LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Diabeł

 

~~~~~~

 

"Co inni czynić mogą, mocen jestem i ja!

Czy jako niedźwiedź długowłosy się zbliżysz,

Czy przyjdziesz jako tygrys hyrkański,

Nie zadrżą członki moje, jakąkolwiek byś przybrał postać".

 

Shakespeare.

 

Luter do głębi wzruszony zbliżył się, milcząc, do namiotu sobie przeznaczonego. Bernard wychwalał urządzenia i wygody, o jakie się postarał dla Mistrza. Przy obu ścianach namiotu wygodne stały łoża, pożądane bardzo znużonym podróżnym. W środku namiotu stał stolik, na nim Biblia, niezwyciężona broń reformatora przeciw wszelkim napaściom nieprzyjaciół. Nie przepomniał też Bernard o jadle i napojach, nawet inne rzeczy do przewleczenia przygotował. Dwuramienny świecznik, niegdyś własność klasztoru w Birkweiler, oświecał namiot. Na ziemi leżał piękny kobierzec, jeno że obrazy na nim wyszywane nie odpowiadały celowi, na jaki go przeznaczono, bo wyobrażały mękę Chrystusa Pana, i zdobiły niegdyś ołtarz klasztoru Syjon w czasie Wielkiego Tygodnia. Podobne kobierce okrywały ściany namiotu i nadawały mu pozór kaplicy. Wrażenie psuł tylko wielki puchar i inne świeckie przedmioty. Bernard słusznie wyczekiwał pochwały za staranne urządzenie namiotu, ale Luter ani jednym spojrzeniem nie udarował mozolnego jego dzieła. Skoro tylko wszedł, natychmiast porwał za złoty puchar i kilka razy go wypróżnił, jakby wino miało ochłodzić gorączkę, palącą mu skronie i lica; poczym znużony rzucił się w krzesło. Bernard po cichu rozmawiał z Melanchtonem, dziwiąc się szczególniejszemu usposobieniu reformatora. Filip, znając dokładnie zwyczaj Lutra, prosił, aby Bernard milczał albo namiot opuścił. Bernard usłuchał Filipa, i pożegnawszy Lutra, który mu nawet odpowiedzieć nie raczył, wyszedł.

 

Melanchton usiadł w kąciku, zostawiając reformatora w myślach, w których nawet nie dosłyszał głosu trąby raz po raz się odzywającej. Melanchtonowi zdawało się, że to znak, dany do spoczynku w obozie, i cieszył się, że przecież raz nadchodzi chwila, gdzie mistrz bez przeszkody będzie mógł rozmyślać. Atoli mylił się, bo na głos trąby cały obóz stanął na nogach. Ze wszystkich stron zbiegali się chłopi do skały, z której Luter po raz pierwszy do nich przemawiał. Z wesołych krzyków wnosząc, zdawało się, że jakiś wesoły bardzo cel ich zgromadził. Płomienie palących się w dolinie ogni oświecały wszystkich, promienie słońca wolności na sztandarze zdawały się przy nich czerwieńsze, symbole zniszczenia więcej przerażające. Dzikie, wesołe krzyki zamieniły się wnet w przytłumiony szmer, bo Knopf wszedł na skałę. Popatrzywszy z zadowoleniem po zebranych, wlepił oczy w niebo i ramiona szeroko rozszerzył. Stał tak długą chwilę. Prawdopodobnie wzywał siedmiu duchów, aby go opanowali i poddawali do ust słowa czyste i nieomylne. Duchy snadź usłuchały, bo nagle opuścił ręce, oczy poczęły mu prędko biegać, wszystkie członki drżały w jego ciele. Otworzył usta i strumień słów z nich wypłynął, które chłopi chciwie uchem chwytali. Mowa zapalała słuchaczy. Duch proroka i na nich przechodził, bo i oni oczy do nieba wznosili, wyciągali ręce, bili pięściami, przy czym niejeden porządnego oberwał sińca. Ale niepokój, który stąd powstawał, nie przeszkadzał natchnionemu mówcy. Dowodził on wymownie, że każdego jest obowiązkiem wytrwać przy czystej Ewangelii i poświęcić wszystkie siły na zniszczenie rzymskiego Babilonu. W końcu mówił o zburzeniu klasztoru zakonnic w Seelbronn, który mieli zburzyć nad ranem.

 

– Cieszcie się, synowie Boży! – wołał z uniesieniem, – radujcie się wybrani i chwalcie Boga a Zbawiciela, bo znowu możecie zwrócić prawice wasze na córki Sodomy, które przez długie lata grzeszyły w klasztorze Seelbronn, bo nie pojmowały, co to znaczy: roście i rozmnażajcie się! Radujcie się, odważni mężowie Izraela! miecz wasz już dobyty nad głowami ich, a ręka wyciągnięta po ich bogactwa! Radujcie się, bo bogate a piękne są córy Sodomy, a Bóg oddał w ręce wasze ich ciała i majątek! Jutro, skoro zabrzmi głos trąby, powstańcie i wyruszcie przeciw Moab, nie zostawcie kamienia na kamieniu, przetrząśnijcie każdy kącik, bo, mówię wam, bogate są piękne córy Sodomy, złoto i drogie kamienie ukrywają w swych murach, a to wszystko oddał Bóg w ręce wasze!

 

Tak opisywał Knopf z zastanawiającą wymową bogactwa klasztoru, a słowa jego do tego stopnia porywały słuchaczy, że wiele głosów odzywało się, aby natychmiast wyruszyć. Tego zdawał się Knopf pragnąć.

 

– Natychmiast chcecie wyruszyć? Czy zapomnieliście, synowie Boży, jaki surowy rozkaz wydał wczoraj wódz naczelny? – mówił Knopf ze złośliwym uśmiechem; bo z siedmiu duchów, które go opętały, co najmniej dwa były duchami chciwości i żądzy panowania. – Nie wiecież, że kara śmierci czeka każdego, któryby w nocy jakikolwiek podjął napad? Zostawcież więc na jutro, co właściwie żadnej nie dozwala zwłoki!

 

Przypomnienie dyscypliny wojskowej, jaką Rotenek utrzymywał w obozie, przytłumiło nieco rozognioną żądzę, ale zarazem dało wielu zwolennikom Knopfa powód do szemrania przeciw surowości naczelnego wodza.

 

– Diabli niech wezmą Hilchena! – klął Knoblauch, który należał do zakonu Karmelitów bosych. – Któż go zrobił panem nad nami? Po cóż go słuchamy? Cesarzy, książąt, Papieża depczemy nogami, a ten szlachetka chciałby nam mistrzować? Poczekajcie: drzewa mają gałęzie, a wolni synowie Boży powrozów dosyć, aby wywieszać zakapturzonych papistów!

 

– Grzegorz prawdę mówi! – odezwał się Geilfus, który był obwieszony miedzianymi pieniążkami, wydającymi za każdym poruszeniem ogromny brzęk. – Hilchen to szelma, jak wszyscy panowie. I on należy do onej wielkiej gromady ludzi, których nam wedle słów Lutra należy pozbyć się co prędzej. To mi dopiero mnich! Widzieliście, jak prędko załatwił się z trzema papistami? Jak żyję, nie słyszałem jeszcze takich tytułów, jakimi Doktor czcił rzymski Kościół.

 

– A wiecież wy – mówił Szpecht, ubrany w resztę kapy złocistej – że Rotenek chciał mnichom ułatwić ucieczkę?

 

– Co? mnichom ucieczkę chciał ułatwić? – odezwało się kilka głosów naraz.

 

– Klnę się na duszę moją, że miał to w myśli – zapewniał Szpecht. – Brat Knopf sam mi o tym mówił, a jemu poddały to duchy. Dziś w nocy chciał ich wypuścić! Ba, nawet przysiągł, że nie będzie więcej przelewał krwi papistów. Nie wierzycie? to pytajcie Knopfa!

 

To mówiąc wskazał na Knopfa, który, zszedłszy z kazalnicy, stanął między tłumem.

 

– Prawda, co mówisz, bracie Szpecht, – potwierdził Knopf. – Wódz naczelny opuścił drogi Boże i błądzi w puszczy kłamstwa.

 

– Wypowiedzmy mu posłuszeństwo! – zawołał Knobloch i wielu innych.

 

– Jego godzina jeszcze nie nadeszła – mówił Knopf uroczyście. – Może jeszcze się wyleczy; bo trzeba wam wiedzieć, że cały legion rzymskich diabłów wjechał w niego, i ci prą go i nasadzają przeciw czystej, wolnej Ewangelii.

 

Po tych słowach opuścił Knopf szanowne zebranie i zwrócił się w inną stronę.

 

Z radością prawdziwą przysłuchiwał się, idąc, niektórym głosom, które przysięgały Rotenkowi zgubę, a pragnęły Knopfa stawić na czele buntu.

 

Wolfgang z Hoenfels – boć on to był onym uzbrojonym rycerzem w jaskini ponad głowami chłopów, – przysłuchiwał się słowom Knopfa i mimo woli, widząc i słysząc jego przesadę, uśmiechał się.

 

– Widzisz, Gizelo – mówił żartobliwie do niewiasty w białej sukni, – nam trzeba teraz żyć duchowym chlebem Ewangelii Lutra. Przecież, – dodał, – jeżeli przez podstęp sługi nie dostaniemy dziś chleba, w nocy zrobię wycieczkę, bo wobec takiej obfitości wszystkiego, jaką tu widzimy, niepodobna umierać z głodu.

 

– Nie jesteśmy tak biedni, jak sądzisz, kochany ojcze – mówiła Gizela głosem, zdradzającym wielką obawę, by snadź ojciec rzeczywiście nie chciał wybrać się w nocy do obozu chłopów. – Dziś nie potrzeba jeszcze narażać życia, a jutro chłopi się wynoszą, więc i my będziemy mogli opuścić kryjówkę naszą.

 

To mówiąc, wydobyła dziewica kawałek twardego chleba i podała rycerzowi.

 

– Niech Bóg broni moje dziecko! – mówił wzruszony. – Od dwóch dni nie miałaś nic ciepłego w ustach, nawet tę skórkę chleba, którą cię żebraczka udarowała, zachowałaś na ostateczną potrzebę. Uspokój się, przetrwamy wszystko, nie pójdę do obozu. Ale zjedz chleb, moje dziecko! Pozwól tylko, bo pewnie będzie za twardy na twoje ząbki.

 

Kilku kroplami wina, wysączonymi z butelki, zwilżył chleb i podał go Gizeli. Poczęła go jeść, ale pod warunkiem, że i ojciec jeść z nią będzie. Dowód ten dziecięcej miłości wzruszył rycerza do głębi, a smutne położenie, w jakim się znajdowali, okropnie go martwiło.

 

– Może uda nam się wymknąć stąd, – odezwała się Gizela. – Noc ciemna, a chłopi wnet twardym snem zasną. Skoro tylko wydostaniemy się z obozu, łatwo dostaniemy się do Arnstein.

 

Wolfgang potrząsnął głową i mówił:

 

– Ucieczka nasza musi być bezpieczną. Dopóki chłopi nie wyruszą, a my nie pokrzepimy się na uciążliwą podróż, dopóty nie możemy myśleć o opuszczeniu naszego schronienia. Przecież wiesz, jak na nas czyhają!

 

– Ależ czemuż oni nas prześladują? Gdyby wiedzieli o naszym ubóstwie, pewnie nie trudziliby się dla nas! – mówiła dziewica, która w naiwności swej najmniejszego nie miała pojęcia, jak daleko sięga złość ludzka. – Gdybyś pozwolił, ojcze, poszłabym do naczelnego wodza, opisałabym mu nasze położenie, a ręczę, że prośby i łzy moje ułagodziłyby go dla nas.

 

– Tak! – zawołał Hoenfels głosem, który Gizelę zatrwożył. – Gdybyś ty w jego ręku była, ojciec twój za taką cenę otrzymałby nawet konwój bezpieczny do Arnstein. Ale – dodał niewyraźnie, – prędzej tu z głodu umrzesz, niż dostaniesz się w ręce tego diabła!

 

Szlachetność i nieznajomość namiętności ludzkich nie pozwalały Gizeli zrozumieć słów ojca. Nie pytała się, co znaczą, bo wiedziała, że Wolfgang boleśnie był dotknięty. Zamilkli oboje, a zapominając na chwilę własnych cierpień, przysłuchiwali się burzliwym mowom chłopów. Knopf znowu wszedł na odłam skały i pouczał, jak się mają zachować przy zburzeniu klasztoru. Sposoby, jakie im podawał, bynajmniej nie wskazywały, że mówi w religijnym szaleństwie – owszem, okazywały, że Knopf bardzo był w tym względzie mądrym i doświadczonym: umiał zniszczyć w jednej chwili, na co wieki się składały. Głównie zaś wskazywał drogi, na których mogliby odkryć kryjówki, w jakich mieszkańcy klasztoru prawdopodobnie ukrywają skarby swoje.

 

– Dobry Boże! – skarżyła się Gizela ze złożonymi rękami i okiem do nieba wzniesionym, słysząc zbrodnicze plany. – Jakiż okropny los spotka pobożne niewiasty! Okrutnicy nie mają litości – bezbronne zakonnice umrą w ich rękach!

 

– Umrzeć, to najmniejsza! – mówił cicho Hoenfels.

 

– A jak tam pięknie! – mówiła dalej, przypominając sobie z żałością kilkudniowy pobyt w klasztorze. – Pokój Boży w tych murach. Na wspomnienie tego domu świętego, który, na pięknej wzniesiony górze, nieba zdaje się być bliżej, uczuwam dziwną tęsknotę, jakoby za własnym domem. I to wszystko ma wkrótce zamienić się w ruiny i popiół? O bezbożni ludzie! Gdyby przynajmniej czuli, jak okropna to zbrodnia mordować niewiasty miłosierdzia, modlitwy, zaparcia się i miłości bliźniego! Ileż to razy znosiły pobożne zakonnice największą nędzę, byle ulżyć mieszkańcom ubogim pobliskich wiosek! Głód znosiły, aby innych karmić! Skąd wezmą biedni pociechę, odzież i pożywienie, gdy zakonnice pomordowane będą? Straszny to los, ale straszniejsze okrucieństwo!

 

Łza zrosiła piękne oko Gizeli.

 

– Czemuż – kończyła – dom ten, skąd miłosierdzie spływało obficie, ginąć musi?

 

– Przewrotność ludzi to sprawia, moje dziecię! – odpowiedział Wolfgang. – Piekielnej nauki nikczemnego mnicha to skutek. Piekła otchłanie wyrzuciły tego nikczemnika na zgubę przyszłych pokoleń!

 

– Ach! to okropny człowiek! Gdyś mi go dziś pokazywał, kiedy stał na skale, otoczony krwi chciwymi chłopami, którzy cieszyli się obrzydłą jego mową, przeraziłam się bardzo. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, mój ojcze, ale wierz mi, że ani zburzenie naszego zamku, ani pochód przez ciemny podziemny ganek, którym uciekaliśmy, nie nabawił mnie tyle strachu, co ten człowiek. Jak też mogą ludzie słuchać go, i do tego jeszcze naukę jego uważać za Boską?

 

– Jak mogą? – hm! – mówił Hoenfels z goryczą. – Trudno ci to wytłumaczyć. Ludzie właśnie w to chętnie wierzą, czego pragną. Choćby sam diabeł wyszedł z piekła i wołał: "Ludkowie! jam jest prorok Boga – mordujcie zwolenników Papieża, zabierajcie ich dobra – wolni jesteście zupełnie, wierzcie i czyńcie, co wam się podoba" to i wtedy jeszcze diabeł nie będzie ludziom zdawał się czarnym, i będą przysięgać, że to prorok Boży.

 

– Ależ przecie człowiek nie może być diabłem?

 

– Ale gorszym od diabła! Gdyby diabeł stanął po jednej stronie, a Luter po drugiej, a mnie wolno było jednemu z nich roztrzaskać głowę, rozbiłbym ją zbiegłemu mnichowi. Belzebub sprawił, że pierwsi nasi rodzice i cała ludzkość wygnaną została z raju; – a Luter, ten piekielny podły człowiek, wypędza ród nasz z świętego państwa rzymskiego, które piękniejszym było ogrodem, niż raj!

 

– Więc wszyscy panowie mają być wygnani z państwa, ojcze?

 

– Nie, moje dziecko! Luter raczej państwo wypędza, bo sieje ziarno niezgody i niemocy na ziemi naszej, która wydała sławne pokolenia, i rozrywa święte węzły, które cały naród silnie z sobą łączyły.

 

Rycerz westchnął przy tych słowach głęboko, a oparłszy się na ręku, patrzał smutnie przed siebie. Gizela zastanawiała się właśnie nad znaczeniem słów ojca, gdy jakieś kroki dosłyszeć się dały, które ją niepomału przestraszały. Wtem Just stanął przed nimi, niosąc na plecach ciężki worek.

 

– Oto żywność na rok cały! – mówił sługa, kładąc przed nimi worek. – Jeśli wam się podobać będzie, panie, wytrzymamy teraz oblężenie przez dwa miesiące, mając worek ten w obronie.

 

To mówiąc, wykładał z worka chleb, pieczone mięso, szynkę wędzoną i kilka butelek wina.

 

– Nakładłeś nieźle! – mówił Wolfgang, chciwie spoglądając na potrawy. – Opowiedz, jakim podstępem zdobyłeś to wszystko? Gdzie wpadłeś w ich ręce? Jak obchodzili się z tobą?

 

– Niedaleko iść mi było potrzeba, panie! – odpowiedział Just, radując się, że dogodził Wolfgangowi, który, podawszy Gizeli najsmaczniejsze kąski, z wielkim również sam zajadał apetytem. – Ani dwóch tysięcy kroków nie uszedłem stąd, gdy napotkałem bandę chłopów, którzy podnieśli okrzyk pełen radości, gdy się dowiedzieli, żem ja wasz sługa. Natychmiast związali mi ręce, abym im nie uszedł, i odliczywszy kilka szturchańców, doprowadzili do naczelnego wodza, który zaraz poznał we mnie dawnego znajomego, i dlatego niezawodnie przyjął mnie bardzo grzecznie.        

 

Just przestał mówić, ale bacznie spoglądał na Gizelę, a potem na ojca. Wspomniał na miłość Rotenka i na przysięgę, którą złożył, że będzie pracował nad tym, aby Gizela wzajemną wodzowi odpłaciła miłością. Milczał, bo lękał się, by snadź wypowiadając, co myślał, nie rozgniewał Wolfganga, a nie uraził skromnej i niewinnej Gizeli. Że jednak chciał pozostać wiernym przysiędze, postanowił wybadać przedtem, jak usposobionym był Wolfgang względem naczelnego wodza.

 

Uprzedził go Wolfgang, bo, przerywając milczenie, zapytał:

 

– Któż jest właściwie naczelnym wodzem? Jak się nazywa?

 

– Znakomity to człowiek, choć pozory mówią przeciw niemu. Nazywa się Hilchen Rotenek, ten sam, który ze zmarłym mym panem walczył w wojnie Sikinga przeciw Trewirowi.

 

– Więc szlachcic? Jak też mogą tacy mężowie – mówił z boleścią Wolfgang – zaprzeć się krwi swojej i łączyć z rozbestwioną tłuszczą chłopów! Mnie się zdawało, że prócz Goetza z Berlichingen, który grabieżą i nierycerskimi postępkami już i tak splamił tarczę swoją, żaden ze szlachty nie poniży się do tego stopnia, aby miał łączyć się z chłopami.

 

– Chłopów już ma dosyć, panie, i właśnie ma zamiar ich opuścić. Widziałem na własne oczy, co dokazywał, gdy przeciw jego woli powiesili łotrzy trzech zakonników. Nie chce również zezwolić napaść na klasztor Seelbronn, bo nierycerska mu rzecz napadać bezbronne niewiasty. Zobaczycie, panie, że młody szlachcic zerwie z chłopami. Urodny to młodzieniec, a Bogu samemu wiadomo, jakim sposobem stanął na czele buntowników.

 

– Nie chwal mi tego łotra! – odezwał się Wolfgang groźnie. – Z rozmysłem złączył się z chłopami, palił w kraju przez długie miesiące, zabijał własną ręką kapłanów, zakonnice i wiernych, więc za późno kłaść zbrodnie jego na brak rozwagi. Aleć tobie wypada chwalić dobrodzieja, choćby jeszcze stokroć większym był łotrem!

 

– Rotenek z największym szacunkiem mówił o was, panie, i bardzo ubolewał nad zniszczeniem waszego zamku!

 

– Ubolewał? Ubolewanie tego obłudnika brzmi jak urąganie i szyderstwo z nieszczęścia. Jeśli Bóg pozwoli, pobuduję zamek mój warowniejszy, aniżeli był dawny, ale to wiem, że życia po dziś dzień nie zawdzięczam Rotenekowi.

 

– Za pozwoleniem, panie, – mówił Just dalej – Hilchen nie chce, aby nas śledzono i brzydzi się grabieżą. Chłopi popełniają zbrodnie, a naczelny wódz zniewolony jest zezwolić na to, czemu przeszkodzić nie może.

 

– Wybornie chwalić potrafisz! – mówił Wolfgang, potrząsając głową.

 

– Nie gniewajcie się, panie, na mnie: ale mężowi temu trzeba oddać słuszność. Powiedziałem, że Rotenek ubolewał nad zniszczeniem waszego zamku, a teraz wam powiadam, że bardzo dobrze jest dla was usposobiony. Patrzcież – oto jego wstęga!

 

To mówiąc, wyciągnął dosyć szeroką czerwoną wstęgę, na której wypisany był łacińskimi literami wyraz "Tetragrammaton" (1). Tajemniczy ten wyraz był w wojnie Sikinga umieszczony na chorągwiach wojskowych i naramiennikach żołnierzy, służył też za hasło dla szlachty związkowej. Rotenek użył go za hasło i w obozie chłopów.

 

– I po cóż to? – pytał Wolfgang, przypatrując się wstędze.

 

– Udałem, panie, że jesteście w Luetzelhard – odpowiedział Just. – Wódz uwierzył i wręczył mi ten znak, abym bezpiecznie mógł dostać się do was. Wszystkim on nam w biedzie służyć może. Gdybyśmy w nocy wyruszyli, bylibyśmy jutro po południu w Arnstein.

 

– Za wiele przykładasz wagi do tej drobnostki – mówił Hoenfels. – Dopóki te łotry przebiegają lasy w naszej bliskości, tak długo bez niebezpieczeństwa wielkiego wyruszyć nie możemy.

 

– Jak wola wasza, panie! Przecież lękam się, by naszej kryjówki nie odkryto, bo chłopi zamyślają dłuższy czas tu pozostać, aby stąd podejmować napady. Jutro chcą napaść Seelbronn, które w innym zupełnie leży kierunku jak Arnstein. Wedle mego zdania, należałoby korzystać z nadarzonej sposobności i uciekać.

 

Wolfgang począł rozważać w milczeniu słowa sługi. Spoglądał na Gizelę, boć o jej bezpieczeństwo chodziło mu najbardziej, a gdy rozważył niebezpieczeństwa, jakie ją w drodze spotkać mogły, zasmucił się bardzo i zatrwożył. Atoli dobra rada Justa zwyciężyła.

 

– Dobrze – odważymy się! Niebezpieczeństwa podróży wielkie, ale i tu pozostać nie możemy.

 

– Bóg wam zapłać, panie! – zawołał Just uradowany. – Teraz jeszcze oddalę się na chwilkę. Kiedym wchodził na górę, spostrzegłem muła, który kiedyś był własnością starego Opata z Ham. Muł uciekł chłopom, a ja go złapię dla naszej panny.

 

Wierny sługa odszedł, a Gizela, usłuchawszy rady ojca, udała się w głąb jaskini, aby na posłaniu ze mchu odpocząć cokolwiek, gdy tymczasem Hoenfels przypatrywał się rozbestwionemu chłopstwu.

 

Przy przeraźliwym głosie piszczałki i trąb wrócili chłopi z okrzykami do obozu. Droga ich prowadziła około namiotu Lutra, który ciągle jeszcze zamyślony siedział przy stole. Myśli jego przybierały straszliwy charakter, a wnet powstała w duszy jego walka, jaka powstaje w duszy człowieka, który chce ujść gryzących wyrzutów karzącego sumienia. Melanchton siedział w niejakim oddaleniu, ale tak, że widział wewnętrzną walkę mistrza, która w obliczu jego się odzwierciedlała. Ze współczuciem patrzał na drgającą twarz Lutra, przecież nie ośmielił się przyjść mu w pomoc. Z doświadczenia wiedział, kiedy pora odezwać się skutecznie, gdy Luter w podobnym był usposobieniu. Dlatego milczał, wpatrując się bacznie w oblicze Doktora, jak lekarz przy łożu w gorączce leżącego oczekuje chwili, w której by skuteczną mógł podać pomoc.

 

Gdy odgłosy piszczałki i trąb odezwały się w bliskości namiotu, zerwał się reformator przestraszony. Podskoczył i ostro wpatrywał się we drzwi namiotu, trzymając w jednej ręce Biblię, drugą ściskając w kułak, jak gdyby oczekiwał jakiegoś niebezpiecznego nieprzyjaciela, którego zbliżenie się zwiastowały trąby. Stał w tej postawie tak długo, dopóki nie przebrzmiały głosy przeraźliwych instrumentów. Melanchton poruszył krzesło – reformator zwrócił się ku niemu, wpatrzył się weń milczący i znowu usiadł. Dumanie rozpoczęło się na nowo, z tą tylko różnicą, że teraz Luter zrywał się często i wymawiał jakieś urywane wyrazy.

 

Nagle zerwał się gwałtownie, ścisnął pięść, i zwrócony ku jednej ze ścian namiotu, zakrzyknął:

 

– Milcz, przeklęta bestio! Na mnie zwalasz krew zakonników? Na moją duszę kładziesz życie kapłanów, zakonników i zakonnic? Wspomnij, psie piekielny, jakem cię niedawno Biblią odprawił! Nie zmienisz w niej ani literki! Wstań i odpowiadaj!

 

Tak krzyczał ciągle, wpatrując się w jedno miejsce, jak gdyby rzeczywiście ktoś tam był obecny.

 

– Czemuż Pan Bóg nakazał narodowi swemu wygubić Moabitów i nawet naczynia ich spalić? – mówił Luter z miną uczoną, którą zwykł był przybierać, gdy chciał w walce na słowa pokonać przeciwników swoich. – Na cóż ten surowy nakaz? Odpowiedz: aby i śladu nie pozostało po starym bałwochwalstwie. Czyż rzymskie obyczaje nie są gorsze i więcej pogańskie, aniżeli obyczaje Moabitów? Czyż Rzym nie ma więcej diabelskich sług Baala i obłudników, głoszących naukę o dobrych uczynkach? Nie miałżeby Bóg chcieć, aby to bałwochwalstwo mieczem, pożogą, rokoszem było zniszczone? Mów Belzebubie! Nie uciekaj! Tak – umykasz i zostawiasz... (2).

 

Nie możemy przytoczyć końca mowy Lutra ze względu na przyzwoitość, jaką dla ludzi zachować należy, a której przecież Luter dla diabła nie zachowywał.

 

– Widziałeś, Filipie, jak diabeł uciekał? – pytał założyciel nowego kościoła i dodał tryumfująco:        Tak! – i uderzył dłonią w Biblię: przed tą Ewangelią muszą uciekać diabły, Papież, Turki, popy, tatarskie chany, świnie, osły, smarkacze, błazny i wszyscy krzykacze i pismaki, bo to wszystko diable usta i członki (3).

 

Melanchton ucieszony, że Luter wreszcie pokonał pokusę – mówił wesoło:

 

– Nie wróci tak prędko. Niezłą daliście mu odprawę!

 

– Wystaw sobie, Filipie! głupi czart zarzucał mi, iż trzech owych mnichów powiesiłem! W ten sposób mógłby i Pana Boga oskarżać, że rozkazał zabijać Moabitów, aby bałwochwalstwo raz przecie wzięło koniec.

 

– Toć diabeł jest kłamcą od początku wieków – odezwał się Melanchton. – I to kłamie, bo mnichów kazaliście uwięzić, ale nie powiesić.

 

– Z tym nie przejdziesz – mówił Luter. – Belzebub przebiegła bestia! Powiada on: "Chociaż własnoręcznie nie zabijałeś zakonników, zakonnic, księży

i popów, to nauka twoja sprowadziła na nich śmierć okrutną, dlatego sto razy jesteś mordercą! Patrz Filipie, tak mi diabeł dosadza. Ale wszystkie jego sprawki na nic się nie przydadzą. Aby zaś smród, który zostawił, przemienił się w miły zapach, mówmy teraz o mej miłej Kasi, bo nic tak nie gniewa diabła, jak piękne kobiety – ich nie prześladuje pokusą (4).

 

Zanim przecież reformator oddał się myślom o pięknej narzeczonej, wypróżnił kielich, który Melanchton po dwakroć nalewał.

 

– Czy też brat Bernard już zdążył z Kasią do Arnstein? – pytał Marcin. – Brat Bernard zaprawdę wielki drapieżca, podobny na włos Chrystusowi Panu; bo jako Chrystus był drapieżcą w świecie, gdy przez śmierć swoją wydarł księciu ciemności i broń, którą walczył, i to, co posiadał, tak wydarł pobożny Bernard biedną Katarzynę Bora z więzienia ludzkiej tyranii (5). Zobaczysz Filipie, że Kasia bardzo jest piękną, a mnie trawi po prostu żądza, by ją co prędzej oglądać.

 

– Nie wątpię wcale, że jest piękniejszą, aniżeli ludzie opowiadają! – mówił, pochlebiając, Melanchton.

 

Atoli Marcin Luter nie słyszał już pochwały, bo diabeł, co tylko odpędzony, znowu wrócił. Reformator porwał się z miejsca przerażony, wlepił oczy w kąt namiotu, gdzie diabeł w okropnej postaci się ukazywał. Melanchton, spojrzawszy w stronę, ku której zwrócił się Luter, zobaczył na podłodze namiotu straszliwą głowę i słyszał, jak szyderczo naśmiewała się z Lutra, który odważnie przeciw złemu duchowi, jak mniemał, wystąpił. Melanchton przeciwnie, pierwszy raz widział nad wszelki wyraz brzydszą postać, drżał więc cały, doznając trwogi, jakiej tylko śmiertelnik na widok piekielnego ducha doznawać może. Nie znajdujemy nigdzie wzmianki, jak długo Luter patrzał na diabła, bo i Luter w pismach swych, opisując stosunki, jakie miał z diabłem, nie wspomina o tym. I w tej chwili nie miał widocznie ochoty rozpoczynać walki z przeciwnikiem św. dzieła, bo milcząc, porwał Biblię, i tak samo jej użył, jak niegdyś kałamarza w Wartburgu, którym cisnął na diabła, gdy mu przeszkadzał w tłumaczeniu Biblii.

 

 

– Czy sądzisz, piekielny smoku, – zawołał – że z pobitymi nieprzyjaciółmi jeszcze wdawać się będę? Uciekłeś, tchórzu, na pierwszy strzał, więc masz!

 

To mówiąc, rzucił Biblią na głowę potwora, który przecież nie umknął, ale rozwarł szeroko paszczę, i pokazał dwa rzędy groźnych zębów. Luter cofnął się przerażony, gdy i słowo Boże nie pokonało tym razem nieprzyjaciela, chociaż przechwalał się, że nim cesarzy, Papieży i wszystkich pobije. Atoli wnet bojaźń ustąpiła rezygnacji, gdy zęby groźne zniknęły, a tylko iskrzące oczy potwora się pokazywały. Jako doświadczony szermierz do ostrzejszej wziął się broni, gdy począł diabłu urągać, w sposób, jak sądził, najskuteczniejszy do pozbycia się czarta (6).

 

– Cóż twój brat w Rzymie porabia, miły diable? Nie masz jakich nowości z piekielnej Sodomy? Czy zainstalowałeś trzech arcykłamców, onych mnichów in loco inferni? Pozdrów mi mile siwowłosego łajdaka, obrzydłego Ambrożego, który mi wyrzucał odszczepieństwo i złamanie ślubów! Teraz może poić się ambrozją i nektarem w twoim państwie, pełnym siarki. Może chcesz go wydobyć z jeziora siarczanego, aby ze mną rozprawiał? Pozwól sobie, miły czarcie, sprowadź Ambrożego czy słyszysz?

 

Głowa przeraźliwe poczęła wydawać głosy i to w tej samej chwili, kiedy powieszony zakonnik Ambroży ukazał się we drzwiach namiotu. Na widok tego zjawiska omdlał Melanchton. Reformator zaś, który był przekonany, że czart piekielną siłą Ambrożego wydobył z piekła, aby mu służył w walce z Lutrem, z zimną krwią patrzał na zakonnika. Zwyczajnym był takich zjawisk, a częste, nieproszone wcale napady diabła były dlań zwyczajną zupełnie rzeczą i dlatego pozbył się już onej trwogi, jakiej doznają inni na widok rzeczy tak nadzwyczajnych. Nie uląkł się, ale rozgniewał srodze, bo wiedział dobrze, że diabeł wszystkich używa środków, aby przeszkodzić mu w dziele Ewangelii.

 

– Jakiś ty łotr! – wyzywał Luter, zwrócony do głowy na podłodze. – Mnie, męża Bożego, mnie, który wydobyłem z błota papiestwa czyste słowo Boże, który od Boga powołany do urządzenia na nowo świata i zniszczenia starej Sodomy, mnie, który ogłaszam nieomylnie czystą Ewangelię, mnie, którego późne wieki czcić będą, mnie wciąż prześladujesz, i przyzywasz jeszcze przeciwko mnie pomocników z piekła? Nie, diable! nic mi nie zrobisz! Patrz, śmieję się z ciebie! A jak ci dam szczutka, pękniesz ze złości; bo wiedz, że biedną tę duszę wyrwę z twych szponów.

 

Po tych słowach zwrócił się do Ambrożego i począł go nawracać.

 

– Wreszcie przyszedłeś pewnie do rozumu, bracie Ambroży! Ogień piekielny nauczył cię, gdzie prawdziwa nauka. Ale nie trać nadziei: wyznaj tylko, że moja nauka jest prawdziwym, czystym słowem Bożym, a nauka Papieża kłamstwem i fałszem szatana, a wtedy wnet pójdziesz do nieba.

 

Zagadnięty wcale jakoś nie spieszył ze zmianą wiary, ale z zadziwieniem patrzał na Lutra.

 

– Czy wnet? – fukał Luter rozgniewany zwłoką. – Mów, czy przyjmiesz naukę moją?

 

Ambroży dał znak głową, że o przyjęciu jego nauki nie myśli. Luter nie posiadał się z gniewu.

 

– Czy pozostajesz przy twym przeklętym mniemaniu? – wołał Luter głosem, z którego poznać było można, że gdyby jeszcze raz doznał odmowy, nie przepuści więcej. – Powiedz, czy jestem prawdziwym Ewangelistą, czy moje usta są ustami Boga? Czy też jestem, jak twierdzisz zuchwale, kacerzem i burzycielem Kościoła Bożego?

 

Ambroży schylił głowę na znak, że ostatnie miano, Lutrowi się należy.

 

– Co? na pośmiewisko wszystkich diabłów tu stać będę? – krzyknął ze złości pieniący się Luter. – Precz z tobą! precz diable! Słyszysz – mówił zwrócony do głowy – rozkazuję ci, weźmij go do piekła! Precz z łotrem!

 

Szatan natychmiast usłuchał rozkazu reformatora. Zwolna powiększał się potwór, aż wreszcie stanęła w namiocie cała postać najobrzydliwszego człowieka. Jak wściekły, rzucił się potwór na Ambrożego, powalił go na ziemię i utopił długie pazury w szyi zakonnika. Boleśnie zajęknął nieszczęśliwy. Coraz więcej tracąc sił pod przemocą, konać począł. Lutrowi się zdawało, że lucyper natychmiast odejdzie z ofiarą do piekła, ale jakże się zdziwił, gdy potwór się podniósł i szyderczo się śmiejąc, stanął przed nim. Poznał reformator, że diabeł straszliwie z niego żartował.

 

– Ktoś ty jest? Jesteś ty człowiek z ciała i krwi, czy osłona diabła? – pytał Luter potwora, który bardzo chciwie spoglądać począł na dzban z winem.

 

– Jestem Azzo, którego diabłem powszechnie nazywają – odpowiedział potwór głosem odpowiednim brzydkiej jego postaci. – Czy już mnie nie znacie? Toćem ja krzyż niósł w procesji, która was tak ucieszyła!

 

– Ależ czemu w taki sposób tu przychodzisz? – pytał Luter dalej. – Czemuż z czerwoną głową, podobną na włos do głowy szatana, tak zuchwale lazłeś mi w oczy?

 

– To długa historia! – mówił sapiąc Azzo, przy czym ciągle spoglądał na dzban. – Wprzód gardło wysmarować muszę, bo inaczej na pół drogi utknę, i niczego się nie dowiecie.

 

– No pijżeż, frant z ciebie nie lada!

 

Azzo obudwoma rękami uchwycił dzban i lał w siebie wino. Utarł sobie potem, śmiejąc się rozkosznie, usta, i zaczął wyjaśniać cały wypadek.

 

– Wiecie, iżeście onych trzech mnichów powiesili. Naczelny wódz nie chciał ich życia pozbawić, jeno zamyślał ich potajemnie uwolnić, co przecież niepowetowaną by było szkodą; bo największa rozkosz moja jest patrzeć na papistów wiszących i drgających na gałęziach. Dlatego usiadłem pod dębem i cieszyłem się miłym dla mnie widowiskiem. Wtem nadszedł poważny wódz, zaklął straszliwie i kazał mi natychmiast wszystkich trzech oderznąć. Sam dopomagał mi wnijść na dąb, a jam pomyślał sobie w duszy: Jeśli jeszcze nie pomarli, to spadając, z pewnością karku nakręcą. Gdy leżeli wszyscy na ziemi, począł wykrzykiwać: och! – ach! hm, hm! poczym z iskrzącymi oczyma zbliżył się do mnie, rozkazał mi wziąć owego łotra umarłego na plecy, i zanieść do waszego namiotu; miałem też powiedzieć, że to wasze dzieło.

 

Reformator chciał w tym miejscu zrobić jakąś uwagę, ale nie mógł i słowa wymówić, a Azzo mówił dalej:

 

– Wziąłem tedy wynędzniałego łotra na plecy i dalej w drogę. Wreszcie zaciężył mi bardzo, położyłem go na ziemi i odpoczywałem. Wtem mnich ożył, za com się zresztą nie gniewał; boć mógł sam teraz odbywać drogę; zaczekałem więc, dopóki zupełnie nie przyszedł do siebie. Gdyśmy się zbliżyli do namiotu waszego, pobiegłem naprzód, by wam opowiedzieć, co się stało, ale że drzwi znaleźć nie mogłem, dołem chciałem się wcisnąć. Ależ jak strasznie patrzaliście tam na mnie! Wnet odeszła mnie ochota pozostania tam dłużej, i gdybyście mi nie byli rozkazali posłać tego mnicha do piekła, byłbym sobie na czworakach uszedł z namiotu. Otóż i historia. Długa była i zupełnie wysuszyła mi gardło.

 

Pochwycił znów za dzban i wypił resztę wina. Luter rozkazał wynieść Azzemu trupa, sam zaś blady przechodził się ze spuszczoną głową po namiocie.

 

– Śliczna awantura! – przemówił wreszcie. – Miałbym ochotę jeszcze dziś stąd wyjechać.

 

– I ja bym chciał wydostać się chętnie z obozu – odezwał się Melanchton, – ale noc tak ciemna i straszna, że moglibyśmy łatwo znaleźć grób w jakiej przepaści.

 

– Nikt temu nie winien, jeno wódz przeklęty. Po cóż mi tego bałwana kazał wnosić do namiotu? To moje dzieło, powiada. Tak samo gadał mi diabeł. Do tego jeszcze ów potwór, podobniuteńki do czarta! Ale, miły diable, nie zastraszysz mnie tak, jak w wieży w Wittemberdze (7). Całe zdarzenie tak dziwne, że bodaj zdarzy się komu podobne w drodze do narzeczonej, ale to żart tylko.

 

Jakkolwiek Luter wszystkie zbierał siły, aby nie pozwolić tryumfować diabłu i chociaż zbił jego zarzuty dowcipnie i gruntownie, jak mniemał, to jednak z głębokim westchnieniem położył się do łóżka z tym mocnym postanowieniem, że o świcie wyruszy w dalszą drogę do Arnstein.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 103-136.

 

Przypisy:

(1) Stud. und Skiz. z. Gesch. d. Reform.

 

(2) Luter mówi dosłownie o stosunku swym do diabła w następujący sposób: "Diabeł często mnie już chwytał za głowę, ale zawsze musiał mnie puścić. Powiedziałem mu, coś zacz? toteż rzucił się na mnie, ciężko trapiąc, tak, iż nie wiedziałem, czy żyję, czy nie, do rozpaczy mnie doprowadzał". Tischred. Wyd. Lipskie, str. 3. – "Gdy przebudzę się w nocy, jużci diabeł przy mnie; dysputuje ze mną i podsuwa rozmaite myśli, aż się nie obrócę i powiem mu". Wyd. Eisleb., str. 280. a. b. – "Potem zarzucił mi diabeł: gdzie podziałeś klasztory? Jam mu na to: zamknij... – patrz sobie, gdzie twoi bluźniercy". Lipskie wyd., str. 220 i 221.

 

(3) De Conciliis. Wit. cz. II, 504. Wyd. Jen. cz. 5, str. 316. Polski język nie posiada wyzwisk, którymi miotał Luter, a i tak już za wiele przytoczonych dla polskiego ucha. Trudno je przecież pominąć, gdy pragniemy rzeczywisty charakter Lutra przedstawić czytelnikowi. (Przyp. Tłum.).

 

(4) Doellinger, Reform., cz. III, str. 287.

 

(5) Nachlese aus. M. Luth. Schr., 592.

 

(6) Oto są własne jego słowa: "Jeślim nie mógł pozbyć się diabła Pismem św., odpędzałem go urągowiskiem i żarcikami, a gdy mi sumienie obciążał mówiłem doń: Diable! Narobiłem w spodnie, czyś już powąchał, dopisałeś to już do innych mych grzechów? Również mówiłem mu: Miły diable! Czy mało krwi Chrystusa za moje grzechy, a jeśli mało, proszę cię, proś Boga za mną". Wyd. Eisl., str. 290.

 

(7) Przypomina tu Luter tę chwilę, kiedy w Wittemberdze chciał wypędzić diabła z pewnej dziewczynki, przy czym diabeł tak go nastraszył, że począł krzyczeć i oknem chciał wyskoczyć. (Varill. loc. cit. I. 14, p. 31).

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXVI, Kraków 2016

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: