LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Napaść na klasztor zakonnic

 

~~~~~~

 

"Wy, przyjaciele ludu, pójdźcie za mną

To za wolność, pokażcie się mężami:

Ani lord, ani szlachcic żaden ostać się nie powinien".

 

Shakespeare.

 

Trąby i piszczałki już o świcie dawały pobudkę do wyruszenia przeciw klasztorowi Seelbronn, rokoszanie, po największej części ubrani zupełnie, przeleżeli na ziemi noc całą. Bo suknie ich służyły za skrzynie, w których chowali to wszystko, czego, oczyszczając kościoły i klasztory z błota papiestwa, nie zniszczyli, ale owszem uznali za godne poszanowania. Dlatego nigdy nie rozłączali się ze zdobyczą. Na pierwszy odgłos trąb cały oddział był gotowy do pochodu.

 

Na czele postępował poważnie Jan Knopf, trzymając w ręku żelazem okutą maczugę, którą nazwał różdżką Aarona, a którą rozbijał drzwi klasztorne i zabijał bezbożnych Moabitów. Za nim szło około 1000 chłopów uzbrojonych tylko w siekiery i topory, bo nie spodziewali się w klasztorze bezbronnych zakonnic oporu. Przy odgłosie dzikiej muzyki opuścili obóz, wyszydzając tych, którzy z bojaźni przed naczelnym wodzem, nie zgadzającym się na zniszczenie klasztoru, w napaści nie chcieli mieć udziału. Skoro tylko opuścili obóz, ucichła muzyka, a podzieleni na kilka oddziałów, biegli chciwi krwi i łupu przez bory do bezbronnego klasztoru zakonnic.

 

– Trzeba nam było wziąć osły i muły – mówił Geilfuss, jeden z towarzyszów Knopfa; – bo bodaj uniesiemy złote i srebrne przedmioty, których mnóstwo wielkie nagromadziły te czarownice w klasztorze.

 

Przy tym ocierał pot z czoła, bo ciężar zabranych przedmiotów, a schowanych w sukniach, coraz więcej czuć mu się dawał.

 

– Najprzód szukajcie królestwa Bożego, a reszta wam przydana będzie – pouczał Knopf, patrząc z pewną pogardą na obładowanego towarzysza. – Kto nie ma szeląga w kieszeni, nie potrzebuje osła ani muła! Ale skoro niebieskie Syjon ugruntowane będzie, wtedy mieszkać będę w jednym z dwunastu pałaców, których kamienie złoto, a podwoje drogie kamienie!

 

– Ja zadowolę się najpiękniejszym zamkiem w państwie – zapewniał Knoblauch – zamieszkam sobie w nim i dobrze żyć będę. Dosyć już długo wysługiwałem się pysznym panom, którzy teraz przez nową Ewangelię staną się naszymi sługami.

 

– A kto nam będzie służył – pytał Szpecht – kiedy wszystką szlachtę wymordujemy? Gdyby ode mnie zależało, nie zabilibyśmy ani jednego szlachcica. Niech żyją, a będą sługami naszymi. I zakonnice moglibyśmy zostawić przy życiu, aby mogły zostać naszymi służącymi.

 

Jan Knopf zatrzymał się, spojrzał z wyrazem wyrzutu na mówiącego i rzekł:

 

– Czy chcesz ulec pokusie pięknych córek Moabitów? Nie wiesz, co napisano: "wyniszcz je z sługą i służebnicą, niewiastą i dzieckiem, i sprzęty ich spalisz"? Tak mówi Pismo, a kto przeciwnie Pismu św. działa, niech będzie wyrzucon z obozu synów Bożych.

 

– Nie napisanoż też w Piśmie, że sto żon mieć wolno? – pytał Hopp, człowiek wysoki, z czerwonym nosem, wywróconymi wargami, zdradzający, wedle zdania fizjonomistów, wiele zmysłowych chuci.

 

– Prawda. Dawid i Salomon mieli wiele żon; gdy będziesz królem, możesz i ty przybrać żon sto – mówił Knopf rozgniewany, że Hopp ośmielił się mówić o Biblii, do której sam tylko prorok prawo mieć sądził.

 

– Czyśmy nie królami? – zawołało kilka głosów naraz. – Czyż nie powiedział wielki prorok z Wittenbergii, iżeśmy kapłanami, królami, panami?

 

– Czyż nie wyłożył jasno – mówił Geilfuss, – że cesarze, książęta, panowie, pozbawieni są godności, bo nie przyjmują czystej Ewangelii, i że my jesteśmy panami tego świata (1). I na cóż przydałaby nam się nowa Ewangelia, gdybyśmy nie mieli być wolnymi, jeno znowu sługami? Królami jesteśmy w państwie Syjon, a kto mówi, iżeśmy sługami, temu wnet roztrzaskam czaszkę!

 

– Geilfuss dobrze mówi! panami i królami jesteśmy! – wołało wielu.

 

– A jeżeli jesteśmy królami – wnioskował Geilfuss – to niech brat Hopp weźmie sobie sto żon, tak samo jak Salomon i Faraon.

 

Knopf wiedział dobrze, że niebezpiecznie by było sprzeciwiać się w rzeczach, nad którymi wyuzdane chłopstwo dysputowało, dlatego postanowił na ten raz wyrzec się przywileju, mocą którego sam tylko mógł Pismo wykładać. Że jednak nie mógł zataić w sobie zupełnie gniewu nad zuchwałością chłopów, odezwał się ironicznie:

 

– Jeśli kobiet pożądacie, weźmijcie ich sobie sto – do tego nie potrzebujecie wcale być królami! Czyż prorok z Wittenbergii nie pozwolił wam brać żon, ile chcecie? (2)

 

– Właśnie, że pozwolił – odezwał się Hopp – a gdyby nie był pozwolił, wtedy Ewangelia jego nie byłaby warta ani szeląga; wtedy lepiej by było pozostać przy Papieżu.

 

– Sto kobiet – wtrącił żartobliwie Knopf – to twardy orzech. Sto kobiet chce jeść, nie pozwoli się postawić w kącie jak lalki, jeśli nie będziecie bogatymi królami, wtedy sto kobiet nie zostawi wam włosa na głowie. Nie pouczyłże was Luter, jak te sto żon utrzymać?

 

– O pouczył! – zawołał Hopp. – Kiedy prorok mówił: "komu mało żony, niech weźmie sługę" wtedy otworzyły mi się oczy. Dziś tu, jutro tam – pomyślałem sobie – stu braci w jednym mieszka miejscu, każdy ożeniony czy rozumiecie, chłopcy? – wszak jest sto żon.

 

Głośno pochwalono odkrycie Hoppa; nawet Knopf nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

 

– No tak, to rozumiem! – mówił Geilfuss. – W porównaniu z dawniejszymi czasy jesteśmy królami i wolnymi panami. Pod przeklętym panowaniem Papieża trzeba było zadowolić się jedną żoną, ani odpędzić jej nie mogłeś, choć miałeś jej po same uszy. Teraz, bracia, jesteśmy zaprawdę książętami, cesarzami, bo mamy wolny wybór. Wszakżeż Luter zrobił z nas królów, którzy żyją w słodkości i radości serca swego. Raczej diabłu się oddam, niż wrócę więzy papiestwa, – mówił Szpecht. – Trzeba było pracować, cienkie piwko spijać, rybami się żywić, w czasie postu się głodzić, aby zwalczać, jak mówili mnichy, cielesne chucie. Dziś nam inaczej grają: kobiety, pieniądze, dobra, wolność, a wszystkiego w dostatku!

 

– Ach, a dobre uczynki jak nas dręczyły! – zawołał Knoblauch. – Strach mnie brał, piekło stawało przed oczyma, gdym choć tylko kurkę ukradł sąsiadowi, albo zaklął siarczyście.

 

– To ustało, jesteśmy wolni, możemy czynić, co nam się podoba. Jakżeż to mówi mnich z Wittenbergii? "Grzesz śmiało, ale wierz a mocno!" – wołały rozmaite głosy.

 

– Od stworzenia świata nikt lepszego nie zrobił wynalazku! Sama wiara, o jakże to korzystny skarb! – mówił Hopp. – Morderstwa, cudzołóstwa, drapiestwa, wszystkie łotrostwa, które zwolenników Papieża do piekła wtrącają, wedle nowej Ewangelii topią się we krwi Chrystusa Pana! Luter niech żyje! Luter niech króluje – vivat!

 

Tak wołał a z nim setne głosy, tak iż bór brzmiał cały odgłosem imienia reformatora.

 

– Chwalcie sobie Lutra – wtrącił Knopf. – Wyzywać Papieża i diabła umie bardzo dobrze. Ale jeżeli twierdzi, że jego usta są ustami Bożymi, wtedy kłamie. I moje usta są ustami Chrystusa, a kto moją naukę potępia tego Bóg potępi.

 

Stanęli właśnie wszyscy na wzgórku, z którego piękny przedstawiał się widok. W bliskości, na wysokiej górze, która sama jedna wśród urodzajnych wzniosła się niw, pokazał się klasztor Seelbronn. Na widok tych starych, poważnych murów, które po raz ostatni promienie wschodzącego słońca ozłociły, wznieśli chłopi okrzyk największej radości. Wielu wdzierało się na górę z krzykiem radosnym i bronią dobytą. Nadzieja ogromnego łupu wprawiała ich w rodzaj szału, w którym śpiewali i skakali. Knopf nie śpiewał; pochwały Lutra bardzo źle usposobiły zazdrosnego proroka. Wolno wchodząc na górę, zobaczył z drugiej strony góry uzbrojony oddział chłopów, którzy zdawali się oczekiwać oddziału Knopfa.

 

– Patrzcież, to dziarski oddział z Kirchtal! Czy mieliby zamiar dzielić się z nami? – zawołał Geilfuss zazdrośnie. – Ledwo nasza praca się opłaci, i jeszcze się dzielić? Czyż już nie ma więcej klasztorów w niemieckim państwie?

 

– Seelbronn do nas należy – odezwał się Knobloch. – Niech mi się tylko odważy ktoś z nich sięgnąć choćby po jeden szeląg z klasztoru!

 

Tymczasem zbliżył się do obcego oddziału, który wybornie był uzbrojony. Hełmy nawet i pancerze błyszczały w słońcu. Rokoszanie głośnym okrzykiem się powitali. Geilfuss zadowolił się zupełnie, gdy posłyszał, że oddział z Kirchtalu wcale nie ma zamiaru zabierać skarbów z Seelbronn, a uspokojony, wnet przyjaźń zawarł z nimi.

 

– A do licha! co za piękną panienkę prowadzą ze sobą! – zawołał Hopp, wskazując na dziewicę, jadącą na ślicznym rumaku w pośrodku oddziału, i patrzącą ze wzgardą na krzyczącą tłuszczę.

 

Zdaje się, że w podróży wpadła w ręce rokoszan. Ci zaś wcale się nie gniewali, gdy mogli zabrać jaką znakomitszą osobistość i zatrzymać tak długo, aż nie złożyła znacznego okupu. Położenie niebezpieczne nie gniewało pięknej dziewicy, nie przelękła się też wcale, ale na ślicznym obliczu widoczne były niechęć i wzgarda. Poruszała się z taką pewnością, z takim spokojem, jakby nie w niewoli była, ale raczej prowadziła zbrojny oddział. Przy boku jej jechał człowiek bardzo przyzwoicie ubrany, któremu, sądząc po wybladłym obliczu, nie było obojętnym wcale położenie, w jakim się znajdował.

 

Podczas gdy Hopp usiłował zbliżyć się do dziewicy, zwrócił Knopf, uwagę na przedmiot, który zdawał mu się godnym więcej baczności, niż piękna kobieta. Skoro tylko, jak zwyczaj kazał, przywitał się z oddziałem i kilka słów dobitnych wyrzekł o wolności i czystej Ewangelii, zwrócił się do dwóch jeńców, którzy ze związanymi i wskutek tego opuchłymi mocno rękoma szli z oddziałem. Ubiór sam wskazywał, że to wielcy panowie. Ze wzgardą spoglądali po wszystkich, gdy Knopf zawołał:

 

– Oj, dwóch szelmów schwytaliście, dwóch łotrów największych! Co chcecie zrobić z nimi? Może chcecie ich wsadzić w klatki i żywić jak inne wielkie pyszne zwierzęta? Tak, tak, moi zacni panowie! – mówił, zwrócony do jeńców – wnet wielkich panów będzie mniej w niemieckim państwie, niż niedźwiedzi! Dlatego byłoby dobrze, gdybyśmy kilku żywo schwytali i osadzili w klatkach.

 

Głośny śmiech nagrodził ten żart Knopfa.

 

– Co myślicie, bracie Knopf? – mówił Eisenhut, dowódca oddziału z Kirchtalu.

 

– Oddział z Eszbach wydał nam ich; mnie się zdaje, że najlepiej będzie, jeżeli ich razem z innymi panami przepuścimy w piątek przez rózgi. Wszystkie oddziały chłopów, rozrzucone w Turyngskim borze, zbiorą się na to widowisko (3).

 

– Mnie się zdaje – przerwał Knobloch – że lepiej zostawić im życie, aby byli naszymi sługami.

 

– Ale kogóż tam macie? – pytał Geilfuss, wskazując na rumaka. – Czy to zakonnica, czy córka jakiego księcia? Tej przecież byłoby szkoda na rózgi.

 

Chociaż krzyk nie pozwolił dziewicy dosłyszeć słów Geilfussa, to przecież widząc, że wszystkich wzrok zwrócił się na nią, spuściła, rumieniąc się, oczy ku ziemi.

 

– Schwytaliśmy ją na drodze – odpowiedział Eisenhut. – Ponieważ wszystko, co nie chodzi w chłopskim ubraniu, jest wyjęte z pod prawa, zabraliśmy ją; sto złotych wykupu zawsze przyniesie.

 

– Piękne stworzenie, zaprawdę! – mówił Knopf, zbliżając się do rumaka, zmartwiony w duszy, że wysoki wykup nie w jego dostanie się kieszeń. – Jak wam na imię, piękna pani? – zapytał szyderczo, schylając głowę.

 

– Niepotrzebne wcale pytanie – odpowiedziała bez trwogi dziewica. – Nie dosyć że napadacie bezbronnych podróżnych, jeszcze wyszydzacie ofiary waszych gwałtów. Tym razem nie ujdzie wam sprawka na sucho!

 

– A! do kata! Toć ona mówi, jakby cesarzową była! – zawołał Geilfuss. – A czy wiesz, ty gołąbko, że nam diabli do tego, kim ty jesteś? U nas nie ma cesarzy, ani książąt, ani panów, a jeśli co wnoszę z pięknej twej twarzyczki – przeznaczoną jesteś jakiemu paniątku, to niech sobie poczeka, aż nam się podoba za dobrym okupem wydać jego miłą.

 

Dziewica zarumieniła się mocno na gburowate uwagi, a spojrzawszy pogardliwie na Geilfussa, spuściła oczy ku ziemi.

 

– Milcz, Geilfuss! grubianin z ciebie! – mówił Eisenhut. – Póki żyć będziesz, nie będziesz miał powodzenia u kobiet. Znam się na tym lepiej od ciebie – mnie zaraz powiedziała imię swoje, i gdyby nie ta sowa – tu wskazał na towarzysza dziewicy – już dalej byłbym w jej łaskach. Może zyskam jej względy, a skoro przychylną mi się stanie, bez wykupu stąd wyjedzie, nieprawda, Kasieńku?

 

– Wstydź się, bracie! – odezwał się Knopf, któremu pieniądze wykupu wciąż brzmiały w uszach. – Z kobietami nie wdawaj się, kiedy jeszcze tyle potrzeba nam usunąć ze starego papiestwa. My tu przepasani i uzbrojeni stoimy, aby zniszczyć gniazdo piekielne, a potem w walce z panami przelewać krew, która Jehowie miłą będzie ofiarą, a ty z babami jeździsz po świecie! Nie jestże napisane, że kobiety zepsuły serce Salomona tak, że odstąpił od Boga swych ojców, a udał się do bożyszczów? Chceszże być mędrszym od Salomona? Pamiętaj sobie, co Duch Święty mówi przeze mnie: ta piękna Moabitka odwróci serce twoje od czystej, wolnej Ewangelii, a zwróci je do bożyszcza papiestwa!

 

– Nie bój się, oświecony Knopfie! – odpowiedział Eisenhut. – Najmniejszej nie mam ochoty zostać papistą, dopóki bogate jeszcze istnieją klasztory i piękne zakonnice. Mniejsza o to: niech sobie Kasia jedzie; już i tak prawie za wiele patrzałem w filuterne jej oczęta, które mogłyby człowieka doprowadzić do odstępstwa, zwłaszcza jeżeli jest Moabitką.

 

– Bardzo słusznie! – pochwalił Knopf. – Jeśli przejdzie próbę, niech sobie jedzie. Ale wpierw niech przypatrzy się sądowi, jaki Jehowa uczynił w gniewie swym nad bałwochwalcami. Jeśli tam, w górze – mówił, wskazując na klasztor – nie wypędzim z niej wszystkich diabłów papieskich, to i piękne oczęta nic jej nie pomogą. Bracie Geilfuss, patrz, aby ci się nie wymknęła! I tego łotra w czarnym płaszczu miej na oku. Teraz naprzód! – uderzcie w trąby! Naprzód! synowie Boży! – wołał Knopf uradowany, że jemu dostanie się bogaty okup.

 

Rokoszanie wyruszyli. Geilfuss prowadził rumaka, przy którym ciągle postępował towarzysz dziewicy.

 

Knopf stanął przy Eisenhucie.

 

– Dokąd wy właściwie idziecie? – pytał.

 

– Najpierw pójdziemy po oddział z wsi klasztornej – odpowiedział Eisenhut. – Potem ruszymy przeciw chłopom opata z Mersfeld, którzy nie chcą się z nami łączyć i nawet bronią popów. Zagramy im tak, że będą musieli z nami tańczyć (4).

 

– Z tego widać, że wasz naczelnik ma Ducha Bożego, gdy tymczasem naszego diabli opętali – mówił Knopf. – U was aż miło, ale nam trzeba by chyba zostać papistami, gdybyśmy tańczyli wedle przeklętej piszczałki Roteneka.

 

– Ale co najgłówniejsza – mówił Eisenhut dalej, – gdy się wszystkie oddziały zbiorą, napadniemy hrabiego z Arnstein. Podskubiemy go trochę, a przede wszystkim nawiedzimy bogaty klasztor, który zostaje pod jego opieką.

 

– Takie wasze plany? – zawołał Knopf zdziwiony. – Chcecie się odważyć na Wernera z Arnstein? To za wiele! – i kiwał głową. – Werner da wam się we znaki. Ma on ciągle cały oddział zbrojnych sług; przy tym siedzi w takim gnieździe, że chyba diabeł tam się dostanie.

 

– My do niego nie pójdziemy, byle on do nas nie zeszedł – mówił Eisenhut ze śmiechem. – Nam wcale nie chodzi o zażartego panka, nam chodzi o to, abyśmy bogactwa klasztoru zabrać mogli, a w tym pewnie nam będzie chciał przeszkodzić!

 

– Wiesz co, bracie? – mówił Knopf po krótkim namyśle, a z twarzy jego widać było, że trapi go straszna zazdrość na wspomnienie, iż kto inny ma się obłowić łupem z bogatego klasztoru. – Hrabia niezawodnie ze swymi krukami uderzy na was i niejedna głowa spadnie z karku, dlatego po bratersku was wspomożemy. Zresztą koniecznym jest, aby rozproszone oddziały się połączyły, bo rozchodzi się smutna wieść, że jakiś Jerzy Truchzes z synami Baala strasznie dokucza synom Bożym.

 

– Dobrze – zawołał ucieszony Eisenhut. – Na środę bądźcie gotowi, a ja mnichem będę, jeżeli nie zdobędziemy klasztoru i hrabiowskiego zamku!

 

Umówiwszy się bliżej o miejsce zboru, rozeszli się. Eisenhut w jedną stronę, Knopf z oddziałem swoim w drugą pospieszył. Bliskość klasztoru, a raczej żądza posiadania nagromadzonych tam bogactw, u wielu też gorliwość w szerzeniu nowej Ewangelii i niszczeniu papiestwa dodawały chłopom coraz więcej bodźca do pośpiechu. Towarzysz dziewicy usiłował kilkakrotnie pomówić z towarzyszką, ale zawsze Geilfuss, idący między nim a Katarzyną, stawał w drodze. Wreszcie wjechali w wąziuteńki przesmyk, tak, że Geilfuss musiał pozostać w tyle, nie mogąc iść po boku.

 

– Na miłość waszego narzeczonego zaklinam was – mówił cicho towarzysz – nie dajcie się poznać, bo inaczej oboje zginiemy! Nie zapominajcie, że te oddziały należą do owych fanatyków, którzy na własną rękę wykładają Ewangelię, i tak samo nienawidzą wielkiego reformatora, jak Papieża!

 

– Zanadto jesteś trwożliwy, panie Koppe! – odpowiedziała Katarzyna. – Ludzie ci oczywiście mało mają okrzesania, skłonni są do gwałtów, ale zresztą nie są zdolni szkodzić tym, którzy nie mniej od nich brzydzą się papiestwem. Jeśli chłopi sami Biblię tłumaczą, jak powiadasz, to tylko korzystają z prawa, które im wywalczył wielki Marcin Luter, którego więc nie mogą nienawidzić, jak wam się zdaje, ale kochać i poważać go muszą; boć mąż ten, wszelkiego godzien podziwu, zerwał ich pęta i uczynił ze sług, z niewolników, ludzi wolnych!

 

Słowa te z wielkim mówiła uniesieniem, dając poznać, jak wysoko ceni reformatora.

 

– Mylicie się, pani! – odpowiedział Koppe. – Stosunek wasz z Lutrem sam jeden starczy do ściągnięcia na nas najokropniejszego prześladowania. Zamilczcie, na Boga, i nie powiadajcie, do czego was Niebo powołało!

 

W słowach Koppego tyle było trwogi, że Katarzyna mimo woli się rozśmiała. Z wdzięczności przecież dla wiernego towarzysza podróży obiecała, że zamilczy o tym, co go tyle nabawiało trwogi.

 

– Lecicie jak szaleni! – zawołał Knopf, który zadyszany stanął przy boku

Koppego. – Każdy chciałby pierwszym być u diablego gniazda, ale bez ducha onego, który Knopfowi zawsze właściwą wskazuje drogę, nikt tam nie wnijdzie, ani nie znajdzie, czego szuka.

 

– Klasztor opasany wysokim murem, – zauważył Geilfuss – ma też mocne bramy. Napracujemy się przy nich niemało.

 

– Mocne zamki zdobywaliśmy, – mówił Knopf, – a nie mielibyśmy tej jaskini starego Babilonu zdobyć? Mnie zostaw troskę! Złożymy dzisiaj Jehowie ofiarę, nad którą niebiescy aniołowie radować się będą. Ołtarzem będzie palący się klasztor, ofiarą zakonnice – te czarownice i przeklęte sługi diabelskie!

 

– Czy wiele już podobnych ofiar złożyliście Panu – zapytała Katarzyna, której niewieście uczucie, na samą myśl o straszliwym zamiarze, bardzo było zranione.

 

– O bardzo wiele! – odpowiedział Knopf. – I myślę, że nie prędzej pójdę do nieba, dopóki wszystkie mnichy i mniszki nie będą w piekle. Ale czemuż pytasz się o to? Czybyś chciała wystąpić w obronie zakonnic?

 

– Wcale nie! – odparła Katarzyna. – Zakony razem z haniebnymi ślubami dawno mi już zbrzydły. Atoli, wedle mego zdania, byłoby więcej w myśl Ewangelii nawrócić zakonnice, aniżeli je spalić albo powiesić.

 

– Zupełnie słusznie! I dlatego właśnie zabrałem cię, abyś je nawróciła – zapewniał Knopf. – Sam nie będę się kalał Moabitkami. Ale jeżeli nie porzucą bałwochwalstwa, tedy: "pobij je ostrzem miecza!" mówi Pismo!

 

Koppe doświadczony, poznał od razu, że Knopf jest z rodzaju onych fanatyków, którzy dają się porywać namiętnościom, co prędzej więc postanowił z tego skorzystać.

 

– Wybór wasz nie mógł być lepszym, bracie Knopf – jest on zarazem jasnym dowodem, że macie Ducha Bożego. Ale ten duch powinien wam był objawić, że moja siostra – tu dziewica ze zdziwieniem spojrzała na towarzysza – jest w ręku Boga wybranym naczyniem. I ja szczęśliwym się czuję i dziękuję Opatrzności, która sprawiła, że mogłem poznać proroka, którego sława po całym państwie rozszerzona.

 

To mówiąc, zsiadł z konia i prosił, aby Knopf usiadł na nim, bo czuje się niegodnym siedzieć na koniu, gdy wielki prorok piechotą idzie. Knopf nie posiadał się z radości na wieść, że jego sława rozeszła się po świecie. Przytłumił jak mógł uśmiech radosny, wywołany pochlebstwem, i poważnie odrzucił propozycję Koppego. Przebiegły Koppe poznał, że we właściwą uderzył strunę, i ceną małego pochlebstwa zupełnie sobie zjednał Knopfa.

 

– Gdyby Eisenhut był was zabrał z sobą – zapewniał Knopf – nie bylibyście wydostali się z rąk jego bez wielkiego okupu. Ale mnie poddał Duch, że jesteście gorliwymi sługami czystej nauki, dlatego wydarłem was z rąk jego. Skoro tylko napasiecie wzrok wasz całopaleniem, jakie ofiarujemy Jehowie, pojedziecie bogato udarowani bez wykupu do domu. Mamoną brzydzę się bardzo.

 

Tu skłamał prorok, bo tylko żądza sławy przytłumiła w tej chwili zbytnią chciwość jego. Pod suknią nosił wór, w którym nie chował szelągów ani rzeczy małej wartości, jak inni nie dosyć mądrzy, ale mieścił w nim złoto i perły, które zdobiły święte naczynia w kościołach.

 

Rokoszanie stanęli tymczasem przy górze, na której wznosił się klasztor. Jedni, nie patrząc wcale drogi, szli wprost na klasztor, drudzy trzymali się wąskiej drożyny i niszczyli z rozkoszą stojące tu i owdzie stacje męki Pańskiej. Stacje te były z kamienia bardzo starożytnego, a dla sztuki było ich zniszczenie niepowetowaną stratą. Patrząc na chłopów, niszczących wszystko, zdawało się, że już nic nie ma pozostać w dawnym porządku, ale że wszystko ma być zniszczone, przestawione, przemienione. Prześliczny ogród poza murami klasztoru zniszczono w okamgnieniu. Siekierami wyrąbywali krzewy, wyrywali kwiaty, tłukli szkła, a to z wściekłością, której opisać niepodobna. Co pierwsi zostawili, następni niszczyli do szczętu. Z krzykiem i hałasem stanęli przed furtą klasztorną i natychmiast zabrali się gorliwie do jej wysadzenia.

 

Knopf odróżnił się od chłopów. Spokojnie, z uroczystym jakimś uśmiechem, wchodził na górę. Przysłuchiwał się, jak Koppe sławił wielkiego proroka Turyngii i wmawiał weń, że jemu jest przeznaczone urządzić państwo Syjon po upadku zupełnym papiestwa. Pochwały były tak jaskrawe, że prorok raz po raz badawczo spoglądał w oczy pochlebcy, ale Koppe z taką powagą przemawiał, tak zgrabnie rzecz umiał ułożyć, że Knopf musiałby być nie tyle zarozumiały i więcej mądry, by się mógł poznać na podstępie.

 

Skoro weszli na górę, zaprowadził Knopf nowych znajomych w miejsce, skąd całe widowisko mogli mieć na oczach, i dokąd im obiecał przysłać wszystko, co najlepszego znajdzie się w sklepie i spiżarni klasztoru. Poczym udał się do wrót klasztornych, w które uderzono z całą siłą i gwałtownością. Runęła wreszcie brama z trzaskiem, chłopstwo jak potok wlało się na podwórze klasztorne. Chciwymi oczyma śledzili wszędzie, ale żywej duszy zobaczyć nie mogli: wszędzie najpiękniejszy porządek, nic do rabunku i grabieży – a przed nimi wspaniały kościół, dzieło sztuki XIII stulecia. Na kościół tedy uderzyli. Cały fronton kościoła prześliczny przedstawiał widok. Od dołu do samej góry wyrzeźbione były z kamienia malownicze grupy ludzi, zwierząt i roślin. Po bliższym rozpatrzeniu się poznać w nich mogłeś wypadki najważniejsze z Pisma św., od stworzenia świata począwszy, aż do żywotów Świętych Pańskich Kościoła katolickiego. Wszystko z przedziwnym oddane wdziękiem, a z takim wyrazem, że na pierwszy rzut oka wiedziałeś, iż masz przed sobą świątynię żywego Boga. Do chłopów atoli inaczej przemawiały prześliczne posągi: im się zdawało, że wołały na nich, aby zniszczyli bałwany papiestwa, czego też z rozkoszą dopełnili. Wściekli, rzucili się na wyborne dzieła sztuki. Wnet szczątki ich pokryły ziemię, gdy inni bramą kościoła dobywali się do wnętrza.

 

Knopf poznał, że przez bramę, okutą mocno, trudno będzie dostać się do kościoła. Oglądał się więc za innym wnijściem. Zobaczywszy okno klasztoru, tuż do kościoła dotykające, rozbił je maczugą i z wielką zręcznością wskoczył do celi. Prędko ją przebiegł, nie zwracając wcale uwagi na obrazy Świętych, które napotykał, a które w innym czasie byłby z pewnością zniszczył, biegł prędko, z widoczną znajomością położenia, przez kilka cel, wskoczył na ganek, rozbił małe drzwi i znalazł się w zakrystii. Tu otworzył maleńką szafkę, wzgardził stojącym tam złotym kielichem, ale porwał kluczyk, otworzył drzwi, prowadzące do kościoła, i sunął do prezbiterium, gdzie zakonnice, zakryte welonami, na klęczkach się modliły, przerażone każdym uderzeniem siekiery do tego stopnia, że nawet nie spostrzegły wchodzącego Knopfa. Knopf nie zatrzymał się wcale, otworzył co prędzej tabernakulum i wyciągnął puszkę, drogimi kamieniami wysadzoną. Najpiękniejsze kamienie z wielką znajomością rzeczy natychmiast wydobył i z zadowoleniem schował do worka. Poczym zamknął tabernakulum i pobiegł otworzyć drzwi szturmującym.

 

Z tryumfującym krzykiem wpadli chłopi do kościoła, biegnąc wprost do ołtarzy. W okamgnieniu zniknęły srebrne lichtarze. Relikwie Świętych, odarte z ozdób bogatych, deptali na podłodze i zabrali trzy przepyszne kielichy. Knopf z maczugą stanął przy tabernakulum i przypatrywał się z zadowoleniem robocie rozbestwionej tłuszczy. Wreszcie zrzucono obrazy ze ścian. Złocone ramy znalazły się w krótkim czasie w fałdach szerokich sukien chłopskich, obrazy same uległy zniszczeniu. Do wielkiego ołtarza nie dopuścił Knopf nikogo. Dopiero gdy wszystko w kościele było zniszczone, rozbił sam tabernakulum i porwał w świętokradzką dłoń kielich. Powoli zdjął przykrycie i złośliwie się śmiejąc, wpatrywał się w Najświętszy Sakrament. Podniósł potem kielich w górę i zawołał:

 

– Patrzcież, bracia, tu największa zgroza papiestwa! Tym okłamywał antychryst ludzkość! Marcin Luter w tym jednym nie zbłądził, gdzie powiedział: "Msza jest przeklętym bałwochwalstwem – mniej by mnie bolało, gdybym był wszetecznikiem albo zbójcą, niż że przez piętnaście lat bluźniłem Chrystusowi, ofiarę składając Mszy" (5). Bracia! to prawdziwy potwór, który pozostawił po sobie tyle złego. Precz z potworem!

 

To mówiąc wysypał Najświętsze Hostie na głowy chłopów, którzy klnąc, deptali Ciało i Krew Zbawiciela (6), przy czym tak krzyczeli, że jęki zakonnic, patrząc z krwawym sercem na znieważenie najświętszych rzeczy, przebrzmiewały niedosłyszane.

 

Knopf zapytał o dwóch, którzy najpierwsi wdarli się do klasztoru, i nagrodził ich gorliwość puszką i monstrancją.

 

– Moja nagroda – mówił z dumą, – to zburzony dom starego Babilonu, i drgająca jeszcze ofiara na ołtarzu Pana!

 

Tu wskazał na drżące zakonnice, do których natychmiast zbliżyło się nielitościwe chłopstwo, sprośnymi dowcipami raniąc dziewicze serca bezbronnych ofiar.

 

– To wszystko do niczego! – odezwał się Knoblauch ze śmiechem, widząc podeszłe wiekiem i długim umartwieniem wychudłe niewiasty. – Ledwo na szubienicę zdatne!

 

– Jeno wolno, bracie Knoblauch! – zawołał Hopp – tam oto jakaś piękna gołąbka! – I wskazał na smukłą zakonnicę, która wpadła w lubieżne jego oko.

 

Klęczała nachylona ku ziemi, trzymając chusteczkę przed twarzą. Podczas, gdy chłopi inne zakonnice okropnie poniewierali, podniósł Hopp klęczącą i gwałtem oderwał jej chustkę z twarzy, ale wnet odskoczył z największym przerażeniem. Bo zakonnica piękna oberznęła sobie górne wargi i tak zeszpecona, blada z boleści i strachu, podniosła łzawe oko na bezbożnika. Wiedzieli okrutnicy, czemu niewinna dziewica tak straszną zadała sobie ranę, ale dla nich nie było już nic świętego i wspaniałego, – bohaterski uczynek zakonnicy jeszcze ich więcej rozwścieklił. Tylko wiecznie trwająca nienawiść złego ku cnocie może do podobnych popychać czynów, jakich się chłopi dopuszczali. Złość odebrała im godność ludzką, a popychała do zbrodni, które zamilczeć potrzeba.

 

Knopf poił się widokiem boleści i katuszy, na jakie wystawione były zakonnice. Gdy prawie wszyscy rozbiegli się, aby dokonać zniszczenia, odezwał się do nich surowo:

 

– Godzinę macie czasu! Jeśli po upływie tego czasu, nie wyrzeczecie się bałwochwalstwa i nie uznacie, że ja, Jan Knopf, jestem prorokiem Boga, znajdziecie się wnet w szponach diabła.

 

Odszedł, zamknąwszy drzwi za sobą.

 

Chłopi przeszukali tymczasem wszystkie kąty klasztorne; uderzali w ściany, szukając zamurowanych skarbów, i gdzie najmniejszy posłyszeli odgłos, natychmiast robili otwór, ale nigdzie nic znaleźć nie mogli. Żywności było wiele, ale złota daremnie szukali. Taki zawód okropnie ich rozgniewał, a że nie mogli na czym innym, na obrazach, wiszących w celach, się mścili. Ręce, nogi, skrzydła aniołów wylatywały oknami na dowód, że chłopi wierni są życzeniu reformatora i gorliwie "oczyszczają wszystko z błota papiestwa".

 

Najstaranniej atoli przeszukali sklepy. Za małe one były, aby wszystkich pomieścić mogły, wywlekli więc kilka beczek i w krótkim czasie je wypróżnili. Nagłe picie wnet zawróciło głowy, a pijana tłuszcza już nie umiała nałożyć hamulca słowom ani uczynkom. Wielu krzyczało, aby im wydać zakonnice, ale na widok okropny tych najnieszczęśliwszych istot, cofali się z przerażeniem. Inni poobłóczyli suknie kapłańskie i naśladowali w nich święte czynności służby Bożej. Inni okryli się welonami zakonnic i przysięgali, że spalą stare czarownice. Ale i na takich nie zbywało, którzy rozważniej brali się do dzieła i starannie pakowali zabrane przedmioty, aby z nowej Ewangelii nie tylko przemijającą mieli radość, ale i dłużej trwające bogactwa.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 137-164.

 

Przypisy:

(1) Stud. u. Skiz. Luth. Verbind. d. Bauern.

 

(2) Von. ehel. Leb. Wit., cz. II, 6.

 

(3) Stud. u. Skizz. d. Edlen v. Weinsberg.

 

(4) Mieszkańców wsi, którzy nie łączyli się z rokoszanami, zmuszano do tego gwałtem, albo w razie oporu mordowano ich najokropniej. – Joseph Edmund Jörg, Deutschland in der Revolutionsperiode (od 1524 do 1546).

 

(5) Tischr. Lipsk, 234. b.

 

(6) Jörg, Deutschland in der Revolutionsperiode (od 1524 do 1526).

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXVI, Kraków 2016

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: