni. I ten człowiek uchodzi za reformatora! Ten człowiek – mówił z coraz większym ogniem – ten człowiek rozdmuchuje płomienie rokoszu w państwie, przywołuje Turków i Tatarów przeciw cesarzowi i Papieżowi! Ten człowiek wstrząsa filarami świętego rzymskiego państwa, rzuca rozpaloną głownię niezgody do chat, zamków i pałaców, zaleca wiarołomstwo chłopom, zakonnikom, książętom; nawołuje do buntu wszystkie klasztory naszego narodu! Nieszczęsny, lepiej, gdybyś się nie był narodził! Podwójnie nieszczęsny zaślepiony naród nasz niemiecki, który wierzy takiemu uwodzicielowi!

 

Erfenstein coraz więcej się zapalał, z ócz ogień mu tryskał, ściśnioną pięścią zamierzył się na Lutra, który zadrżał przed groźnym rycerzem. Filip pobladł i Klemensowi odechciało się żartów. Ostatni trwożliwie spoglądał raz na Lutra, drugi raz na Siegfrieda, lękając się krwawego starcia.

 

– Miarkujcie się, Siegfriedzie! – mówił uspokajająco. – Luter nie zaszkodzi niemieckiemu państwu. Skoro tylko będą usunięte niektóre nadużycia, wróci znowu dawny pokój. Co zaś klasztorów dotyczy, toć sami widzicie, że potrzeba w nich niejedno oczyścić.

 

– Oczywiście! – odpowiedział Erfenstein. – Gdyby klasztory nie były zniewalane do przyjmowania złych ludzi, którzy do niczego nie są zdatni, a najmniej do bronienia sławy i dobrego imienia, gdyby klasztory nie były szpitalami panów, z pewnością na wieki zachowywałyby dawną cześć i sławę.

 

– Zupełnie słusznie! I dlatego właśnie potrzeba je zreformować – odezwał się Bernard.

 

– Toć Luter tylko nadużycia chce znieść – mówił Klemens.

 

– Co? – zawołał Siegfried. – Czy nie dosyć jasno się wyraża? Przecież wszyscy wiedzą, do czego dąży! Ten człowiek żył długie lata w klasztorze, a nie wie dotąd, jakie znaczenie ma klasztorne życie.

 

– Czy może chcesz być moim nauczycielem? – pytał Doktor, kłaniając się szyderczo.

 

 

Erfenstein zmierzywszy go ze wzgardą, odpowiedział:

 

– Twoja pycha żadnej nie przyjmuje nauki. Zanadto głęboko siedzisz w błocie bezecnych nauk, abyś mógł pojąć, co szlachetne. Jakżeż mógłbyś zrozumieć, jakie znaczenie ma życie klasztorne, kiedy rozkosz i wyuzdanie są twoją Ewangelią? Rób tak dalej! Skoro tylko świat stanie się ewangelickim, gdy wszystko tylko będzie chciało używać rozkoszy, a twoja trucizna przeniknie na wskroś naród cały, skoro poniżona będzie szlachta do tego stopnia, że sława niczym będzie dla niej, a brzęk złota wszystkim; skoro nie będzie więcej dobrowolnego ubóstwa w klasztorach, dokąd uciekali się książęta, mieniając purpurę i koronę na włosiennicę; skoro człowiek ubogi nie będzie miał przykładu, jak znosić ubóstwo, a bieda stanie mu się nieznośnym ciężarem dlatego, że musi sobie rozkoszy odmówić światowej, wtedy bywaj zdrów pokoju, wielkości i potęgo potężnego niegdyś państwa niemieckiego!...

 

Siegfried mówił z takim zapałem, słowa jego płynęły z tak głębokiego przekonania, iż niepodobna, by miały nie wywrzeć wpływu. Zbiegłe mnichy słuchały z uwagą słów, z których każde dobrze było wpierw rozważone. Reformator patrzał ponuro w ziemię, gryzł wargi i klął w duchu papistę, którego postawa zmuszała jeśli nie do czci, to przynajmniej do bacznej uwagi.

 

Gdy wreszcie podniósł głowę, aby odpowiedzieć na poczynione zarzuty, już Erfenstein zdążał drogą do Arnstein.

 

– I Bogu dzięki! pozbyliśmy się go, – mówił Klemens! – Błazen wiele nam narobił nieprzyjemności.

 

– Wcale nie powinniście go byli ucierpieć pomiędzy sobą – odparł Luter. – Pierwszy wniosek, który zrobię w domu hrabiego, będzie się domagał wydalenia tego Säufrieda!

 

– Póki żyć będę, nie zapomnę tej chwili radosnej – śmiał się Klemens. – Ścięliście go porządnie! Konał prawie ze złości.

 

– Z takimi osłami nie można przebierać, – mówił reformator – kija koniecznie użyć potrzeba!

 

Mnichy śmiały się i wnet dawne wesołe usposobienie wróciło. Nie ruszyli się pierwej z miejsca, aż dopiero gdy do kropli wysączyli sądek wina. Poczym wynagrodzili chłopaka obficie, i bez przewodnika w dalszą wybrali się drogę.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 189-227.

 

Przypisy:

(1) Wielkim nadużyciem w owych czasach, przeciw któremu Kościół katolicki występował, był zwyczaj szlacheckich rodzin ubiegania się dla dzieci o bogate beneficja, bez względu czy mają powołanie do stanu duchownego, czy nie. Toteż nie dziw, że tacy urodzeni duchowni wstyd i hańbę przynosili swemu stanowi. Nie rozumieli znaczenia, jakie ma życie klasztorne, i życiem nieodpowiednim świętemu celowi sprawili, że klasztory nazywano "szpitalami szlachty".

 

(2) Bernard ma tu na myśli oną zwyczajną manipulację możnych, którzy, zagrabiwszy dobra klasztorne, członkom klasztoru aż do końca życia znaczne wypłacali sumy.

 

(3) W Weinsbergu zamordowali chłopi okrutnie hrabiego Ludwika z Helfenstein z trzydziestu rycerzami. Po straszliwych mękach rozerznęli im brzuchy i tłuszczem smarowali sobie trzewiki, skóry zaś ich obnosili na dzidach. – Stud. und Skiz. z. Gesch. d. Reform., str. 272.

 

(4) Stud. u. Skiz. z. Gesch. d. Reform. Mart. Luth. Charak., str. 175-177.

 

(5) Tischr., Wyd. Lips., str. 202 v.

 

(6) Tischr., Lips. wyd., str. 350.

 

(7) Luter przekręcał imiona swych nieprzyjaciół. I tu ze Siegfrieda zrobił Säufrieda. Sau znaczy świnia. W polskim języku niepodobna oddać tej gry wyrazów.

 

(8) Tischr., Artykuł o modlitwie. Lips. wyd., str. 212.

 

(9) Papsthum vom Teufel gestiftet. Część VII, 555.

 

(10) Tischr., Lips. wyd., str. 213.

 

(11) Klosterges., 194 i 200 p.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXVI, Kraków 2016

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: