LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Zalotnik

 

~~~~~~

 

"Dałem ci rozkaz abyś dom mój mijał,

Bo słyszałeś, jakem ci otwarcie powiedział:

Moje dziecko nie dla ciebie!".

 

Shakespeare.

 

– Kto ci wręczył tę kartkę, chłopcze? – pytał hrabia.

 

– Jakiś pan nieznajomy.

 

– Gdzieś go spotkał, jak wyglądał?

 

– Siedział na kamieniu w dolinie, pytał dokąd idę, a potem dał mi tę kartkę.

 

– Dziwna zaprawdę wiadomość! – mówił Werner, a patrząc w pismo, czytał: "Strzeżcie się, panie! Wnet na was kolej". Cóż to znaczy?

 

– Chłopi szykują się na nas – zagadnął Herman.

 

– Czy to był chłop, zakonnik, czy szlachcic?

 

– Na chłopa nie wyglądał – odpowiedział chłopiec. – Ani zakonnikiem nie był, bo miał długi miecz przy boku i róg bardzo piękny. Na czapce piękne pióra, kaftan zielony i czarny, złoty, czerwony i żółty.

 

– Może to próżne strachy – mówił Werner. – A to co? – i otworzył zapieczętowane pismo. – Ach, od karmelity! Zaraz możesz mu dać odpowiedź. Czegóż chce? Wykupu za rycerza z Hoenfels? Chłopi, pisze, schwytali go. Wieczorem musi się odbyć dysputa, spodziewam się, że Lutra pokona, bo inaczej! Więc żebrze znowu. Ile dać wykupu, nie pisze.

 

– Każdej chwili spodziewają się z powrotem posłańca wysłanego do obozu chłopów – odpowiedział Herman.

 

– Powiedz czcigodnemu ojcu – mówił hrabia, stając przed chłopcem, – że jeszcze dziś dam mu znać, co myślę uczynić. A to dla ciebie; tęgi z ciebie chłopak, sądzisz o ludziach z piór, czapek i rogów!...

 

Przy tych słowach dał mu srebrny pieniążek i kazał odejść.

 

Wesoły chłopiec, ucieszony srebrnikiem, opuścił zamek, którego właścicielowi wszystkie skarby tyle nie sprawiły radości, ile jemu otrzymany podarek. Prędko znalazł się w dolinie. Z tego, co widział, osądził, że kartka, którą zaniósł musiała być wielkiej wagi, dlatego z daleka już patrzał, czy na kamieniu jeszcze siedzi ten sam człowiek, który mu kartkę wręczył. Skoro go zobaczył, zwolnił biegu, nieznajomy zaś natychmiast powstał, i biegnąc ku chłopcu, pytał:

 

– Oddałeś karteczkę?

 

– Oddałem, panie!

 

– A hrabia co mówił?

 

– Że to może próżne strachy.

 

– Próżne strachy? Że też nigdy nie zważamy na przestrogi! Nie wiesz ty, chłopcze, czy jacy obcy goście nie przybyli wczoraj do klasztoru?

 

– Co dzień przychodzą do nas obcy. Izdebka odźwiernego często pełna aż do uduszenia, tyle nazbiera się głodnych po chleb i polewkę. Sam jestem sierotą, nie należę do klasztoru, a przecież mogę tam pozostać, aż nie urosnę i nie będę umiał zapracować sobie na chleb.

 

– Dzielny z ciebie chłopiec! Nie przybyła wczoraj do klasztoru jaka szlachcianka? – pytał nieznajomy dalej.

 

– Panie, co to jest szlachcianka?

 

Nieznajomy uśmiechnął się.

 

– Trudno ci to wyjaśnić, mój synku! Światem dla ciebie spokojny klasztor, nie znasz rozmaitych stanów i godności wśród ludzi, o które niejeden przez całe życie się ubiega – i patrzał chwilę w ziemię. Chłopiec stał przed nim, wpatrując się w smętne jego oblicze.

 

– Macie wy też tutaj obraz Najświętszej Maryi Panny? – zapytał nieznajomy.

 

– O mamy! – odpowiedział chłopiec wesoło. – Co dzień przed nim odmawiam różaniec. Bo Najświętsza Maryja, tak mówił mi Ojciec Dominik, więcej mnie kocha, niż moja własna matka, która tam wysoko jest w niebie.

 

– Czy dziś rano nie modliła się przed tym obrazem jaka obca pani?

 

– O, modliła się bardzo piękna panna! Modliła się tak pobożnie i bardzo płakała; pewnie ma wielki smutek w sercu. Ale Najświętsza Maryja Panna jest potężna. Ona z pewnością jej pomoże. O. Dominik nam powiadał, że Najświętsza Maryja żadnego pobożnego człowieka nie opuści, i dlatego co dzień Jej przyrzekam, że będę pobożnym i dobrym, aby mi w każdej potrzebie dopomogła.

 

– Więc wiesz, że obca pani jest pobożną i dobrą, a skąd ty to wiesz?

 

Chłopiec uśmiechnął się trochę zaambarasowany, pobawił się palcami, a potem, patrząc czule w oblicze nieznajomego, odpowiedział:

 

– Że jest dobrą, widzę z jej miłych ócz i miluchnego jej oblicza, które zupełnie tak wygląda, jak oblicze anioła w ołtarzu św. Mikołaja.

 

Nieznajomemu podobała się ta mowa, zdawało się nawet, że maleńki rumieniec oblał mu twarz.

 

– Wszak ta pani wczoraj przybyła do klasztoru?

 

– Tak, wczoraj, Panie.

 

– Weźmij to, dobry chłopcze! Teraz idź i dopełnij, co ci hrabia polecił.

 

Ucieszony nowym podarkiem, poszedł chłopiec wesoło dalej.

 

– Więc teraz mogę zawierzyć Justowi; ona rzeczywiście znajduje się w Schoenfeld! Nawet niewinnemu dziecku podpadła niewinność Gizeli i niebiańska jej piękność; aniołem ją nazwał! Jakżeż prawdziwie odgadł czystą jej duszę z miłych ócz! – mówił Hilchen Rotenek; bo on był tym nieznajomym, ale tak zmieniony, że trudno w nim było poznać naczelnego wodza chłopów.

 

Stara, wytarta pod pancerzem, pokrwawiona odzież skórzana ustąpiła miejsca świetnemu ubraniu, jakiego używali ludzie jego stanu. Spodnie wąskie aż do kolan, z czerwonej były materii, od kolan rozszerzały się, a wyłożone były jedwabiem. Złote lampasy zdobiły je całe. Kaftan bez rękawów był z czerwonego aksamitu, na ramionach, piersiach i plecach wyłożony fioletowym jedwabiem. Złotych wyszywań na nim wiele, rękawy spodniego odzienia z żółtego jedwabiu, w czerwone pasy. Na szyi zawisł złoty łańcuch ze złotym medalem. Przy pasie puginał z drogą rękojeścią, miecz zostawił widać dla większej wygody w domu, bo srebrne pasy wisiały luźno przy boku. Na jedwabnym zielonym sznurku wisiał róg srebrny, jakiego używali panowie na polowaniu, jako też w podróży do dawania znaków służebnym. Głowę okrywał lekki birecik z białym piórem. Jasne kędziory miał starannie ułożone, jednym słowem mimo pewnej melancholii, rozlanej w obliczu, niepodobna było młodzieńcowi odmówić piękności, którą podnosiła jeszcze widoczna odwaga i męstwo.

 

– Modliła się i płakała – mówił sam do siebie – zapewne za ojca. Czemuż nie mogę dzielnego tego męża sobie pozyskać! Jeśli córka nie jest lepiej dla mnie usposobioną, o wtedy!

 

Umilkł, przytłumiając powstające w sobie gwałtowne uczucie.

 

– Dziwna! Z wilkami i niedźwiedziami podjąć walkę za nic sobie poczytuję! Przy najzuchwalszych przedsięwzięciach nie wstrzymywała bojaźń moich kroków; a teraz, teraz serce gwałtownie mi bije, gdy mam stanąć przed aniołem! Zaprawdę dziwna! Czy już tak upadłem, że jako duchy piekielne uciekam przed niebianem? Że lękam się światła, a szukam jak one ciemności? Prawda, niejednej zbrodni dokonała ta ręka, sumienie czyni wyrzuty, aleć przecież pragnę światłości. Więc odwagi, a jeśli mój zamiar spełznie na niczym, wtedy najciemniejszy las w państwie ujrzy w najcichszym, w najskromniejszym zakątku swoim pokutującego aż do śmierci zbrodniarza!...

 

Z tym dziwnym postanowieniem udał się z drogi głębiej w bór. Może sto kroków od miejsca, gdzie dotąd bawił, leżało sześciu towarzyszy Roteneka; maleńka garstka z oddziału, którym dowodził w czasie przeszłej wojny. Konie chodziły swobodnie, siodła i rynsztunek ułożone były w porządku. Zupełna zbroja rycerska stała przy drzewie, a przy niej w myślach zatopiony Wolfgang z Hoenfels. Rycerskie słowo dał Rotenekowi i dlatego swobodnie mógł się poruszać, przecież nie dalej jak dwieście kroków od towarzyszy. Przy panu siedział na ziemi sługa Just. Stary sługa smutnie patrzał, gniew zaś widać było w jego oczach, ile razy spojrzał na Wolfganga.

 

Skoro zobaczył Roteneka powracającego, odezwał się:

 

– Młodzieniec nadchodzi! Idźcie z nim, panie, bardzo proszę! Na sumienie biorę, że zeń poczciwy zrobił się rycerz. Bo czyż inaczej byłby was z własnym niebezpieczeństwem wyrwał ze szponów chłopskich? Czy inaczej byłby przyrzekł, że opuści chłopów, gdy przecież jako wódz naczelny miał dosyć sposobności do zebrania majątku z klasztorów i dóbr? A wreszcie mógł się i królem ogłosić, bo bardzo się zanosi na to, że chłopi będą panami w państwie. A jednak Hilchen odrzuca bogactwa i królestwa i biegnie za naszą panienką; czyżby go dlatego nie miała ukochać? Przecież piękny, przystojny młodzian, przypatrzcie mu się! Na śmierć zakochany w pannie, a ja śmierć połknę, jeżeli i ona wzajemnie go nie kocha choćby dlatego tylko, że wam życie uratował. Więc idźcie z nim, przedstawcie mu Gizelę!

 

Stary sługa jeszcze dalej chciał zjednywać pana dla wodza, ale Rotenek nadszedł właśnie i skromnie stanął przed Wolfgangiem.

 

– Wreszcie mogę oddać najmilszej Gizeli ojca – mówił młodzian. – Ale pod tym warunkiem, że dopomożesz mi w staraniu się o nią.

 

Hoenfels podniósł głowę, spojrzał pogardliwie na Hilchena, a pochyliwszy się ku ziemi, nie rzekł ani słowa. Młodziana ubodło takie lekceważenie. Zacisnął usta, wzdychając patrzał w ziemię, a oblicze jego powlekało się wielkim smutkiem. Just potrząsł głową i zdawało się, że pan go mocno gniewa i niepokoi.

 

– Idźcież już! – mówił tonem, w którym przebijał wyrzut. – Po cóż dłużej jeszcze ma nasza panienka dla was się dręczyć? Szelmą będę, jeżeli oczy jej nie uschły od łez od czasu, gdy was pojmano!

 

– Jeśli takie będą warunki, to jeszcze długo może płakać za mną – odparł Hoenfels. – Moje dziecko w takie mam oddać ręce? I jeszcze swata odgrywać rolę? Nie! Za taką cenę to wolę dopiero w niebie z nią się zobaczyć!

 

– Gdybym ja był królem – mówił Just – i miałbym córkę jeszcze piękniejszą, jeśli to w ogóle być może, niż Gizela, a ten pan uczyniłby i przyrzekłby mi tyle, ile dla was uczynił i ile wam przyobiecał, widzi Bóg, chętnie byłbym swatem.

 

– Gdyby twoja poczciwość i wierność nie była większą, jak twój honor – mówił z gniewem Hoenfels – batami kazałbym cię był wygnać z mej służby!..

 

– Ja, co prawda, nędznym jestem sługą, któryby dla pana swego i dziesięć razy śmierć ponieść był gotów – mówił Just dalej – krew szlachecka nie płynie też w moich żyłach, ale chrześcijaninem jestem i wiem, co nam kapelan zakonny powiadał, że nie należy kruchej trzciny łamać. Prawda, że ten pan spalił nasz zamek, ale dziś łzami gasiłby ten ogień, i dlatego gniewacie się na niego? Prawda, prowadził chłopów na rabunek, ale dziś żal mu, że dopuścił się takiej zbrodni, i chce we krwi rokoszan obmyć wszystkie plamy duszy swej, czy to nie dosyć? Czegóż więcej chcecie od niego? Kocha waszą córkę, bo to anioł, kogoż by to dziwiło? Pragnie, aby go taki anioł stróż naprowadził na dobrą drogę, czy to nie godne pochwały? Czemuż, panie, stawiacie takie przeszkody?

 

Wolfang tak groźnie spojrzał, że Just, którego mowa bardzo się Rotenekowi podobała, zamilkł. Dłuższy czas milczeli wszyscy. Hoenfels stał zimny naprzeciw Roteneka, który dotknięty do żywego wzgardą, jakiej doznał, coraz więcej tracił zimnej krwi.

 

– Przyznaję – rzekł wreszcie – że sposób, w jaki staram się o córkę waszą, jest dziwny, a początek mej miłości, powiedziałbym, prawie cudowny. Wystawcie sobie człowieka, który błąkał się na złych drogach, który pogrzebion był w ciemności! Wtem zjawia mu się anioł światłości, w odblasku jego cnót poznaje swoje zbrodnie, w jego piękności swą podłość i upadek; czy powinniście na takiego człowieka się gniewać, jeżeli dla tego anioła zapiera się siebie? Patrzcie, tym człowiekiem ja jestem, i... Gizela!

 

– Pozwolisz – przerwał Hoenfels – że użyję twego porównania i zastosuję je do obecnego położenia. Aniołem Gizela, dobrze! Diabłem ty, nieprawda? Jakżeż może anioł łączyć się z diabłem? Czy to nie śmieszne, głupie, ba, zuchwałe? Nie, w łańcuchy mnie okujcie, rzućcie do najciemniejszej wieży, ale mego pozwolenia nie otrzymasz – na wieki nie otrzymasz!

 

– Twardy, nieugięty człowieku – odpowiedział Hilchen, podnosząc dumnie głowę. – Przekonasz się, że córka twoja jest szlachetniej usposobiona! A gdyby czystych, szlachetnych a serdecznych uczuć podzielić nie miała, o wtedy jedno słowo: "twoja ręka będzie okupem za ojca!" a Gizela na zawsze rzuci się w me objęcia. W tej chwili tego dowiodę!

 

I poszedł ku klasztorowi. Just życzył mu w sercu jak najlepszego powodzenia.

 

Ze wszystkich stron otaczały klasztor wysokie mury, wyjąwszy od zachodu, gdzie stał kościół. Przez sad, tuż dotykający do kościoła, prowadziła ścieżka do małych drzwi kościoła. Gdy mieszkańcy klasztoru wchodzili do kościoła drzwiami zaraz z korytarzy klasztornych, obcy małego używali wejścia.

 

I Hilchen doszedł ścieżką do furty. Namyślał się, czy zadzwonić, czy też inny jaki obrać sposób do osiągnięcia swego zamiaru.

 

Gdy tak rozmyślał, stojąc pomiędzy drzewami, zbliżył się drogą od Arnstein spiesznie sługa hrabiego Wernera. Bardzo widać mu było pilno, bo więcej biegł, niż szedł, a skoro zbliżył się do furty, pociągnął gwałtownie za dzwonek. Gdy zaś mimo to drzwi się nie otwierały, pukał niecierpliwie nogami, przeklinał starego odźwiernego i na nowo począł dzwonić tak długo, aż nie usłyszał zbliżających się kroków.

 

– Człowieku! co za hałas piekielny! Wstydź się, prostaku! – gniewał się stary odźwierny, odsuwając zwolna zasuwę. – Możesz długo czekać, aż wnijdziesz! Co za ludzie, gorsi od pogan – i odsunął drugi rygiel. Diabeł niech będzie odźwiernym! Ale dopóki ja nim będę, wytrzymam gorąco kąpanych kpów i nauczę ich czekać. – Za czasów św. Bernarda króle i cesarze z pokorą czekali przed furtą; ale dziś lada kto ciągnie za dzwonek i dzwoni, jakby na gwałt!

 

Odsunął i ostatni rygiel i otworzył drzwi.

 

– A! strzelec pana hrabiego! Pilną masz pewnie sprawę, że taki gwałt robisz!

 

– Oczywiście, stary mruku! Zaprowadź mnie prędko do mnicha Dominika; mam rozkazy dla niego od mego pana.

 

Odźwierny nie ruszył się z miejsca, trząsł siwą głową z nieukontentowaniem i mierzył strzelca od stóp do głowy.

 

– Kogo sobie życzysz? – pytał jakby zdziwiony. – Mnicha Dominika? Pewnie chcesz powiedzieć: do czcigodnego ojca Dominika! I prędko? No, możesz sobie, mój łaskawco, poczekać trochę.

 

– Dalej, stary! Hrabia nie zna żartów, a tobie doprawdy potrzeba się starać o łaskę pańską.

 

– Tak? A czemu? – pytał stary.

 

– Bo od niego zależy, czy waćpan dłużej będziesz piastował urząd odźwiernego, czy też rzucą cię w kąt, do starych gratów!

 

– Kłamiesz! – odezwał się stary z gniewem. – Hrabia mi nie dał kluczy, hrabia mi też ich nie odbierze.

 

Strzelec rozśmiał się szyderczo.

 

– Czego nie weźmie? twoich kluczy? Hm a jeżeli zabierze cały klasztor ze wszystkim, co w nim jest? któż mu zabroni?

 

– Za czasów św. Bernarda to by taką piękną mowę batami poskromił! – mówił starzec; – ale dziś świat przewrotny. Złodzieje, rabusie, łotry górą, a poczciwi nic nie znaczą!

 

Ciągle mrucząc sobie pod nosem, szedł przed strzelcem przez dziedziniec, pomiędzy furtą a klasztorem położony. Skoro weszli na korytarz, zdjął starzec

pobożnie czapkę i przeżegnał się, bo przechodzili około wielkiego krzyża.

 

– To, co prawda, tylko z drzewa – mówił, widząc szyderczy uśmiech strzelca – ale to obraz naszego Zbawiciela, któremu tylko ewangelicy odmawiają czci należnej. Tak, tak! ukrzyżowaliby Go znowu, gdyby Go dziś mieć mogli. Że zaś nie mają Zbawiciela żywego, znieważają Jego obrazy.

 

Po takim napomnieniu, na które strzelcowi wszystka krew do głowy zbiegła, szedł starzec dalej, zbierając w drodze maleńkie źdźbła słomy, które tu i owdzie znalazły się na czystej czerwonej posadzce. Nawet strzelcowi, podobała się nadzwyczajna czystość i porządek, ale gniewał się, że stary odźwierny co chwilę przystawał i oddawał cześć obrazom świętym, w korytarzu rozwieszonym.

 

– Jak też możesz, człowieku, głuchym, martwym obrazom tyle się kłaniać? – odezwał się strzelec. – Spiesz się; gdy będziesz wracał, możesz im się kłaniać, ile ci się podoba.

 

Ale taka mowa właśnie przeciwny wywarła skutek, bo starzec stanął, spojrzał znacząco słudze w oczy i rzekł:

 

– Głuchymi i martwymi nazywasz Świętych? Chłopcze, ty tego nie rozumiesz! Ani słowa, że obrazy z drzewa, ale też drzewu czci nie oddaję, do tego cześć moja się odnosi, którego to drzewo przedstawia. Jeśli się zbliżę np. do św. Wawrzyńca z kratą, która mi przypomina, że poganie tego świętego męża dla mocnej wiary żywcem piekli – ukłonię się nisko, wszelką cześć okażę dla męża, który tak bohatersko życie dawał za wiarę, i pytam samego siebie, czyby też stary Jan wolał raczej żywcem dać się upiec, niż odstąpić od wiary? Poczym mówię sobie: św. Wawrzyńcze, módl się za nami – i idę dalej. Zrozumiałeś? Zrozumiałeś teraz, co znaczą moje pokłony?

 

– Czy już blisko jesteśmy u celi czcigodnego ojca? – pytał strzelec z wymuszonym szacunkiem, lękając się, by snadź stary znowu nie uczył go grzeczności.

 

– Zaraz, zaraz! – i pokazał na drzwi w ganku.

 

Przyszli właśnie do miejsca, gdzie była klauzura, maleńka krata od góry aż do dołu przegradzała korytarz. Poza kratą rozpoczynał się właściwy klasztor: żadna zakonnica nie mogła bez pozwolenia starszych tego miejsca przestąpić, i to li tylko dla ważnej bardzo przyczyny. Jeszcze z tej strony klauzury znajdowała się celka karmelity, w której przebywał, jeżeli jakie sprawy duchowne zatrzymywały go w Schoenfeld. Surowość przepisów atoli nie pozwalała mu tam zostać przez noc, zawsze musiał wracać do Arnstein. Odkąd przecież szerzyć się począł bunt w państwie, a od Kościoła wielu odrywać się zaczęło, podwoił Dominik umartwienia swoje. Całe noce na klęczkach w kościele klasztornym przepędzał już to na rozmyślaniu, już też na gorącej modlitwie za obłąkanych nową Ewangelią.

 

– Otóż jesteśmy u celi czcigodnego ojca – mówił odźwierny – ale wpierw przekonam się, czy możesz z nim mówić.

 

Otworzywszy drzwi, wszedł skromnie, ale natychmiast wrócił znowu z wiadomością, że czcigodny ojciec przyjmie strzelca.

 

Dumnie wszedł sługa do cichej celki, w której dwa krzesła i stół całe stanowiły umeblowanie. Na półce przecież stało kilka wielkich ksiąg Ojców Kościoła i krzyż misternie ze słoniowej kości wyrobiony.

 

– Czegóż sobie życzysz, mój synu? – pytał stary zakonnik.

 

Strzelec dobył list z hrabiowską pieczęcią.

 

– Wielmożny Pan to przesyła, – odpowiedział szorstko i krótko. – Natychmiast macie dać odpowiedź.

 

Karmelita otworzył list i czytał. Smutek zachmurzył mu podczas czytania pogodne czoło. Czytał raz, drugi i trzeci.

 

– Kłaniaj się twemu Panu, i powiedz, że wedle rozkazu stawię się na naznaczoną godzinę w zamku.

 

Strzelec się skłonił i odszedł.

 

– Wielki Boże! – zawołał Dominik z boleścią, podnosząc oczy i ręce ku niebu. – Czyż to podobna?

 

Głowa opadła mu na piersi, wyciągnął nabożnie ręce, a patrząc z czułością na Ukrzyżowanego, upadł na kolana.

 

Długo klęczał. Wtem otworzyły się z lekka drzwi, i weszła wysoka, poważna niewiasta, przełożona klasztoru, hrabina Matylda, urodzona Siegberg. Skromny habit, biała suknia spodnia, na niej czarna fałdzista, szyja i piersi białą okryte chustą, która i głowę okrywała, i czarna zasłona, stanowiły ubranie. Godzien też jest wspomnienia różaniec wiszący przy boku. Chociaż w wieku podeszła, trzymała się przeorysza prosto, a powaga rozlana w jej obliczu, połączona z wyrazem podbijającej serce łagodności, znamionowały osobę, obdarzoną przymiotami, które konieczne były do przewodniczenia zgromadzeniu w czasach tak burzliwych. Ponieważ widziała, że karmelita, zatopiony w modlitwie, nie dostrzegł wcale, iż weszła, chciała natychmiast odejść, ale spojrzawszy na pismo, które trzymał w ręku, zatrzymała się, czekając końca modlitwy.

 

Wreszcie podniósł się Dominik. Spokój i rezygnacja wstąpiły po modlitwie w duszę zakonnika.

 

– Darujcie, czcigodny ojcze! – uniewinniała się Matylda. – Stroskane serce wasze nowym zniewolona jestem obciążyć ciężarem! Kartkę tę, pełną brzydkiej treści, znaleziono u Beatrycy.

 

– Bardzo to bolesne, ale nie niespodziane – odezwał się Dominik, przeczytawszy pismo. – Jedyna parszywa owca w naszym klasztorze, to Beatryca – hańbę nam przynosi. Jakim sposobem dostałaś, czcigodna matko, to pismo? Od kogo pochodzi? Twój na wieki Klemens! – taki podpis.

 

– Siostra Agata zobaczyła dziś w kościele zakonnika, na którego widok Beatryca bardzo się zaniepokoiła. Prawdopodobnie on to zostawił karteczkę gdziekolwiek w kościele, a Beatryca ją zabrała.

 

– Jakżeż się nieszczęsna Beatryca zachowuje? Czy widać po niej żal jaki?

 

– Zuchwała i cierpka – mówiła przeorysza. – Powiada, że godzina jej uwolnienia wnet wybije. Wszelkimi napomnieniami wzgardziła! Otwarcie wyznała, że przechodzi do wyznania augustianina z Wittenbergii.

 

– Otóż godne klątwy owoce chorobliwego czasu! – westchnął Dominik. – Bo i jakżeż nie miałby chwast wyrastać w klasztorach, gdy je zniewalają do przyjmowania członków bez powołania?

 

– Oprócz tego, czcigodny ojcze, dowiaduję się z tego pisma, że niedługo mają znieść nasz klasztor.

 

– Tak samo pisze hrabia Werner! – odpowiedział Dominik, podając jej list hrabiego, a gdy zobaczył, jak bardzo się przeorysza przestraszyła, dodał jeszcze:

 

– Niech Bóg czyni, co Mu się podoba. Jeśli w niepojętych Jego wyrokach zapisane, że klasztor ten nie ma dłużej istnieć, niech się stanie wola Jego święta.

 

– Tak – odezwała się przeorysza, nie tracąc nadziei – ale hrabia przyobiecuje i nadal opiekę klasztorowi, jeżeli w dyspucie odniesiecie zwycięstwo.

 

– To tylko pozór, dobra Matko! Werner czuje, że niesprawiedliwe ma zamiary, chciałby więc choć pozorne mieć przyczyny, aby się uniewinnić, dlaczego dopuścił się świętokradztwa; a przyczynę ma podać zwycięstwo Lutra.

 

– Wy mu i tej przyczyny nie dacie; zwyciężycie – wy musicie zwyciężyć reformatora! Zanadto jasno świeci bezbożność z jego nauki.

 

– A któż mi przyzna zwycięstwo? – pytał Dominik z uśmiechem – może hrabia, który go sobie nie życzy? Albo szlachta, która spodziewa się, że z grabieży też otrzyma cząstkę? Choćbym dziesięć razy udowodnił fałsz w Lutra nauce, dziesięć razy jemu zwycięstwo przypiszą. Wszakże to nie po raz pierwszy.

 

Matylda poznała smutną prawdę słów Dominika; upadła więc ostatnia podpora, na której budowała nadzieję utrzymania klasztoru.

 

Więc i Schoenfeld, ów piękny klasztor, w którym czterdzieści lat żyła szczęśliwie, dzieląc czas na troskę o zbawienie duszy i na uczynki miłosierne, o których ubodzy okolicy wiele by powiedzieć umieli – więc i Schoenfeld, owo miejsce pokoju, rozmyślań i miłości bliźniego, ma podzielać los tylu klasztorów? Zakonnice bezbronne mają być wyrzucone i wystawione nie tylko na pośmiewisko i urąganie, ale na zniewagę i śmierć nawet? Cała okropna przyszłość stała przed oczyma Matyldy. Ale żadna skarga nie wyszła z drżących jej ust, na obliczu tylko głęboki wyrył się smutek.

 

– Ale czyż nam nie wypada wszystkiego unikać, co by mogło drażnić gniew hrabiego? Żąda, abyśmy natychmiast wydali narzeczoną Lutra – nie byłożby dobrze dopełnić jego rozkazu?

 

– Nigdy! – odparł Dominik zdziwiony, że Matylda podobnie odezwać się mogła.

 

– Po cóż próżno drażnić pana?

 

– Próżno, matko? Schoenfeld daje schronienie obłąkanej Katarzynie, to sprowadza zgubę klasztorowi, przyznaję – ale czyż może kiedykolwiek szczytniejszy mieć koniec? Mamyż odepchnąć nieszczęśliwą, aby się stała pewną zdobyczą uwodziciela?

 

– Niestety, od wczoraj zmieniła się Katarzyna bardzo – mówiła przeorysza. – Nawrócenie się jej nie jest wcale stałe, zdaje się, że nadzwyczajny jakiś wypadek zniewolił ją do kroku, który uczyniła. A zresztą, czyż podobna przypuścić, aby tak dumna niewiasta miała uznać błąd swój? Tak daleko nie ugnie pysznego karku! Toć dopiero dziś rano deptała nogami powagę Kościoła św., Ojców i koncylia nazwała kłamcami, li tylko, aby przy swoich mogła utrzymać się twierdzeniach. Przy tym wmówiła, szalona, w siebie, że Bóg ją wybrał na oblubienicę Lutrowi. Zdaje się, że oczekuje tylko upragnionego przybycia Lutra, aby z radością opuścić Schoenfeld.

 

Dominik ze smutkiem słuchał, jak Katarzyna na nowo upadła. Spodziewał się, że wiarołomną mniszkę naprowadzi na drogę cnoty i pokuty; opowiadanie Matyldy obalało wszelką nadzieję. Właśnie chciał wyrazić swoją boleść, gdy odezwał się przeraźliwy głos trąby. Przeorysza zlękła się. Już jej się zdawało, że zbrojni wpadają do klasztoru, porywają zakonnice, rabują kościół, znieważają świętości i dopuszczają się bezeceństw, jakie towarzyszyły zawsze burzeniu klasztorów. Karmelita nie stracił przytomności, owszem, uspokajał przeoryszę, mówiąc:

 

– To niezawodnie hrabiego strzelec, który co jeno list przyniósł, zatrąbił.

 

Sam bodaj po bliższej rozwadze w to uwierzył, bo mocny, przeraźliwy głos nie mógł pochodzić z myśliwskiego rogu. Zdawało się, jakoby Rolanda sławny róg się był odezwał, którego głos, wedle podania, na kilka mil się rozchodził. Zaraz potem powstał hałas przy furcie, w którą gwałtownie uderzono. Rubaszne głosy męskie domagały się wpuszczenia. Stary odźwierny nie wiedział z początku, co począć: czy otworzyć, czy nie, ale wnet poznał, że próżnym by był opór, gdy drzwi bynajmniej gwałtownego napadu wytrzymać nie mogły. Otworzył – zbrojnych kilkunastu wpadło z dzikim krzykiem, biegnąc do klasztoru...

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 272-295.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXIX, Kraków 2019

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: