LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Naczelny wódz

 

~~~~~~

 

"Uczą fałszu, zdrady, składnie,

Z własnej głowy co wypadnie;

Oj! nie szukaj w Boskiem słowie.

Co ci Papież zdradnie powie".

 

Pieśń Lutra.

 

– Czy wasz naczelnik mieszka, jak sowa, tam na tej skale? – pytał Luter niechętnie, zmęczony aż do potu długą drogą. – Nie mogę nigdzie dopatrzeć namiotu ani mieszkania ludzkiego. Same skały, ciemne jaskinie, istne siedliska dzikich zwierząt.

 

– Zaledwie dwadzieścia kroków do celu – odpowiedział Bernard, wskazując na wielką jaskinię w skale.

 

– Co? Ta otchłań jest mieszkaniem waszego dowódcy? Teraz widoczna, że diabeł w nim mieszka, i do tej jaskini go zapędził! Tak diabeł zwykł czynić, o czym wyraźnie Pismo święte wspomina. Ależ zobaczymy, co nasza władza i sztuka zdziałają nad szatanami.

 

– Najmniejszej nie ulega wątpliwości, że wypędzicie diabła – mówił Bernard po cichu. – Atoli nie dajcie poznać szatanowi, że wasza mądrość go wyśledziła, bo inaczej piekielną wybuchnie złością, i o te skały głowy nam roztrzaska. A wtedy szatan wiecznie panować będzie przez papiestwo, bo bodaj zjawi się drugi Luter, który złamać będzie zdolen jego potęgę.

 

Reformator skinął potakująco, a przebiegły Bernard poznał od razu, ku wielkiemu zadowoleniu, że Doktor, na pozór nieustraszony, począł się lękać. Z umysłu więc straszył Lutra, aby nie drażnił dowódcy, którego lękał się jak ognia.

 

Milcząc, zbliżali się do jaskini, której wielkość i piękność dopiero z bliska wpadały w oczy. Skaliste słupy dwoma rzędami podtrzymywały wspaniałe sklepienie. Po obu stronach mniejsze było widać jaskinie, które rozlicznych komnat miały podobieństwo. W środku samym obrał dowódca mieszkanie. Jeżeli rzeczywiście, jak Luter sądził, szatan przyprowadził go w to miejsce, to dziwnie zgadzał się wybór złego ducha z usposobieniem człowieka, lubującego się w cudach natury. Na widok tego miejsca mimo woli przychodziły na myśl podziemne pałace, mieszkania duchów, o jakich prawią ludowe podania. I na ozdobach nie zbywało. Człowiek, choćby najmniejszą był obdarzony wyobraźnią, dopatrzeć się mógł z łatwością na bocznych ścianach dziwnych postaci, wyobrażających smoki i potwory, wykute z kamienia. Tu i owdzie w kamiennych filarach były naturalne lub ręką ludzką poczynione wyżłobienia, które jakoby kobiercem z mchu były ozdobione. W jednym z nich stał szyszak, obok mała tarcza, pod nimi pancerz i inne przybory rycerskiego stroju. Właściciel ich siedział na kamiennej ławie w kącie jaskini, jak gdyby lękał się światła dziennego. Silny to był mąż, smukły, o szerokiej piersi a długiej szyi. Suknie na nim ze skóry nie w najlepszym były stanie, wytarte twardym pancerzem. Złoty, bogaty włos okrywał mu głowę. Snadź nie bardzo troszczył się o piękne kędziory, bo w nieładzie spływały na czoło i ramiona. Broda długa, rozczochrana, spadała aż na piersi. W twarzy widać było wiele niepokoju i smutku. Z niebieskich oczu skry zdawały się sypać, a cała postać nakazywała szacunek, pobudzała do posłuszeństwa i pewnej trwogi. Właśnie na rękojeści oparł skronie i dumał.

 

Był to Hilchen Rotenek, niegdyś towarzysz Sikinga, obecnie naczelny wódz chłopów. Z szlachetnych pobudek przyłączył się młodzian ten do powstania, które w r. 1522 taką trwogą napełniło książąt panujących. Żywą chował pamięć na wolność przodków, którą wysoka szlachta ukrócała, i dlatego śmiertelną poprzysiągł im zemstę. Gdy szlachta przemocą pokonała walczących za wolność, żył Hilchen wygnany w ukryciu aż do czasu wojen chłopskich, w których wziął udział nie z przekonania, ale party zemstą ku wielkim panom, aby ich pokonać i wydrzeć z ich przemocy drobniejszą szlachtę.

 

Spostrzegł on natychmiast zbliżających się. Rzucił okiem na reformatora, którego znał zapewne bo przez zęby wyszeptał:

 

– A tego co tu przyniosło?

 

Nie powstał jednak na powitanie męża, wstrząsającego całymi Niemcami, rozpoczynającego dzieło, brzemienne w okropne skutki. Dopuścił Lutra na kilka kroków przed siebie, i wtedy dopiero podniósł nieco głowy. Doktor w milczeniu stał przed nim i patrzał nań, jak się patrzeć zwykło na dawnego znajomego, którego nie można sobie od razu przypomnieć.

 

– Nie mylę się przecież, – zaczął Luter – wyście Rotenek, kolega Sikinga! Wszakżeż to wy byliście w Wittenberdze u mnie z orędziem, że szlachta powstaje!

 

– Byłem w Wittenberdze – odpowiedział Hilchen obojętnie.

 

– Prawda toś ty ów mężny młodzieniec z Wormacji! – zawołał Luter z radością i krok się przybliżył – wielką mi wtedy uczyniłeś przysługę. Patrz, Filipie: ten młodzieniec bardzo się zasłużył około czystej Ewangelii, bo on to właśnie w samą porę przyniósł mi wiadomość i pociechę do Wormacji od przyjaciół moich, którzy niedaleko obozowali, przez co dodał mi odwagi, iżem nie uląkł się gróźb drapieżnych książąt. Bo choćby też wszystkie dachówki na dachach Wormacji były się w diabłów pozamieniały, Sikingczycy byliby mnie z ich szpon wydarli.

 

Naczelny wódz bynajmniej nie okazywał radości, jaką się okazuje na widok dawno niewidzianego znajomego. Siedział nieruchomy przed reformatorem, który wielce się dziwił nad ponurym usposobieniem dawnego sprzymierzeńca, nad obojętnością i zimnem nawet, z jakimi go przyjmował. Diablą to być mienił sprawką; że przecież przypomniał sobie radę Bernarda, aby nie drażnił dowódcy, pochwałami chciał go lepiej usposobić.

 

– Upadek Sikinga – mówił Luter – nabawił mnie wiele niepokoju; aleć obejdzie się bez jego prawicy w torowaniu drogi nowej Ewangelii. Twoje męstwo i siła same wystarczą, aby napędzić strachu książętom i popom.

 

Uśmiechnął się dowódca na tę przesadzoną pochwałę i rzekł z ironią:

 

– Naturalnie, powstanie chłopów zupełnie wystarczy, aby spełniło się, czego wy sobie życzycie, Doktorze! Gdyby wszystkie zastępy chłopów z całego państwa stały pod mymi rozkazami, wnet upadłoby panowanie biskupów i książąt – Papież by runął!

 

Po tych słowach podał Lutrowi rękę, którą tenże nie bez obawy przyjął, patrząc na męża olbrzymiego wzrostu.

 

– Zapewne dosłyszałeś kilka słów mego kazania, – odezwał się Luter cokolwiek nieśmiało.

 

– To nie, – odparł Hilchen ze złośliwym uśmiechem – ale gdy słyszę, że Doktor Marcin będzie miał kazanie, nie wiem, co łożę, że odgadnę treść jego.

 

– Czy rzeczywiście tak jest? – zawołał Luter niepomału zdziwiony, że Hilchen w tak bliskich z czartem zostaje stosunkach, iż ten mu i rzeczy przyszłe odgadywać pozwala. – Być może, mój panie! Przyjaciel twój wścibia nos w moje książki, listy, kazania, sny, niechże sobie zajrzy i w... wiadoma rzecz, że lubuje sobie w błocie...

 

Tu pociągnął go Bernard za suknię, co Luter zrozumiał i nie rozwodził się więcej o diable, aby nie obrazić jego przyjaciela. Dowódca nie zrozumiał, że Luter diabła nazwał jego przyjacielem, i nie słuchając już słów ostatnich, w zwykły sobie, ironiczny przemówił sposób:

 

– Do tego nie potrzeba wielkiego węchu, Doktorze! Krótka znajomość z wami zupełnie wystarcza. Najpierw napadacie na zakonników i zakonnice, potem na Papieża, wykrzykujecie na babilońską nierządnicę, cesarza, biskupów, piorunujecie na rzymską Sodomę, a wreszcie wszystko polecacie diabłu! Jeśli to nie główna treść waszych kazań, niech mnie diabli wezmą!

 

Rozśmiał się przy tym Rotenek tak głośno, że śmiech w całej rozległ się jaskini.

 

Luter niezdecydowany, czy gniewać się na niebezpiecznego dowódcę, czy też przemilczeć odpowiedź na wyraźną obrazę, spojrzał na Bernarda, który mu ciągle dawał znaki, aby się hamował. Przytłumił więc w sobie gniew, ale nie mógł powstrzymać się od kilku przynajmniej słów zwyczajnych w jego ustach:

 

– Największych nieprzyjaciół Ewangelii wyliczyłeś, mój panie, – niech gniew Boży ich dosięgnie i wszystkich, którzy bronią ich sprawy.

 

– Niech Pan pobłogosławi waszemu życzeniu, – mówił Rotenek – obyśmy tylko byli onym wybranym naczyniem, przez które objawi się gniew Boży; bo ja nie podzielam waszego zdania, uczony Doktorze, jakoby dobra księży nie przynosiły szczęścia i nie zbogacały tego, który się nimi chce wzbogacić. Przy tym spojrzał z ukosa w głąb jaskini, gdzie stały rozmaite skrzynie i pudła.

 

Reformator zrozumiał, co to znaczy. Skorzystał ze sposobności, wyzyskując słabość przeciwnika, aby się pomścić.

 

– Niestety – mówił ze znaczącym uśmiechem – niektórzy zwolennicy czystej Ewangelii bronią sprawy Bożej więcej dla własnego zysku, niż z świętej gorliwości!...

 

Bernard za późno dał znak Lutrowi, aby był powściągliwszym. Na czole dowódcy już poczęły zbierać się chmury.

 

– Strasznieś się omylił, Doktorze – odezwał się Rotenek gniewliwie. – Chociaż Ewangelia twoja pozwala mi broczyć ręce we krwi nieprzyjaciół twoich, którzy przypadkiem i moimi są nieprzyjaciółmi, to przecież nie zrobisz ze mnie Judasza, i nie będę miecza li dla błyszczącego złota dobywał. Podle sądzisz, Doktorze! – a przeszedłszy się kilka kroków po jaskini, dodał jeszcze: Pełnymi usty sławisz swą odwagę i świętą gorliwość – przekonamy się prędko, czy je masz. Jeszcze dziś będziesz sądził najzaciętszych nieprzyjaciół twej Ewangelii. Rozważ dobrze! Bo jeśli wyrok twój nie będzie zgodny z twymi kazaniami, klnę się na św. Wiktora! nie wyjdziesz bezkarnie z obozu!

 

Brat Bernard zbladł na te słowa, bo znał gwałtowność Rotenka i wiedział, że żartować nie lubi. Naczelny wódz odwołał Grimmeisena na stronę i tajemne mu dawał polecenia. Grimmeisen spiesznie się oddalił. Hilchen tymczasem i innym dowódcom kazał obejść straże, reformatora zaś i Melanchtona zaprosił do stołu, obficie zastawionego, bo prawo gościnności świętym dlań było, i za największą poczytałby sobie hańbę, gdyby mu ubliżył.

 

Podczas gdy goście zajadali, gromadka zbrojnych wchodziła na górę. Pośród siebie prowadzili jeńca z zawiązanymi rękoma, zmuszając go dokuczliwym biciem do pośpiechu. Jeniec był już w wieku. Poczciwość biła z ócz jego, a w twarzy szeroko rozlały się smutek i boleść. Przy boku wisiała pochwa, ale miecza, jaki słudzy wielkich panów zwykli byli nosić, już nie było. Głęboka rana, widoczna na ręku, dowodziła, że broni swej dobrze używał. Rotenek rozjaśnił czoło na widok jeńca, jak rozjaśnia się smutne niebo, gdy słońca promienie przebijają śnieżne chmury.

 

– To sługa Wolfganga – zawołał po chwili – a gdzie schwytaliście go chłopaki?

 

– W górach – brzmiała odpowiedź.

 

– I nie znaleźliście śladu po starym rycerzu i pięknej Gizeli? – badał naczelny wódz z pewnym wzruszeniem i dziwną ciekawością.

 

– Żadnego, panie! Ale sługa będzie z pewnością wiedział, gdzie pan jego się chowa.

 

Zachmurzył się dowódca i długie rzucił spojrzenie na jeńca, na krzyż zakładając ręce na piersiach.

 

– Just, spojrzyj mi w oczy! – począł głosem, któryby wrażliwe umysły niezawodnie niemałej nabawił trwogi. Czy mnie nie poznajesz?

 

Just skinął na znak, że go poznał, a Rotenek mówił dalej:

 

– Tedyć wiesz jeszcze z wojny sikingskiej, że Hilchen nie lubi długo się bawić. I my nie będziemy tracić wiele słów: albo powiesz, gdzie ukrywa się Wolfgang, albo w dziesięciu minutach zawiśniesz tam, na tym dębie!

 

– O wyświadczcież mi to dobrodziejstwo, a ostatnim tchem, który mi pozostanie przed powieszeniem, dziękować wam będę, nie kląć – odrzekł Just.

 

– Bardzo ci spieszno na drugi świat? – mówił Rotenek zdziwiony. – Rozerznąć mu powrozy!

 

I spadły więzy z rąk sługi.

 

– Czemuż tak przesyciłeś się życiem? – pytał dalej wódz.

 

– Bo po śmierci pana nie mam ochoty żyć dłużej – odpowiedział Just. – Uciekając, spadł ze skały!...

 

– A Gizela? gdzie jest Gizela? mów! – wołał Hilchen takim głosem, że aż chłopi się zastanowili, co to znaczy.

 

– Gizela? – o biedne dziecko! skarżył się stary sługa, ocierając łzy z oczu, i zamilkł.

 

– Czy słyszysz, człowieku? mów, gdzie Gizela!? – krzyczał Hilchen coraz gwałtowniej, chwytając Justa za ramię.

 

– Gdzie jest? O! gdyby była razem z ojcem! – jęczał sługa.

 

– Czy chcesz mnie, łotrze, do szaleństwa doprowadzić? Natychmiast mów, gdzie jest szlachetna dziewica?

 

– Stary Litzerhard – wyjąkał wreszcie sługa – który polował właśnie w górach, zabrał ją ze sobą. Przypadek w dobrą chwilę sprowadził go na miejsce nieszczęścia, bo gdy widziałem, że memu panu już tylko chwil kilka do życia zostaje, nakłaniałem ją, aby, oszczędzając sobie boleści, poszła z onym panem, obiecując, że będę tak długo strzegł zranionego pana, dopóki z zamku pomoc nie nadejdzie. Zaledwo się oddaliła, Wolfgang, najlepszy na ziemi rycerz, żyć przestał.

 

Hilchen nie dosłuchał już ostatnich słów Justa, bo zatopiony w myślach, wielkimi kroki przechadzał się, raz po raz z cicha sam do siebie tylko mówił: Więc w Litzerhard! Znam starego – poczciwa dusza! Zażądam jej od niego. Jeśli mi odmówi, biada jemu i domowi jego!

 

– Nie lękaj się, Juście! – mówił potem, zwróciwszy się do sługi. – Gizela w dobrym ręku. Roztropnie sobie postąpiłeś, oszczędzając Gizeli boleści nad śmiercią ojca, za to masz tutaj – i to mówiąc, podał mu kiesę napełnioną złotem, a wydawszy rozporządzenie, aby Justowi nikt nie wzbraniał chodzić swobodnie w obrębie obozu i chłopów, ku wielkiej ich radości, udarował pieniędzmi za uchwycenie jeńca.

 

Luter pilnie na wszystko uważał. Powaga, z jaką wódz występował, gorliwe zajęcie się losem Gizeli, naprowadzały go na słuszny domysł, że o ważną bardzo rzecz chodzi. A przecież każda ważniejsza okoliczność w sprawie obrońców wolności i Ewangelii wielkie miała znaczenie, gdyż przebieg wojny chłopskiej ściśle był złączony z postępem jego Ewangelii. Jeżeli jeszcze dodamy, że nieprzyjaciele Lutra wszelkie spustoszenie i zbrodnie, dokonywane przez powstańców, wprost Lutrowi przypisywali, nie będziemy się dziwić, dlaczego każde zdarzenie w obozie mocno go zajmowało.

 

– Któż jest Gizela, o którą tak troskliwie się wypytujecie? – zagadnął Luter, gdy dowódca wrócił do stołu i w zamyśleniu potrawy brał, to znowu je odkładał. Podniósł się na to pytanie dowódca, i jakoby z twardego snu obudzony, patrzał w twarz Lutra. Uczony Doktor klął w duchu diabla, który nawet przy uczcie niepokoił wodza i nie pozwalał mu zrozumieć pytania.

 

– Któż jest Gizela? – pytał natarczywiej. – Mąż, któremu Bóg dał miecz sprawiedliwości w rękę, nie powinien by się tyle zajmować kobietami; wszystkie one z żebra Adamowego; oddawać im się to próżna strata czasu.

 

Ale jakież było zdziwienie Lutra, gdy wódz, o którym sądził, że w życiu obozowym zapomniał grzeczności dla kobiet, okropnie się oburzył na takie poniżenie płci pięknej. Rzucił na Doktora kilka przenikających na wskroś spojrzeń, a drgające usta wskazywały, że cierpka odpowiedź jest już w pogotowiu. Atoli pohamował się prędko i spokojnie powiedział:

 

– Gdybyś nie był mężem świętym, którym nie powoduje uczucie zwykłych ludzi, klnę się na św. Wiktora, że nie uszłoby ci bezkarnie lekceważenie, z jakim odezwałeś się o najpiękniejszej z kobiet.

 

Luter niezawodnie miał ochotę wielką przekonać wodza, że zerwawszy ze znienawidzonym papiestwem, nie powinien mieć więcej takiej czci dla ślubów czystości, które człowieka podnieść mają nad niskie uczucia zwykłych dzieci Adamowych, i przez zaprzanie się dzieci cielesnych prowadzić do czystszego, duchowego życia. Byłby z pewnością ze zwykłą sobie siłą piorunował przeciw ślubom klasztornym i rzymskiej tyranii, która takie nakłada więzy, ale dziwna zmiana, jaka zaszła w Rotenku, tak go zastanowiła, że nie ośmielił się odezwać więcej z podobnymi uwagami. Imię Gizeli było jakoby czarodziejskim słowem, które surowego i poważnego rycerza przemieniło od razu. Zuchwałość ustąpiła miejsca melancholii. Ruchy jego stawały się powolniejsze, łagodniał w mowie i darmo było szukać już onego sarkastycznego uśmiechu, z którym niedawno przemawiał. Po obliczu jego rozlała się powaga i zamyślenie.

 

– Nie wyrządzaj mi krzywdy, przyjacielu! – mówił Doktor, domyślając się drażliwej strony wodza, i widząc zmianę, jaka w nim zaszła. – Wszelka cześć dla Gizeli, najpiękniejszej, jak mówisz z kobiet. Przecież daruj, gdy ze współczucia dla miłej twej, pytam, co was obojga dzieli?

 

– Dzieli? – powtórzył rycerski młodzian smutno. Ale zaraz dodał: żadna siła nas nie rozdzieli, bylebyśmy raz tylko byli razem!

 

– To rzeczywiście dziwna! – odezwał się reformator.

 

– Doprawdy dziwna! – mówił Rotenek powstając. – Ani mi przez myśl nie przeszło, iżby kobiety miały umieć do tego stopnia opanować serce męskie. Dziwna zaprawdę! Wstrząsnął przy tym głową i począł przechadzać się w zadumie po jaskini.

 

– Cóż? – szepnął Doktor do Melanchtona. – Mnie się zdaje, że papieżnicy dali temu człowiekowi jakiegoś trunku miłosnego, ażeby sparaliżować jego działanie. Przypatrz mu się: – zwiesza głowę, wzdycha, patrzy na ścianę, krzywi się, a w takim stanie bodaj czy zrobi co dla Ewangelii!

 

– Radzę wam – odpowiedział Filip trwożliwie – abyście się o jego sprawy nie troszczyli.

 

– Wstydź się – mówił Luter z gniewem, – zawsześ tchórzem podszyty! A gdy Rotenek zbliżył się do nich, pytał go: Czyją córką jest wasza piękna Gizela? Chętnie chciałbym zobaczyć dziecię to wybrane, które musi być cudowne, kiedy was tak zajęło.

 

Życzenie to szczerze Luter wypowiedział a połączone z pochwałą, sprawiło, że Hilchen zajął dawne miejsce i skłonił się do zaspokojenia ciekawości reformatora.

 

– Ojciec jej nazywa się Wolfgang z Hoenfels. Zamek jego zniszczyliśmy przed kilku dniami – mówił wódz.

 

– Tegoż jeszcze trzeba! – zawołał Luter zdziwiony. – Oblubienicę wypędzić z domu, ojca zabić, – hm, takie zaloty bodaj odniosą skutek!

 

Nagana nie obraziła wodza; owszem, zdawał się słuchać jej z pewnym zadowoleniem, bo z uśmiechem rzekł:

 

– Wielu uzna mnie może za pozbawionego zmysłów, ale rozważ, Doktorze: są rzeczy, których człowiek zmienić nie może, ani przewidzieć. Choćby odłam skały się był urwał i leciał w przepaść, dla Gizeli byłbym się rzucił, aby go pochwycić, ale zniszczeniu zamku Hoenfels przeszkodzić nie mogłem. Łatwiej powiedzieć słońcu: "stój!" niż powstrzymać rozkiełznanych a zbuntowanych chłopów.

 

– Słusznie! Ależ chłopom było wskazać inną drogę, Hoenfels ominąć – wtrącił reformator. – Dla pięknej kobiety można też narazić się na małą szkodę. Znam męża, którego wielu wyśmiewało, którego najlepsi przyjaciele odstąpili dlatego, że nie chciał dla innych względów poświęcić kobiety, którą sobie wybrał.

 

Przy tych słowach spojrzał znacząco na Melanchtona, który z początku bardzo występował przeciw ożenieniu się Lutra.

 

Młodemu wodzowi miłe było gorące współczucie, jakie Luter okazywał w jego losie, jeszcze więcej cieszyło go zajęcie się Gizelą, dla której nie szczędził nawet nagany rycerzowi. Zwyczajna to rzecz, iż umysły zaniepokojone czują potrzebę zwierzenia się komukolwiek, który okazuje współczucie, dlatego opowiadał Rotenek Lutrowi sprawę serca swego z wszelkimi szczegółami.

 

– Słuchaj mnie, Doktorze i sądź! Cała ta sprawa dziwna i awanturnicza. Sam nie wiem, skąd się wzięło – i zamilkł, oglądając się na wszystkie strony – dosyć, że ludzie w jednej chwili mogą być zmienieni. Obozowaliśmy kilka mil od Hoenfels, którego mieszkańcy nie przeczuwali zguby. Wedle zwyczaju, zakradłem się z kilku towarzyszami blisko do zamku, aby rozpoznać, gdzie słabiej obwarowany. Kilkaset kroków poza murem, otaczającym zamek, była kaplica, na którą zwykliśmy najbardziej zwracać uwagę. Tu znalazłem skarb, o którego istnieniu nigdy nie marzyłem. Źle, że zastaliśmy kaplicę bardzo ubogą: chcieliśmy się właśnie oddalić, gdy drzwi się nagle otworzyły i weszła niewiasta, do Anioła stróża tej kaplicy podobna. Świeciła majestatem jakoby cesarzowa, a dziewicza czystość dodawała jej białości świeżuchnego śniegu. Smukła jej postać i wspaniała, a tyle w niej uroku, że patrząc na nią, traciłem przytomność. Och! a oczy, które spoczęły na mnie – to dwie gwiazdy! Nie śmiej się ze mnie – mówił, widząc uśmiechającego się Lutra. – Od dziecka umiłowałem oręż, miłość głupstwem nazwałem, nie nęciły mnie zabawy, bo jeno tam, gdzie krew się lała znajdowałem rozkosz. Niezliczone mnóstwo ludzi, których Ewangelia twoja potępiła, poniosło śmierć z tej ręki; tysiąc razy bez trwogi patrzałem śmierci w oczy, ale w oczy Gizeli spojrzeć nie mogłem. Gdyby dziewięć chórów anielskich było zstąpiło od tronu Bożego i stanęło na progu kaplicy z ognistymi mieczami, nie byłbym się tak przeraził! Ale Gizela miała inną, tajemniczą dla mnie broń, której nie zdepcesz stalą, ani nie oprze jej się pancerz żelazny. Nie wiem, jak się to stało, ale w okamgnieniu byłem zwyciężony, stałem przed nią pomieszany, a gdym podniósł oczy, aby na nią spojrzeć, – już jej nie było!

 

– Wypadek ten bardzo łatwo można sobie wytłumaczyć – mówił Luter. – Piękne kobiety już i innym w głowie przewróciły. Tyś młody i bardzoś się pomylił; przecież i na tę omyłkę znajdzie się lekarstwo. Ale czemu nie powstrzymałeś szturmu na rodzinny dom Gizeli, i nie postarałeś się o jej rękę?

 

– Tak być miało. Ale moje pomieszanie nie pozwoliło mi działać szybko i skutecznie, i gdym z góry schodził, bandy już szturm przypuszczały. W pierwszym zaraz ataku runął zamek, a Gizela uszła z ojcem niezawodnie podziemnymi gankami. Odtąd codziennie wysyłałem ludzi, aby zbiegów ścigali, wszystkie drogi i ścieżki poobsadzałem strażami, a przecież znaleźć ich nie mogę.

 

Opowiadanie wodza przerwał wypadek, który tuż przy jaskini się wydarzył. Just, uwolniony przez wodza, niedaleko odszedł z chłopami. Wrócił do jaskini i ukrył się za odłamem skały. Gdy się przekonał, że nikt go nie widzi, zwrócił się ku stronie, gdzie siedział rycerz i piękna dziewica. Rycerz spostrzegł go wreszcie i obadwaj poczęli się przez pewien czas porozumiewać znakami. Poczym Just uważnie przysłuchiwał się opowiadaniu Rotenka, a że na imię Gizeli zawsze zwracał oczy ku miejscu, gdzie siedziała dziewica, nie mogło być wątpliwości, kto ona. Podsłuchiwanie a może i kłamstwo Justa nie uszły bezkarnie.

 

Wysoka, wynędzniała postać, ubrana śmiesznie w strzępy kapłańskiego ubrania schodziła właśnie z góry. Ponure, poważne jej oblicze nie pozwalało śmiać się z niej, bo po bliższym rozpatrzeniu się można było w niej poznać jednego z najzaciętszych fanatyków, których, jak głosili, duch Boży do nieludzkich, barbarzyńskich wiódł czynów. Gdy zbliżał się do jaskini tak, że mógł być dojrzany przez wodza, podnosił głęboko w głowie gdzieś ukryte oczy ku niebu, stawał, wpatrywał się nieporuszony w jeden punkt w powietrzu, gdzie miał widywać Najświętszą Trójcę i otrzymywać od niej objawienia. Jadł i pił bardzo mało, a najgorliwsi z jego zwolenników twierdzili nawet, że Jan Knopf, prorok Boga, nie potrzebuje pokarmów do życia, bo żyje duchowym chlebem objawień Boskich. Fanatyk ten wywierał ogromny wpływ w wojsku chłopskim, a nawet wódz czci mu nie odmawiał.

 

Jan Knopf, jakoby ciągle w proroczym natchnieniu, zbliżył się do Justa. Ledwo go zoczył, rzucił się nań z przeraźliwym krzykiem, schwycił go kościstą dłonią za gardło, przy czym w gniewie rzucał wszystkie klątwy, jakie znalazł w Biblii.

 

– Ty psie papieski! – krzyczał – ty służalcze Baala! a ty tu po co w namiocie Mojżesza? Idź do diabła, Amelekicie, giń z ręki Knopfa, którego opanowało siedmiu duchów, stojących przed Majestatem Bożym!

 

I niezawodnie byłby Just śmierć znalazł z ręki wściekłego człowieka, gdyby Rotenek nie był się wdał w tę sprawę.

 

– Powstrzymaj się, przyjacielu! – mówił. – Nie wstydzisz się napadać na bezbronnego człowieka, który pod moją pozostaje opieką?

 

– Co? Pod twoją opieką? Papieża słudzy pod twoją opieką? – powtarzał Jan złośliwie, trzęsąc się cały. – To już tak daleko rzeczy zaszły, że naczelny wódz wojska Boskiego zasłania synów Balaama? Natychmiast uderzę w trąby, zwołam wszystkie syny Izraela, aby sąd uczynili, i tego Chananejczyka ukamienowali, bo napisano jest: "wywiedźcie go z obozu i ukamienujcie!".

 

– Uspokój się, świątobliwy Janie! uspokój się synu grzmotu! – łagodził Hilchen rozjątrzonego Knopfa, trzymając go za ramię, bo już chciał uciekać. – Człowiek ten dlatego zostaje pod moją opieką, bo mam wielką nadzieję, że go pozyskam dla czystej Ewangelii i wydrę diabłu jego biedną duszę. Przychodzisz wcale nie w porę, bo depczesz nasienie, które na urodzajną padło rolę...

 

Przemówienie to najlepszy wywarło skutek. Knopf z początku niedowierzająco patrzał na Justa, ale gdy ten nie zaprzeczył słowom wodza, był przekonany, że widzi przed sobą nawróconego do nowej Ewangelii.

 

– Pan niech błogosławi świętemu twemu dziełu, wodzu! – mówił Knopf z namaszczeniem, uchylając głowy. – Albo nawrócić albo zabić – na tej drodze cały okręg ziemi zamieni się wnet w miasto święte Syjon.

 

– Zupełnie słusznie, mój Knopfku! A tu – wskazując na Lutra – stoi mąż, który nam podał sposobność nawrócenia całej ziemi i pomordowania wszystkich bałwochwalców. Oddaj mu cześć należną, szepnął do ucha Lutrowi, a nie chciej czasem być mędrszym od niego.

 

Podczas gdy Knopf zbliżał się do Lutra, który z uśmiechem mu się przypatrywał, odprowadził wódz Justa na bok i rzekł do niego:

 

– Gdyby nie ja, byłby cię ten szaleniec życia pozbawił, a szkoda by cię była, bo dobrze rąbiesz, w wojnie sikingskiej niejednego Trewirczyka na drugi świat wysłałeś.

 

– O gdybym to był przeczuł, co mnie dziś spotkało, sam siebie byłbym wysłał na drugi świat! – odpowiedział sługa z boleścią.

 

– W tym właśnie nicość nasza – zauważył wódz – że zawsze chodzimy z zawiązanymi oczyma. Gdybym przed dwoma laty był wiedział, że ojciec twego pana tak piękną ma wnuczkę, albo twój pan tak uroczą córkę, nie widziałbyś mnie dziś wodzem chłopów.

 

– Nie? a czemu? – pytał Just, który w ostatnich słowach dopatrzył, jakoby wodzowi obecna godność i stanowisko wcale nie były miłe.

 

– Nie rozumiesz tego! Ale powiedz mi, poczciwcze, czy twoja piękna pani nie wspominała kiedy w podróży albo raczej w ucieczce o mnie?

 

– O was? Przecież was nie znała? –

 

– No, o mężu, który na krótko przed napaścią spotkał ją w kaplicy i mocno przestraszył?

 

– Zdaje mi się, że wspomniała – mówił Just z namysłem, jak gdyby sobie coś przypominał. – Prawda, mówiła z ojcem o was tj. o jakimś groźnym rycerzu, który ją w kaplicy przestraszył.

 

Wódz ze spuszczoną głową wysłuchał wzmianki nie bardzo pochlebnej i mówił więcej do siebie niż do Justa: – Groźnym mnie nazwała, przestraszyłem ją!...

 

– I jakżeż mogła inaczej? – mówił przebiegły sługa. – Zburzyliście zamek jej ojców i miałażby was pochwalić? A jednak w jej obliczu, w głosie, którym wam przyganiała, leżało coś, co nie było naganą. Gdyby Gizela was dawniej była znała, pewnie pyszny zamek stałby nienaruszony!

 

– A skąd taki wniosek?

 

– Skąd? hm, bo wiem jak bliską stała się Gizela sercu waszemu, czemu zresztą nikt dziwić się nie będzie, kto tylko choć raz spojrzał w anielskie oblicze dziewicy, – mówił sługa, patrząc pilnie w rumieniącą się twarz wodza. – Słyszałem waszą rozmowę... O! gdyby ją Gizela była mogła słyszeć!

 

– Lisek z ciebie! – odezwał się Hilchen z uśmiechem, który przecież wnet ustąpił miejsca smutkowi i zamyśleniu. – Tym nie czynisz mi przysługi. Gdybyś wymyślił środek, za pomocą którego mógłbym zdobyć serce Gizeli, doczekałbyś się na stare lata czasów, jakich nie miał żaden sługa. Bądź przekonanym i przysięgam ci na Boga, że zamiary moje istotnie są rycerskie i szlachetne. Ach! – bo i któżby mógł przy boku tego anioła pozostać złym. Ani czart by tego nie potrafił!

 

– Chętnie wam służyć będę, Panie, tym bardziej, że osierocone dziecko potrzebuje silnego ramienia ku obronie. Właśnie nasunął mi się plan, któryby z waszą pomocą udać się powinien.

 

– Mów – słucham cię!

 

– Szczycę się tym, iż pozyskałem zupełne zaufanie panny – mówił Just powoli, z rozwagą – a Bóg mi świadkiem, że godzien jestem tego zaufania. Skoro miną pierwsze tygodnie żałoby, rozpuścimy pogłoskę, że Hilchen Rotenek porzucił krwawą wojnę, i jak dawniej odważnym był zdobywcą klasztorów, tak teraz stał się mężnym ich opiekunem i obrońcą. Wtedy pójdę do niej, powiem jej o waszej miłości, będę sławił wasze zalety, wystawię, jak pragniecie gorąco mieć ją za żonę, opiszę waszą czystą rycerską miłość w taki sposób, że chyba nie niewieście by miała serce, gdyby się oprzeć miała. Przede wszystkim jednak starajcie się, abym się bezpiecznie mógł dostać do Litzelhard.

 

Milcząc, patrzał wódz przed siebie, a Just oczekiwał z trwogą, jak plan jego przyjmie. Plan był dobry, ale dowódca niewiele sobie zeń obiecywał. Bo jakkolwiek namiętną był przejęty miłością do pięknej dziewicy, której widok taką w nim sprawił przemianę, to jednak nie uszły jego baczności trudności, jakie staną w drodze, gdyby przyszło spełnić najgorętsze życzenia. Lękał się, i słusznie, że Gizela ze wzgardą odrzuci męża krwią splamionego, który wiódł chłopstwo na zgubę rodzinnego domu. Czyż mógł się spodziewać, że Gizela zamieni odrazę, jaką ma dla zbrodniarza, w przychylność i miłość? Ale i to przeczuwał, że gdyby usłuchał rady Justa i porzucił krwawą drogę, po której dotąd chodził, a stał się obrońcą tego, co dotąd prześladował, Gizela przekona się o szczerym jego nawróceniu.

 

Postanowił tedy pójść za radą starego sługi.

 

– Spuszczam się na ciebie – mówił do Justa – ale nie daj poznać po sobie, że pomiędzy nami istnieje jakieś porozumienie się, bo inaczej życie nas obudwóch jest zagrożone. Niech chłopi myślą, jak myśleli dotąd, że pouczam cię w nowej religii. Usiądź tam w tej gęstwinie. Po niedługim czasie wskażę ci środki, za pomocą których dostaniesz się bezpiecznie do Litzelhard.

 

Just skłonił się i odszedł. Wódz wrócił do jaskini, gdzie zastał Lutra i Knopfa żywo rozprawiających. Nie zważając na nich, poszedł w głąb jaskini i wydobył czerwoną, dość szeroką wstęgę, na której napisanych było kilka łacińskich liter. Schowawszy ją w zanadrze, wrócił do stołu, gdzie rozmowa pomiędzy Lutrem a Knopfem stawała się coraz gwałtowniejszą.

 

Z niechęcią słuchał tej szermierki na słowa, a gdy zmiarkował, że w zapale walki nikt nie zauważy jego nieobecności, wyszedł z jaskini, poleciwszy wprzód, aby gościom nie zbywało na napojach.

 

Knopf w gorączce zaciętej walki porządnie pociągał z kielicha, dając poznać, że mimo ascetycznego życia umiał dobrze używać darów Bożych, skoro tylko zapomniał swej roli, w której rzekomo tylko duchową karmił się strawą. Reformator coraz więcej się zapalał i niewiele potrzeba było, aby wystąpił przeciw nieprzyjacielowi z najcięższego kalibru bronią. Wszystkie twierdzenia Knopfa odrzucał, jako natchnienia diabelskie, na co ten w pewnym uniesieniu nie żałował gorzkiego odwetu.

 

– Cóż, Filipie? – zawołał Luter do Melanchtona, patrząc pogardliwie na Knopfa, który właśnie cytatami z Pisma św. dowodził swej wielkiej mądrości – cóż, czy fanatycy i sekciarz nie są największymi błaznami? Zaledwie przeczytali stronicę Pisma św., już puszą się jak indyki, i rzucają miejscami z Biblii, jak gdyby byli pożarli Ducha Świętego ze wszystkim pierzem (1).

 

– Czy to do mnie się odnosi!? do mnie? – krzyknął Knopf, ściskając pięść, i pryskając z ust pianą.

 

– Do ciebie? – pytał Luter, jakoby zdziwiony, widocznie ze strachu przed groźnym fanatykiem. Tobie oddaję, co ci się należy! Tyś tak pełen Ducha Świętego, jak Papież pełen diabłów.

 

– No tak, to rozumiem! – mówił Knopf uspokojony. – Ramię Boże, które już było wyciągnięte, aby skruszyć bluźniercę Ducha Świętego, nie skruszy już ciebie. Papież pełen diabłów, kłamca, oszukaniec – toś nareszcie świat poznał! We mnie istotnie mieszka moc z wysokości, abym nieomylnie ogłaszał światu czystą Ewangelię.

 

– Więc samego siebie masz za nieomylnego? – zapytał zazdrosny Luter.

 

– Oczywiście! – odrzekł prorok. – Czy możesz zaprzeczyć mej nieomylności? Czy zaprzeczasz, że nie jestem pełen Ducha Świętego? Zaprzeczasz?

 

Oczy fanatyka już znowu zaiskrzyły się ogniem.

 

– Ach niech Bóg broni! – odpowiedział Luter, patrząc pełen trwogi na groźną postawę przeciwnika. – Wszystko ci przyznaję: tyś bezwątpienia nieomylny, i nadto tak pełen Ducha Świętego, jak Papież diabłów.

 

Ironiczny uśmiech Lutra obudził podejrzliwość w Knopfie, więc pytał:

 

– Powiedz mi, o ile Papież pełen jest diabłów?

 

– O ile? Czy masz ochotę je wypędzać? To rzeczywiście dla ciebie, bracie, robota: bo Papież tyle ma diabłów, że wychodzą mu ustami, nosem, ba, nawet potem (2). I ty jesteś tak pełen Ducha Świętego od stóp do głów, więcej nie. Stąd też pochodzi twoje zdanie, że nie każdy może rozumieć Pismo św., gdy przecież nie ma w świecie zrozumialszej księgi nad Biblię. Kto naucza, że każdy chrześcijanin nie może rozumieć Pisma św., należy do trzody papieskich osłów, którym usługuje antychryst rzymski i podaje, co chce: pokrzywy, oset... tylko prawdy im nie daje (3).

 

To mówiąc, sięgnął Luter po kielich, a Knopf rozważał, czy mu przeciwnik wszystko przyznał, czy nie. Ustąpić w sprawie, do której go Bóg powołał, nie chciał ani na krok, dlatego nie przestał nagabywać Lutra, dopóki by mu nie przyznał zupełnej z sobą równości. A że Luter nie bardzo z tym się kwapił, silniej nań Knopf natarł. Dodać nam wypada, że Knopf należał do klasy owych fanatyków, którzy własne najfałszywsze urojenia mają chwilowo za prawdę i własne pomysły mienią być natchnieniem Bożym.

 

Podniósłszy rękę do góry, mówił Knopf uroczyście:

 

– Duch Boży mi objawia, że ci tylko mogą zrozumieć i wykładać Pismo św., którzy napełnieni są światłem z wysokości, oświecającym ciemności umysłu ludzkiego i rozpędzającym mgłę krótkowidzących, które zdejmuje zasłonę z ócz, aby widzieli majestat Boży; które zdejmuje z uszów zaporę, by słyszeli tajemniczy głos Jehowy; które zdejmuje więzy z języka jąkających się, aby się stali wymownymi i słowy swymi, jako płomieniem, zapalali serca.

 

Rzeczywiście, iż wszystkie więzy spadły z języka proroka. Bo wygadywał najnierozsądniejsze rzeczy z taką szybkością, że przy zdrowym rozumie żaden z śmiertelników podobnych niedorzeczności wypowiedzieć by nie potrafił. Przy tym latały mu oczy, z ust wydobywała się piana, twarz pałała ogniem, a szyja się nadymała. Luter przypatrywał mu się z uwagą.

 

Gdy skończył, miał Luter wielką ochotę głośno się rozśmiać na głupstwa, które dopiero co słyszał, ale Knopf wnet odzyskał znowu rozum i spokojnie mówił dalej:

 

– Poznałeś niezawodnie, Doktorze, że nie ja, ale ktoś inny mówił za mnie, to jest ten, który jest mocen objawić człowiekowi najgłębsze tajemnice Biblii. Nie każdy może tłumaczyć Pismo św. – kończył uroczyście – jeno ten tylko, na którym spoczywa Duch Boży nieomylny, a tym ja jestem.

 

– Wszystko przyznaję – potakiwał Luter – wyjąwszy nieomylności Knopfa! Ale właśnie z tego wynika, że każdy wierny może wykładać Biblię, bo Duch Święty na każdego z wiernych zstępuje.

 

Knopf, uśmiechając się złośliwie, jak ptasznik, gdy sidła zakładał – zapytał:

 

– Czy i ty liczysz się do wiernych?

 

– Z pozwoleniem Pańskim – tak, odparł Luter.

 

– Czemuż tedy się dzieje, że nie uznajesz ostatniego Olejem św. namaszczenia Sakramentem, i co tylko pozwoliłeś urągać mu tłuszczy?

 

– Czemuż się dzieje? – i Luter podniósł lewe brwi. – Czy na to tu przybyłem, aby lada błaznowi zdawać sprawę z tego, co czynię? Gdyby Duch Boży był w tobie, nie bredziłbyś tak bardzo i wiedziałbyś z pewnością, że w Biblii nie masz ani słowa o ostatnim namaszczeniu.

 

– Nie? A co czytamy w liście Jakuba św.? Nie napisanoż tam wyraźnie, że ostatnie namaszczenie jest Sakramentem? I jeszczeż sądzisz, że każdy może wykładać Pismo św.? Gdyby Duch Boży był w tobie, rozumiałbyś lepiej list Jakuba św.

 

– List Jakuba zostawiam błaznom tobie podobnym! najedz się jego gryzmołów. Gryzmoły Jakuba tak pochodzą od Ducha Świętego, jak brednie fanatyków i chłopów, i dlatego nie może należeć do Pisma św. (4)

 

– Co? – nie? któż to powiada? – krzyknął Knopf.

 

– Ja tak mówię!

 

– Ty? Ktoś ty? Kto ci dał prawo wyrzucać z Biblii list ten? Kto ci dał prawo fałszowania Biblii?

 

– Mnie Bóg dał moc do tego – odpowiedział Luter – Bóg, który mnie powołał do wielkiego dzieła Ewangelii, który mnie uzbroił w nieomylną naukę! Kto mnie się sprzeciwia, sprzeciwia się Duchowi Świętemu i policzyć go wypada między fanatyki i sekciarze.

 

– Łżesz! – ofuknął Knopf. – Jam Boga Ewangelista, a tyś arcykacerz i burzyciel Ewangelii! Jam nieomylny, a tyś w błąd wprowadzony przez cały zastęp duchów kłamstwa, które w tobie przebywają. Bo jakżeż inaczej mógłbyś twierdzić, że każdy błazen może rozumieć Pismo św.? Jeden tylko Pismo rozumieć może – Bóg i ten, którego na to Bóg postanowił. Tu wskazał na siebie.

 

– Słuchajcie, słuchajcie! – wołał Luter. – Toć to iście nauka diabła Papieża, który sobie przypisuje, że sam Pismo rozumie! Więc ty, papista, sługa antychrysta, po same uszy siedzący w błocie papiestwa, chcesz mnie pouczać, jak Pismo rozumieć?

 

– Ty w nim siedzisz – ty – wołał głośno Knopf, zbliżając pięść do przeciwnika. – Czy Chrystus Pan nie zesłał Ducha Świętego na Apostołów? Po cóż go na nich zsyłał, jeżeli każdy może Pismo św. wykładać? Czyż nie powiedział: "Duch prawdy będzie przy was po wszystkie czasy i nauczy was wszelkiej prawdy!". I jeszczeż nie przyznajesz, żeś głuchy bałwan? Zbawiciel zsyła Ducha Świętego na Apostołów i ich następców aż do końca świata, aby ich nauczył wszelkiej prawdy, rozumiesz? Czy pojmujesz też teraz, dlaczego Pan nasz kazał słuchać Kościoła? A ty sam chciałbyś być Kościołem? Sam chciałbyś mieć Ducha Świętego? Wszyscy mają korzyć się przed tobą? Tu jest prawdziwy Ewangelista Boży, tu Duchem Bożym napełniony stoi Jan, który siódme niebo przepatrzył i w duchu stał przed tronem Baranka. Tu jest nieomylny, na którym Bóg zbudował Kościół swój! A tam, – wskazując na Lutra, – siedzi prorok kłamstwa, którego wydalić potrzeba ze społeczności i ukamienować!

 

Po tych słowach wyszedł poważnie z jaskini.

 

Szał napadł go znowu, zdawało mu się, że Bóg go zawołał, tak, jak Luter wmawiał w siebie i innych, że jest nieomylnym Boga posłańcem.

 

Reformator, uczciwszy go jeszcze kilku przekleństwy, chciał w kielichu utopić gniew swój. Ale daremnie. Im więcej oddalał się przedmiot gniewu, tym bardziej zapalała się w nim namiętność. Całą gorycz wylał na Melanchtona, który w takich napadach zwykle bardzo dotkliwie uczuwał gniew mistrza (5).

 

– Siedzisz niemy jak ryba! – mówił Luter doń zwrócony. – Zawsześ skory do gadaniny, do mędrkowania, a kiedy właśnie potrzeba twego języka – nie ma większego osła nad ciebie!

 

Melanchton zniósł cierpliwie ten wybryk mistrza i odrzekł łagodnie:

 

– Po cóż mi było spierać się z szaleńcem? Mogłoby się zdawać, jakobyście, uczony Mistrzu, nie mogli sami go pokonać. Zresztą i głupcy powiedzą czasami prawdę, jakoli i w tym przypadku poruszył Knopf rzecz, która warta zastanowienia.

 

– Ciekawym, co to będzie: orzech próżny – albo coś gorszego – mówił Luter niby szyderczo, a przecież widoczne było, że rzeczywiście zaniepokoił się słowami Melanchtona, bo pytał niecierpliwie. – No, dalejże! mów! Pewnie wysadzisz się z dziwolągiem, jakiego głowa głupca jeszcze nie zrodziła.

 

– Pragnę, abyście, uczony Mistrzu, rozstrzygnęli sprawę i wyjaśnili, – zaczął Melanchton. – Wszakżeż Pan Jezus mówił do Apostołów: "Poślę wam Ducha prawdy, który będzie z wami do skończenia świata i nauczy was wszelkiej prawdy". Słowa te tłumaczą zwolennicy Papieża w ten sposób, że Zbawiciel postanowił urząd nauczający, któremu jedynie przysługuje prawo wykładania Pisma św. I w rzeczach wiary nie może urząd ten błądzić, bo wedle zapewnienia Chrystusa Pana Duch Święty czuwa nad nim i uczy wszelkiej prawdy. Wy, uczony Mistrzu, rozumiecie słowa Zbawiciela inaczej; wedle waszej nauki nie postanowił Pan Jezus osobnego urzędu nauczającego, ale każdemu daje ducha swego, aby rozumiał Biblię – w tym trudność! – mówił Melanchton zwolna, trwożliwie, ciągle patrząc na reformatora, jakoby lękał się dalsze wyprowadzić wnioski i poruszyć rzecz, która uszła jego przenikliwości.

 

– Powiedzżeż jaka to trudność? – zachęcał Luter. – Zobaczysz, że i straszydła, których się lękasz, wnet w nic się rozpłyną.

 

– Jeśli każesz, Mistrzu, będę mówił, – odrzekł Melanchton pokornie, wyraźnie oczekując rozkazu, aby zasłonić się w potrzebie przed gwałtownym gniewem reformatora. – Jeżeli każdy może Pismo św. wykładać, toć jeden będzie tak, drugi inaczej je rozumiał, każdy wedle swego widzenia, i jak komu będzie wygodniej. Ponieważ Knopf pragnie uchodzić pomiędzy chłopami za proroka, odrzuca więc twierdzenie, jakoby każdy mógł Biblię tłumaczyć, sam tylko przypisuje sobie dokładne jej rozumienie. Odkąd strąciliśmy Kościół rzymski z pysznej Stolicy nieomylności, a Papieża obraliśmy z przywileju, na mocy którego tłumaczył Pismo św., powstało więcej niż dwadzieścia sekt. Jakżeż tedy przeszkodzić, aby w Kościele, przez nas założonym, nie powstawały stronnictwa i sekty? Czyż się nie rozpadnie on na niezliczone mnóstwo sekt po latach stu, gdy każdy będzie mógł wykładać Pismo św.? (6)

 

– Więc w tym upatrujesz trudność, Filipie? – pytał Luter z uśmiechem. – Zapamiętaj sobie, co ci powiem: Ja, doktor Marcin Luter, powołany Ewangelista i Apostoł, wykładam Pismo św. tak, jak rozumianym być powinno, a kto je inaczej wykładać się ośmiela, jest kacerzem i sekciarzem (7).

 

Takim wyrokiem Luter chciał usunąć wszelkie wątpliwości, i sądząc, że przekonał Melanchtona, chciał podnieść kielich do ust, gdy z ócz Melanchtona wyczytał, że wcale z odpowiedzi nie był on zadowolony.

 

– W ten sposób trudność się omija, ale nie pokonuje, – odezwał się Melanchton.

 

– Nie pokonuje się? – a to dlaczego?

 

– Bo przez to wpadamy w błędną naukę Papieża. Takie pojmowanie rzeczy wymaga nieomylnego urzędu nauczającego, który sam jeden może bez błędu Pismo św. wykładać. Zasada, co tylko przez was wypowiedziana, zgodna jest zupełnie z pojmowaniem Papieża, z tą tylko różnicą, że wasz nieomylny urząd nie składa się z biskupów całej ziemi z Papieżem na czele, ale z was samych! Nam trzeba coś innego wymyśleć, aby nie poddać się nauce Papieża, ani też nie oddać Pisma św. każdemu niepowołanemu.

 

– Zawsze chodzisz po igłach – łajał Luter. – Nie byłby Bóg mądrym, gdyby wszystkich był na podobieństwo ciebie stworzył. Tak będzie, jak powiedziałem! Komu nie podoba się moje zdanie, niech idzie do Papieża uczyć się kłamstwa.

 

Jakkolwiek Luter udawał, że rzecz w ten sposób rozstrzygnął, i sprawę, która wedle słusznego przeczucia Melanchtona musiała nowy Kościół rozerwać na części i największe wywołać niezgody, załatwił, sam przecież nie czuł się zadowolonym. Widać to było z jego oblicza, i Melanchton byłby znowu uczuł ten niepokój Mistrza, gdyby nie zdarzenie, które uwagę ich na inny zwróciło przedmiot.

 

– Miły Boże! – zawołał Melanchton przerażony – a tam cóż znowu na górze? Wskazywał przy tym w stronę obozu, z którego wychodziła z krzykiem gromada ludzi i zbliżała się do jaskini. Widząc broń, błyszczącą w promieniach zachodzącego słońca, słysząc krzyki chłopów, był pewien, że Knopf ze złości na reformatora podburzył zwolenników swoich i prowadzi ich, aby go sponiewierali. Ale Bernard, który z dowódcą oddziału wypędzał tłum, wyprowadził uczonych naszych z niepewności.   

 

– Raduj się, czcigodny mistrzu! – zaczął pierwszy Bernard. – Śpiewajcie Panu, bo za jego sprawą jeszcze dziś dwóch arcypapistów nawrócisz do nowej Ewangelii! Prawda, że tydzień cały daremnie łamałem sobie język nad nimi, ale ty otworzysz im uszy, boś ty powołany do ocalenia tego, co było zginęło.

 

– Prawdziwe słowa brata Bernarda – mówił dowódca, wyprostowany po wojskowemu. Należał on do małej garstki wojowników, którzy pod dowództwem Rotenka wyrośli na dzielnych, z samowiedzą działających rycerzy. – W imieniu naczelnego wodza polecam wam, abyście wydali wyrok na trzech tych zwolenników Papieża, jeśli nie będą chcieli przyjąć nauki waszej.

 

– Jakiż to ma być wyrok? – pytał Luter, przypominając sobie, co Rotenek mu powiedział: że biada mu, jeśli nie okaże tyle odwagi, aby postąpić sobie wedle własnej nauki.

 

– Jaki ma być wyrok? – powtórzył Grimmeisen. – Rozważcie, brzmieć może: na gałąź z nimi! – niech wiszą! Najpiękniej przecież brzmi wyrok, który w kazaniu ogłosiliście: Myjcie ręce we krwi ich!

 

Proste to tłumaczenie wyjaśniło Lutrowi rzecz całą. Chociaż w pismach swych i kazaniach zachęcał często do krwawych czynów i zniszczenia nieprzyjaciół jego nauki, to przecież z natury nie był okrutnym, i dlatego rola sędziego w tej właśnie sprawie wcale mu nie była miłą. Ale w strachu o własne bezpieczeństwo był zniewolony do wydania wyroku, gdyż inaczej byłby podał na siebie broń w ręce Knopfa.

 

Podczas gdy Doktor rozmyślał nad położeniem swoim i liczył na rozum i przebiegłość, które go w najtrudniejszych okolicznościach nie opuszczały, zbliżyli się skazańcy. Byli to trzej zakonnicy, w sukniach zakonu św. Augustyna, w którym i Luter składał śluby zakonne. Prowadzono ich związanych jak zbrodniarzy, na długich powrozach. Sińce i rany na obnażonych częściach ciała wykazywały dowodnie, ile biedni już wycierpieli. Chwiali się ze słabości, bladzi, oszpeceni, litość wzbudzić byli powinni. Stanęli zgnębieni przed reformatorem. Chłopstwo ciekawie wyczekiwało wyroku. Luter najpierw badawczym okiem zmierzył zakonników, a potem niepewnym zaczął głosem:

 

– Wiadomo wam, jaki ogień puścił Bóg na ziemię, aby zniszczyć dzieło szatana i oczyścić Kościół z kału papiestwa. Mocną prawicą trzyma wiejadło i chce kąkol wrzucić w piec ognisty, w którym ogień nie gaśnie, jak mówi Pismo św. I wy stoicie nad przepaścią. Otwórzcież tedy oczy i uszy, wyrzeczcież się waszego kacerstwa a ratujcie duszę i ciało!

 

Przestał mówić, oczekując widocznie odpowiedzi na zbawienną swą radę. Atoli zakonnicy stali jak posągi – ani spojrzeli na człowieka, od którego zawisło ich życie albo śmierć.

 

Po chwili, popatrzywszy po całym zgromadzeniu, począł Luter mówić dalej:

 

– I jam był kiedyś uwikłany w sidła papieskie, i jam martwił ciało postem i pokutnymi paskami – robiłem głupstwo, którym dręczą się słudzy rzymskiego wilkołaka, alem poznał się na tyranii i uciekłem, za co ja, Marcin Luter, Bogu nieskończenie dziękuję.

 

Na te słowa, dające poznać zakonnikom, kto do nich mówi, podnieśli głowy i patrzali na reformatora z takim wyrazem w oczach, iż widać w nim ich było zdziwienie, litość, ale i wyrzut straszny zarazem, który Lutra przeraził.

 

Ambroży, jeden z zakonników, człowiek już niemłody, o siwych włosach, które skąpo pokrywały łysinę, uniesiony szlachetnym gniewem na widok człowieka, który haniebnie zdradził zakon i rozdwojenie wywołał ku wielkiej szkodzie Kościoła i państwa – zawołał głośno:

 

– Przestań! – nie uwiedziesz ludzi, których głowy posiwiały w służbie Bożej i Jego Kościoła! Umrzeć możemy, ale nigdy nie przyjmiemy nauki wiarołomnego kapłana!...

 

Chłopi poczęli głośno szemrać, słysząc taki zarzut.

 

– Wiarołomnego kapłana? Czy zapominacie, kim jestem? – mówił pieniąc się ze złości Luter, który czuł się strasznie dotknięty śmiałą odpowiedzią zakonników, odmawiającą mu apostolskiego powołania.

 

– Nie zapalaj się! – odezwał się znowu ojciec Ambroży poważnie. – Żądasz od człowieka, skazanego na śmierć, którego dreszcz przechodzi na wspomnienie wieczności; od członka zakonu, do którego sam należałeś, a którego święte mury niegodną robotą swą zbezcześciłeś – od kapłana, który jeszcze dziś stanie przed surowym sądem Boga, przed którym i ty staniesz – żądasz ode mnie otwartego sądu o twoim wystąpieniu?

 

– Tak! od ciebie – wybuchnął gniewem Luter, – od ciebie, arcykacerza, w którym diabeł siedzi wcielony, którego diabeł zszatanił! od ciebie, błaźnie papieski, żądam, abyś natychmiast się oświadczył, czy chcesz przyjąć nową Ewangelię, czy pójść do piekła?

 

– Źle mnie rozumiesz! – odezwał się ojciec Ambroży, chcąc ułagodzić gniew Lutra. Nad grobem pragnę powiedzieć prawdę, ale nie chcę nikogo obrazić.

 

– Nie chcesz obrazić – przerwał reformator, – a jednak przezwałeś mnie wiarołomnym? Tak! żaden anioł w niebie, ani człowiek na ziemi nie powinien sądzić nauki mojej. Kto jej nie przyjmie, nie będzie zbawion, a kto inaczej wierzy, niż ja, jest dzieckiem piekła. Kto moją naukę potępia, tego Bóg potępi, bo usta moje są ustami Chrystusa Pana (8).

 

– Sam sobie kłamie! – mówił Knopf do siebie. – Jego usta są ustami diabła, bo inaczej nie twierdziłby, że każdy może Pismo wykładać.

 

Ojciec Ambroży snadź czuł się obowiązanym w sumieniu bronić w ostatnich chwilach sprawy, którą uznał za świętą i prawdziwą. Bo jeno miłość prawdy i poczucie obowiązku mogły go przeć ku podtrzymaniu rozpoczętej rozmowy, gdy wiedział, jak Luter uporczywie trwał przy swoich zdaniach. Być może, iż żywił nadzieję, że słowami swymi potrafi kogośkolwiek przekonać o błędnej nauce Lutra i wykazać, że Luter nie ma Bożego posłannictwa. Dlatego w te się odezwał słowa:

 

– Gdyby twoje usta były ustami Chrystusa Pana, toćby Pan Bóg przez tysiąc pięćset lat był ukrywał przed ludźmi prawdę i byłby ich umyślnie zostawiał w błędzie, bo od tego czasu jest Kościół rzymski nauczycielem narodów. Atoli takie przypuszczenie sprzeciwia się Boskiej Opatrzności, stąd twoja nauka nie jest od Boga. Przez Kościół katolicki tylko mówią usta Chrystusa Pana.

 

– Co? Kościół rzymski? Pozwól sobie powiedzieć, co sądzę o rzymskim Kościele. – I z ust reformatora polał się strumień tak bezwstydnych bluźnierstw przeciw Kościołowi rzymskiemu, że niepodobna ich ze względów przyzwoitości powtórzyć (9).

 

Chłopi głośnym krzykiem okazywali, jak podobała im się broń, którą Luter walczył przeciw Kościołowi. Ambroży od dawna wiedział o sposobie walczenia Lutra, aby przeciwnika gwałtownymi napady i śmiałym szyderstwem otumanić, gdy nie mógł użyć skutecznie broni godziwej. Widział więc swoją porażkę przynajmniej w opinii chciwej krwi tłuszczy, a jednak odważył się jeszcze na obronę swych przekonań.

 

– Kościół jest zanadto wzniosłą instytucją, by twoje szyderstwo i zelżywość mogły go dosięgnąć – mówił odważny zakonnik. – Walki na uczone słowa nie podejmę z tobą, bo sto razy pokonany, sto razy głosisz, żeś zwycięstwo odniósł. Dla złej woli nie ma dowodu. Jednak posłuchaj ostatnich słów człowieka, który umiera za swe przekonania; posłuchaj słów zakonnika, który nosi tę samą suknię zakonną, w jakiej ty ślubowałeś Bogu przed ołtarzem!

 

– Co? Ty mnie moralności chcesz uczyć? – przerwał Luter rozjątrzony. – Czy zapomniałeś, dlaczego stoisz przede mną i podnosisz głowę przeciwko mnie? Zakonnicy to błazny, w głupocie swej szaleją przeciw słowu Bożemu, i dlatego wszyscy pójdą do czarta. Lepiej być katem, niż mnichem! Mnichy czarownicy i zabobonniki, piekło nimi wybrukowane, i ty mnichu śmiesz mnie pouczać? (10)

 

Mowa reformatora stawała się coraz gwałtowniejszą, podobną do strumyka wzburzonego, zabierającego i wyrzucającego wszystek brud. Chłopom podobały się takie brudy, i dlatego dawali głośne oznaki zadowolenia. Skończył wreszcie mówca, i ojciec Ambroży mógł przemówić jeszcze. Luter nie przerywał mu więcej, czy zdumiony nadzwyczajną odwagą zakonnika, czy też nie mogąc prędko zebrać myśli w straszliwym roznamiętnieniu.

 

– Chętnie – przemówił zakonnik – poświęciłbym życie, aby cię ratować, ale nawrócenie twoje prawie niepodobne; otchłań, w którą wpadłeś, nie ma gruntu, bo wściekasz się złością nieprzejednaną przeciw świętej matce twej, przeciw Kościołowi – depczesz zuchwale Sakramenty święte, szerzysz naukę, która zezwala na zbrodnie i uświęca występki. Spustoszenie i rozdwojenie siejesz w Kościele i państwie, – oddajesz Bogu poświęcone dusze wściekłości uwiedzionego straszliwie ludu. Czy nie widzisz straszliwego swego upadku? Czemuż kłamiesz, że masz posłanie od Boga? Od kogoż masz mądrość? Któż cię powołał do okropnej roboty zniszczenia? Nie pędziż cię upór i pycha do takich niegodziwości? Zaślepiony, nieszczęsny człowieku! Nawróć się, nim dzieło twoje zgotuje tobie i milionom zgubę! Alboż nie mówię prawdy? Jeżeli jesteś od Boga posłany, udowodnij twego posłannictwa. Gdzież cuda twoje? Spustoszenie w Kościele i państwie, pomordowani zakonnicy, zbezczeszczone zakonnice – to twoje cuda!

 

– Tak, to moje cuda! Precz z nimi! – zawołał rozkazująco reformator; zwiążecie ich, – niech próchnieją uparci, bałwochwalcy!  

 

Ostatnie słowa Lutra zmieszały się z dzikim krzykiem chłopów. Dawno pożądając krwi wiernych sług Papieża, wzięli Lutra wykrzyknik za upragniony wyrok śmierci. Wypchnęli zakonników z jaskini, a bijąc kijami, prowadzili na górę. Stał tam dąb rozłożysty. Strach było spojrzeć nań, bo na gałęziach wisiało kilka ciał nagich. Do tego dębu, służącego chłopom zbuntowanym za szubienicę, popędzili ofiary rozbestwienia. Tu, wśród obelg i razów dotkliwych, zdjęli z nich suknie zakonne, odmówili nawet szyderczo prośbie ojca Ambrożego, aby ich nie obnażali, lecz Knopf przyczynił się za nimi, prosząc:

 

– Zostawcież im tę resztkę szmat, może w tym żądaniu jest iskierka Ducha Świętego. Bo trzeba wam wiedzieć, bracia, że ci bałwochwalcy mimo woli mówili prawdę – niech mają tę ostatnią pociechę! –

 

Usłuchali chłopi słów proroka, a męczennicy za wiarę tylko przezeń uszli sromoty, dzięki oporowi, jaki stawili Lutrowi, i niechęci, jaką żywił ku niemu Knopf. Tymczasem już przysposobiono powrozy na gałęziach dębu. Zakonnicy uklękli, polecając w okropnej tej chwili duszę Bogu. Założono im powrozy na szyję.

 

– Podnoś! – wołały wesołe głosy.

 

Pociągnięto powrozy, a ciała zwolna wznosiły się ku górze.

 

Knopf zaśpiewał pieśń, której treścią była zguba papiestwa, a panowanie czystej Ewangelii. Gdy pieśń przebrzmiała i zakonnicy na drzewie zawiśli, a wściekła tłuszcza napasła się widokiem ostatnich drgnień konających, rozeszli się wszyscy. 

 

Luter z jaskini przypatrywał się wszystkiemu. Dopóki chłopi przegradzali go od dębu, ciskał przekleństwa na papiestwo, ale skoro zobaczył ofiary swego gniewu i spostrzegł, że chłopi fałszywie zrozumieli jego słowa, którymi zakonników na więzienie tylko skazywał, a nie na śmierć, ochłonął z gniewu. Bernard dopatrzył tej zmiany, naglił więc do opuszczenia jaskini i poprowadził obudwóch gości do namiotu, który dla nich na tę noc był przygotowany.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 52-102.

 

Przypisy:

(1) Tischred. Wyd. Eisl. 62, 177. b.

 

(2) Religionsg. wyd. Witt. cz. 5, str. 658.

 

(3) Wyd. Witt. III, str. 10 b. 1550. Niepodobna dla polskich uszu przytoczyć wszystkich wyrazów, których w tym miejscu użył reformator. (Przyp. tłum.).

 

(4) Buchmann, Populaer. symb. cz. II, 390.

 

(5) Luter tak dalece zapominał się czasem, że Melanchtonowi policzki wymierzał; patrz Skitz i Stud. über die Reform. Schaffh. Hurt. 1846.

 

(6) Przepowiednie Melanchtona sprawdziły się: dziś protestantyzm liczy przeszło sto różnych sekt.

 

(7) Luter zmieniał w tym względzie zdanie swe wedle okoliczności. Wedle wydania Wittenb. III. S. 10 b. 1550 Biblia jest najzrozumialszą księgą na ziemi. Wedle Tischr. Wyd. Eisl. str. 4 b. 1566 tylko ten Pismo rozumieć może, który z Prorokami, Janem Chrzcicielem i Apostołami sto lat rządził Kościołem. Tamże na str. 18 tylko sam Luter Biblię wykładać zdolen. W tomie VII wyd. Wittenb. str. 175 tylko "Duch Święty Biblię rozumie". W przedmowie do Hauspostille. Witt. 1531 pisze, że każdy może Biblię rozumieć. W wydaniu Lipsk. Tischr. str. 10 twierdzi, że a. b. c. nie nauczymy się w rozumieniu Pisma św.

 

(8) Tom II, str. 44 a. 1552.

 

(9) Ciekawych odsyłamy do dzieł Lutra wyd. Wittenberg. cz. 7. 5. 17. a.

 

(10) Coloqu. mons. p. 14.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXV, Kraków 2015

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: