LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Obóz chłopów

 

~~~~~~

 

"Zachowaj nas, Panie, przy świętym Twym słowie.

Zatrać Papieża i Turki, bo to wrogowie.

Co już Jezusa, Syna Twojego,

zepchnąć chcą z tronu, z Syjonu Bożego".

 

Pieśń kościelna Lutra.

 

Przejeżdżając przez obóz, mieli podróżni sposobność przypatrzeć mu się dokładnie. Wokoło słychać było zmieszany ryk najrozmaitszych zwierząt, spędzonych ze zniesionych dóbr klasztornych i zamków pańskich. Przy ogniskach leżały na pół nagie, skrępowane postaci; z ogolonych głów sądząc, byli to zakonnicy, zachowani prawdopodobnie na szubienicę, jeżeliby przekonywających nauk Bernarda usłuchać nie chcieli. Sprzęty kościelne, zabrane z klasztorów, leżały w nieładzie; były tam szczątki ubiorów kapłańskich, drewniane figury Aniołów i Świętych, które zwykły w kościołach stroić ołtarze. Atoli więcej, niż te przedmioty, uderzało śmieszne ubranie chłopów. Ten, co Lutra przyprowadził, miał wierzchnią szatę białą, obszerną, z wybornego płótna, którą przepasał czerwonym paskiem kościelnym, szerokie u wierzchu zostawiając fałdy, aby służyły do ukrycia porabowanych w klasztorach i zamkach droższych przedmiotów. Dolna część szaty, niegdyś białej, dziś nieoznaczonego koloru, obszyta była drogą koronką, z pięknymi wyrobami, a chociaż rozliczne plamy wskazywały, gdzie rycerz spoczywał, na pierwszy rzut oka było można poznać, że była to alba, w jaką kapłani do Mszy św. się przyobłóczą. Na szyi miał złotem tkany pas, widocznie stułę, na końcu jej przymocował złotą patenę, na którą z dumą spoglądał. Patenę tę zabrał z klasztoru, który kilka dni temu spalili, i jednego tylko żałował, tj. że nie mógł zabrać i kielicha, na którym patena leżała, bo kielich przywłaszczył sobie dowódca oddziału. Na głowie miał biret jakiegoś proboszcza wiejskiego, którego, jak się przechwalał, własną zabił ręką. Nogi obuł w drogie trzewiki, jakie opaci podczas Mszy św. nosić zwykli. Jedyną tylko pamiątką chłopskiego ubrania były poszarpane spodnie. Podobnie do niego i inni byli ubrani. Reformator, patrząc na tłum chłopów, otaczający jakiegoś kaznodzieję, nie mógł wstrzymać się od śmiechu.

 

Kaznodzieja tak zajął słuchaczy, że nikt nie zwrócił uwagi na nowoprzybyłych. Stał na odłamie skały, ponad głowami pobożnych słuchaczy. W bliskości powiewał ogromny sztandar wojskowy, na którym z jednej strony wypisane było: "Sandał" (1), na drugiej zaś stronie było wyszyte słońce ze złocistymi promieniami, a pod nim napis:

 

"Pod to słońce niech się schroni,

"Kto wolności swojej broni".

 

Treść kazania ciemne rzucała światło tak na uczoność kaznodziei, jak i słuchaczy, bo dowodziła, jak nisko może upaść rozum człowieka, gdy namiętności się rozpanoszą. Rzucał się bez ustanku, machając gwałtownie rękami, i ciągle zdawało się, że spadnie z improwizowanej ambony. Grożąc, ściskał pięść, a drugą ręką targał długie włosy, które powikłane, wraz z twarzą rozognioną okropny przedstawiały widok. Z ust strumieniem lały się klątwy i złorzeczenia na rzymski Kościół i wyznawców jego, i to z taką szybkością, iż chyba zły duch je poddawał.

 

Luter bardzo się ucieszył, gdy poznał w kaznodziei jednego z najzdatniejszych i najuczeńszych uczniów swoich, o którego pracy w zyskaniu zwolenników nowej nauce wiele już słyszał, ale nie spodziewał się, że go zastanie w obozie. Że Bernard znakomicie do ludu przemawiał, wiedział Luter dobrze, a jednak zastanowiła go siła wymowy, jaką słuchaczy podbijał. Niemniejszą były dlań niespodzianką bluźnierstwa przeciw Rzymowi, w których mówca przewyższył nawet samego Lutra.

 

Brat Bernard miał jeszcze dwóch słuchaczy, których obecnie się nie spodziewał. Może o sto stóp ponad kaznodzieją była w skale jaskinia. Strome skały, które ją otaczały, nadawały jej pozór twierdzy, do której wąska tylko prowadziła ścieżka. Wejście zasłaniał krzak wielki, za nim siedział mąż od stóp do głów uzbrojony. Głowę wsparł na rękach i bardzo zdawał się być zamyślony. Na szyszaku powiewały resztki białego pióropusza. Na zbroi widoczne były ślady krwi, również na rękojeści miecza, który leżał przy nim wraz z toporkiem. Z oblicza sądząc, był to człowiek w wieku; chyba, że jakaś troska wyorała głębokie bruzdy na twarzy i tak rysy jego zmieniła. Obojętnie przysłuchiwał się słowom Bernarda. Ale skoro reformator sam wstąpił na kazalnicę – więcej zbiegiem okoliczności niż chęcią nauczania powodowany – słuchał go rycerz z natężoną uwagą, tupiąc gwałtownie nogą, gdy oklaski tłumu nie pozwalały mu dosłyszeć wszystkich wyrazów mówcy.

 

Kilka kroków za rycerzem siedziała niewiasta, która żywo przypominała powieści o zaczarowanych księżniczkach. W białej była sukni, niebieską szarfą przepasanej. Jedwabny włos w bogatych kędziorach spływał jej na ramiona. Białą rączką odgarniała go często z czoła. Piękną była, a łagodnym okiem spoglądała raz na rycerza, to znowu wznosiła je, jakoby ze skargą ku niebu. Jeżeli niewiasty tej, w takim ubraniu, szczególniejsze jakie nie sprowadziły tu okoliczności, to rzeczywiście prawda być musi, iż w lasach przebywają boginki i takie diabliki, o jakich reformator właśnie prawił.

 

Luter piorunował w tej chwili w sposób sobie właściwy przeciw zwolennikom Papieża, których porównywał z rozmaitymi gatunkami diabłów, a Papieża przedstawiał jako największego diabła – antychrysta. Ostatnie zwłaszcza słowa krótkiego ale namaszczonego kazania przyjęli chłopi z oznakami wielkiego zadowolenia.

 

– Nie ustawajcie, bracia! – wołał – aż nie runie cały rzymski Babilon. Zrzućcie diabelskich biskupów ze stolic, strąćcie panów z pysznych siedzib, wyrzućcie małych i wielkich tyranów z zamków i pałaców, które pochłaniają chrześcijańską wolność! – Zrzućcie ich! – precz z nimi! precz z wszystkimi, którzy sprzeciwiają się słowu Bożemu i nie chcą go przyjąć! Bóg łaską zapłaci – kończył uroczystym tonem – wszystkim, którzy mienie i życie poświęcą, aby znieść straszną niedolę a szerzyć czystą Ewangelię (2).

 

Nieskończone oklaski grzmiały, gdy Luter schodził ze skały. Żaden pewnie kaznodzieja nie zyskał tyle pochwał, ile ich słyszał reformator. Wszyscy unosili się nad jego słowami, wyjąwszy rycerza z jaskini, którego oczy zdawały się śmierć i zgubę nań ciskać. Chłopom nie było więcej potrzeba zachęty, aby na krwawej drodze postępowali dalej. Oczywiście, iż nie przeczuwali, że ten sam Luter, gdy chłopi zostaną zwyciężeni, będzie wzywał książąt, aby chłopów zabijać jak psy wściekłe.

 

Kilku zbiegłych mnichów zaprowadziło Lutra na wywyższone nieco i wolniejsze miejsce, gdzie go suto częstowano potrawami i napojami, zrabowanymi z kuchni i sklepów klasztornych. Dowcipy i przycinki Lutra umilały skromną ucztę. Najbardziej podobali sobie w nich dowódcy małych oddziałów, których wyborny humor Augustianina do tego stopnia rozweselił, że przysięgali, iż weselszego popa nigdy w życiu nie widzieli. Luter daremnie dowiadywał się, jaki był właściwie cel najbliższej wyprawy, do której widział ich przygotowanych. Niczego więcej nie mógł się dowiedzieć, jak, że nim rok minie, wszystkie klasztory i zakłady kościelne w państwie Niemieckim będą spalone, wszyscy zakonnicy i biskupi nawróceni albo powieszeni, i że przed zajściem słońca jeszcze jednego klasztoru ubędzie na ziemi.

 

Nagle rozległy się z niewielkiej odległości pomieszane głosy i słychać było tony religijnej pieśni. Rozweseleni towarzysze uczty ciekawie wyczekiwali, co to będzie i wnet miła niespodzianka wielką sprawiła im radość. Aby zrozumieć następne wystąpienie chłopów, potrzeba sobie przypomnieć, że Luter nie posiadał się z radości, jeżeli widział obrzędy kościelne wyszydzane. Sam wymyślił wiele obrazów, które w śmieszność obracały obrzędy Kościoła katolickiego, bo czuł, że obrzędy wielce wpływają na lud. Wiedział, że lud od dzieciństwa wielką okazuje cześć dla obrzędów, i dlatego w śmieszność je obracał, aby ludowi wykazać ich nicość, a przez to prędzej od prawdziwej wiary odprowadzić. Brat Bernard domyślił się, czym Lutra najlepiej zabawi, urządził więc śmieszną procesję, do której potrzebnych przedmiotów dostarczyły zrabowane kościoły.

 

Właśnie spoza gęstych krzaków pokazał się krzyż zrobiony z dzidy i kawała poprzecznego drzewa. Bo choć burzyciele bałwochwalstwa rzymskiego wszystko zabierali z klasztorów, krzyża nie mogli znaleźć w obozie, gdyż krzyże, jako rzecz więcej obrażającą uczucie reformatorów, natychmiast palono. Luter, na widok niosącego krzyż, głośnym wybuchnął śmiechem. I było się z czego śmiać. Zacny krucyfer bowiem pęcherzyną obwiązał głowę, aby naśladować wygolone głowy zakonników. Przywdział habit obszerny, w tyle pełno w kapiszon nakładł przedmiotów do jedzenia, aby wyśmiać zwyczaj zakonników żebrzących, których Luter znieść nie mógł, i raczej kamienować ich kazał sześciofuntowymi kamieniami, niż jednym serkiem obdarzyć. Garb, który miał z natury, jeszcze powiększył, tak, że podobny był do beczki z przyprawioną głową. Policzki wydymał ciągle, a oddychając ciężko, poruszał włosy, rosnące na nosie czerwonym. Zaraz po nim szedł osioł w zakonnym ubraniu, a na nim człowiek ubrany po kapłańsku, w ornacie przywdzianym dla większej uciechy, przewrotnie. W lewej ręce trzymał naczynie z olejem, którym namazywał uszy osła, a mrucząc, naśladował modlitwę i żegnał głowę osła. Reformator cieszył się z tego bardzo, bo widział jaki skutek miały klątwy jego, rzucane na sakrament Bierzmowania (3). Widok ten nawet uczonego Filipa Melanchtona, bo on to był towarzyszem Lutra, rozśmieszył.

 

Dalej następował cały szereg podobnych obrazów, z których jeden aż do łez rozśmieszył Lutra. Na wielkim wieprzu, którego głos mieszał się z głosem śpiewaków, siedział człowiek, przedstawiający osobę Papieża. Ubiór opata go stroił, w ręku miał coś, czego nie będziemy opisywać, bo czytelnik, który zna, jak Luter Papieża malował, domyśli się, co to było (4). Do głowy przyprawił sobie ogromne ośle uszy, na czoło rogi koźle, wyobrażające rogi diabła, a ręką poruszał, jak gdyby błogosławieństwa udzielał. Jednym słowem całość przedstawiała obraz, jaki wylągł się w wyobraźni Lutra, aby duchowną władzę Papieża podać u ludu w pogardę i pośmiewisko.

 

Przeszła wreszcie procesja z krzykiem i hałasem, a Luter, obcierając pot z czoła, zawołał z zadowoleniem:

 

– To był widok dumnej władzy diabła, którą przez długi czas ogłupiał chrześcijaństwo. Niedługo, a będzie inaczej, choćby też wszystkie klasztory runęły i antychryst do piekła uciekać musiał razem ze służalcami babilońskiej nierządnicy: biskupami i księżmi.

 

Przy tych słowach ogień tryskał z ócz Lutra, ale wnet uspokoił się, gdy spojrzał na pełen kielich Bernarda.

 

– Szkoda – odezwał się Bernard – że naszego dowódcę znowu coś trapi. Piłby z wami lepiej, niż ja. Dziś na włos podobny do Saula: oszczep przy nim, usta zawarte, oczy w ziemię wlepione, broda rozczochrana, a oblicze jak z żelaza wykute! Dawida potrzeba, aby zagrał na harfie!...

 

– Dziwny człowiek! Czy często miewa takie napady? – pytał Luter z czułością, przybierając minę lekarza, który dopytuje się o stan chorego.

 

– Bardzo często, w czasie pokoju prawie zawsze – odpowiedział Bernard. Ale gdy przyjdzie do zdobywania zamków, gdy śmierci może zaglądać w oczy, nie masz weselszego człowieka nad naszego dowódcę.

 

– Jeżeli tak, to niesłusznie porównywasz go z Saulem. Dawidowi on raczej podobien – mówił Luter. Gdy chodziło o pobicie Kanaanitów albo sług Baala, rześki był i wesoły, a gdy w domu siedział, grzechy sobie przypominał, pościł, śpiewał psalmy, martwił się, i widocznie szał go napadał.

 

– Czy i wtedy już żyli Papieża uczniowie, kiedy Dawid pościł i pokutował? – przerwał Grimmeisen, jeden z mniejszych dowódców rokoszan.

 

– Zapominasz niezawodnie – odparł uczony Doktor – że Belzebub starszy jest od Adama. Cóż dziwnego, że Dawidowi diabeł postu i pokuty wjechał w ciało, i że całe wojsko żydowskich kapłanów nie potrafiło go stamtąd wypędzić!

 

– Z tych diabłów żaden nie opętał dowódcy naszego – mówił śmiało Grimmeisen – bo zjada i pije za trzech, a czwartego by pokonał. Z pewnością nie ma w nim diabła postu!

 

A że miał Doktora za bardzo uczonego we wszystkim, zapytał dalej:

 

– Jeżeli diabeł postu nie opętał dowódcy, jakiż tedy duch w nim siedzi? Jakież są rodzaje diabłów?

 

Luter z zadowoleniem przyjął takie pytanie, bo wprowadziło go ono na przedmiot, o którym z własnego doświadczenia bardzo wiele miał wiadomości. Odezwał się tedy:

 

– Zostawmy w pokoju piekielne duchy, mój przyjacielu. Strzeż się przecież małych i wielkich diabłów, którzy przez papiestwo chrześcijan obałamucają, a tymi są: diabły pielgrzymek, odpustów, mszy, klasztorów, bractw, świętych, kacerzy, Papieży i klątw kościelnych (5).

 

Nazwy te wymawiał Luter z taką biegłością, że Grimmeisen z otwartymi usty patrzał na Doktora, mającego tak wielką znajomość złych duchów, które i jemu dawały się nieraz we znaki, nabawiając go w niektórych dniach straszną trwogą i bojaźnią. Przyszedłszy ze zdziwienia trochę do siebie, mówił znowu:

 

– O mszalnym diable wiedziałem, dlatego tak gorliwie zabierałem kielichy, pateny, puszki, monstrancje, szaty kapłańskie, i mordowałem księży. O diable świętych jeszcze nic Bernard nam nie opowiadał.

 

– To właśnie najgorszy rodzaj diabłów – zapewniał Luter – ci właśnie najwięcej dusz zjednali antychrystowi w Rzymie, gotując im doczesne katusze wiecznie (6). Ale wy nie jesteście sługami diabła Papieża, wy jesteście wolnymi dziećmi Boga, wolnymi przez czystą Ewangelię, którą ja światu objawiłem. Chrystus jest Panem naszym, w nim się chlubimy. On uwolnił nas z więzów zakonu, jeno zatwardziałych służalców zostawił w mocy szatańskiej. Śmiejcie się z ich uczynków, przez które usprawiedliwić się chcą; niech w piekle przepadają wszyscy pyszni bałwochwalcy, razem z dobrymi uczynkami. Was sama wiara zbawi. Odzierajcie, mordujcie, zrywajcie święte węzły małżeństwa, żyjcie wedle upodobania i skłonności w nowej Ewangelii, bo przez to staniecie się podobnymi Chrystusowi, który wedle wyrzeczeń proroków poczytan był za największego złoczyńcę, mordercę, świętokradcę, bluźniercę (7).

 

Grimmeisen w zamyśleniu spuścił oczy ku ziemi, miotany dręczącymi wątpliwościami.

 

Po chwili odezwał się znowu:

 

– Ewangelia wasza dobra, bo na wszystko zezwala... ale – zamilkł i ramionami wzruszył.

 

– Jakie ale? – pytał Luter ciekawie.

 

– Mnie się zdaje, że nauka wasza, która bardzo przypada nam do gustu, w końcu przecież trochę złego sprowadzi. Gdybyśmy to mieli zapewnienie, że Ewangelia wasza jest niesfałszowaną, że jest prawdziwym słowem Bożym! Papież dosyć długo nas torturował – a ja życia nie dałbym za to, czy Ewangelia wasza jest zupełnie nieomylna!

 

Podobne wątpliwości i życzenia było można wyczytać z oblicza i innych, obok stojących.

 

– Tego diabła wątpliwości wnet z was wypędzę – mówił Luter śmiało. Piętnaście set lat wierzyło chrześcijaństwo Papieżowi, poddawało się jego tyranii, bo on, kłamca, twierdził, że nieomylny jest w rzeczach wiary i obyczajów. Piętnaście set lat biedni chrześcijanie pościli, umartwiali ciało, biegli do klasztorów, bałwochwalstwu się oddawali, bo rzymski antychryst je wymyślił. Kiedy teraz zdejmuję chrześcijaństwu, ślepemu dotąd, jarzmo rzymskie, gdy utrapionych uwalniam od tyranii Papieża, czyż nie dopełniam uczynku miłosiernego? Któż jest nieomylny? Czy ten, który dręczy ludzi postem, umartwieniem ciała, biczowaniem, czy też ten, który naucza, że sama wiara zbawia? Jeśli Papież jest nieomylnym, ja stokroć więcej jestem nieomylnym; bo ja nie dręczę człowieka, ja go uwalniam od dobrych uczynków. Kto to jest Papież? To diabła pomocnik, morderca biednych dusz! Będziecież mu wierzyć; pozwolicież mu męczyć się? – wolna droga! Atoli jeżeli pragniecie się uwolnić od cuchnącej nauki Rzymu kłamliwego, mojej słuchajcie nauki, w niej nie masz słówka kłamliwego. Moje słowa Bożymi są słowami. Ufajcie mojej nauce, bo ona Boska! Jeżeli ślepy świat mógł wiele set lat wierzyć rzymskiemu antychrystowi, – ku doczesnemu i wiecznemu zatraceniu, – wierzcież mnie teraz, który jestem wybranym naczyniem Bożym, wierzcież mi ku wiecznemu waszemu szczęściu i weselu!...

 

Luter coraz więcej się zapalał w wypełnianiu powołania swego, chcąc przekonać chłopów o prawdziwości i wolności nowej Ewangelii.

 

Z zadowoleniem patrzał, jaki skutek wywierała na buntownikach mowa jego, którym wiele zależało na tym, aby mordem i drapiestwem podobnymi stać się mogli Chrystusowi, bo już nieraz zbroczyli ręce krwią papistów i korzystali z wolności głoszonej przez Lutra Ewangelii, choć sumienie często z nią zgodzić się nie chciało.

 

– Dosyć nauki – kończył wreszcie Luter – pójdźmy teraz do mężnego dowódcy. Ciekawym poznać dzielnego bojownika Chrystusowego.

 

– Może byśmy dalej jechali? – pytał Melanchton, w którego twarzy dziwny malował się niepokój, wzmagający się, im więcej zbliżali się do naczelnika chłopów.

 

– I cóż tam? – odparł niechętnie Doktor, który, wypiwszy znaczną ilość wina, wcale nie miał ochoty w samotną puszczać się podróż. Nic nas nie nagli, Filipie! Piękna Kasia, jak nazwałeś moją narzeczoną, może zaczekać na swego Marcina w Arnstein. Nie trzeba nareszcie kobiet. Lepiej, że żona na męża zaczeka, jak że mąż ma czekać na żonę. A zresztą dosyć natłukłem kości na przebrzydłym szkapsku, nie spieszno mi więc wcale!...

 

Melanchton wiedząc, że uwagi nie zdałyby się na nic, szedł w milczeniu z innymi, postępując tuż za Bernardem, prowadzącym ich do namiotu dowódcy.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 35-51.

 

Przypisy:

(1) Chłopi nosili wówczas trzewiki wysoko sznurowane "Bundschuh". Po raz pierwszy z nienawiści dla panów, którzy inaczej ubierali się, wzięli chłopi trzewiki na sztandar w Untergruenbach, biskupstwie Spirskim, 1502. (Przyp. tłum.).

 

(2) Wyd. Witt. II, cz. 7, 314 b, i 316 a XII. Str. 223. I, 51. Exeg. do pror. Habak. p. 339, 347, 352-356. Powyższe kazanie dosłownie znaleźć można w zacytowanych dziełach. Całego niepodobna tu przytoczyć. To wszakże wystarczy dla czytelnika do poznania Marcina Lutra i jego zwolenników. Każdy przyzna, że podobne zasady, wygłaszane przez reformatorów protestanckich, nie są zgodne z nauką Chrystusa Pana.

 

(3) Wyd. Witt. cz. dr. 6, f. 169 b.

 

(4) Eisl. wyd. Str. 361 b.

 

(5) De concil. Wyd. Witt. cz. II, 7, 504 b.

 

(6) De concil. Wyd. Witt. cz. II, 7, 240.

 

(7) IV. Jen. in cap. 3 ad Gal., p. 91.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXV, Kraków 2015

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: