LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Mistrz i uczeń

 

~~~~~~

 

"Świat w posadach zachwiany: hańba i wstyd, iż mnie naprawiać go trzeba".

 

Shakespeare.

 

Potrzeba było bardzo wiele osobistej odwagi, aby w burzliwym czasie wojen chłopskich podejmować dalszą podróż bez broni i zbrojnego towarzystwa. Łatwo bowiem było można napotkać wałęsające się zastępy chłopów, którzy łupili klasztory, burzyli zamki i rzadko kiedy przepuszczali bezbronnym podróżnym. Państwo Niemieckie, które w spuściźnie otrzymało potęgę i znaczenie upadłego państwa Rzymskiego, miało się ku schyłkowi, bo ona duchowna a światem władająca władza, której naród niemiecki zawdzięczał wyniesienie swoje ponad wszystkie królestwa ziemi, Kościół katolicki wystawiony był właśnie na najcięższe i najkrwawsze prześladowania. Rokoszanie grabili nie tylko bogactwa, zakłady, klasztory i dobra kościelne, ale nadto wzgardzili nauką Kościoła św. i obrzędy jego głosili bałwochwalstwem. Rozsadzający wszystko ruch ówczesny nie stanął w niszczącej tej robocie – i druga podpora państwa – szlachta – była przeznaczona na zatracenie. Pod sztandarem wolnej Ewangelii rozwścieklone tłuszcze w ruinę obracały dziedzictwo panów, których mordowano najokrutniej, albo zabierano w sromotną niewolę. Podczas gdy cesarz poza granicami państwa uwikłany był w wojnę, a książęta się zbroili, aby rokoszowi stawić czoło, wzbierał rokosz z szybkością gwałtownego strumienia i groził zniszczeniem wszelkiej zapory, jaką by natrafił w przebiegu.

 

W tym czasie burzliwym jechało dwóch podróżnych – widocznie ludzi, których wojenne sprawy mało obchodziły, bo wcale broni nie mieli – wąską doliną Turyńskiego lasu. Jakkolwiek już się miało ku południowi, a ostatnie dni maja mocno były gorące, żaden z dwojga podróżnych nie czuł zbytniego gorąca, bo miły wietrzyk, powstający z głębokich jarów, chłodził powietrze. Tu i owdzie świeciły w lesie błyszczące krople rosy tęczowymi kolory. W długich brzóz włosach i pająków tkaninie jaśniały tysiące małych pereł, aż dotknięte słońca promieniem, spadały w mech miękki i ginęły na zawsze. Środkiem wąskiej doliny płynął cicho czysty strumyk, szemrząc po kamieniach. Przecież snadź nie zawsze biegł tak cicho, bo szeroko wymielone koryto i szlamu resztki na drzewach, po boku stojących, wskazywały, że w czasie burz wzbierał wodami z pobliskich gór i z szumem płynął dalej. Ponad brzegiem rosły buki, leszczyna i innych drzew mnóstwo, w których ptaki wesoło poranne nuciły pieśni, a raz po raz zlatując na kamyczki, czystą strumyka spijały wodę. Świeżuchna łąka rozpostarła kobierce po obu stronach strumyka, aż do ciemnego, nieprzejrzanego okiem lasu, do którego zwierz spłoszony uciekał. Tu i owdzie gołe sterczały skały, około których drapieżne krążyły ptaki, a wystraszone zbliżaniem się podróżnych dziko krzyczały.

 

Obadwaj podróżni najmniejszej nie zwracali uwagi na tak dziko romantyczną dolinę. Milcząc, jechali obok siebie, widocznie w ważnych zatopieni myślach. Starszy był mężem w najlepszych latach. Obleczony był w obszerną, ciemną, już nieco zużytą suknię do kostek sięgającą. Na głowie biret, który raz po raz zdejmował z głowy, aby obetrzeć pot z czoła. Znacznie był otyły, a konna jazda widocznie go nużyła. Z ubioru sądząc, zdawał się być zupełnie zwykłym człowiekiem, atoli przypatrzywszy mu się bliżej, zastanawiał dziwnym wyrazem twarzy. Usta miał mocno wywrócone, a w patrzącym na nie wywoływały jakieś uczucie trwogi, by się snadź nie otworzyły i nie wylały ognistych myśli, których obecność zdradzały prędko latające oczy. Uczucie to pomnażał jeszcze jakiś dziwny niepokój, jakaś zuchwałość, której w tym człowieku dopatrzeć było łatwo. Czasem podnosił lewe brwi, przy czym mu się oczy iskrzyły, a z ust wychodziły słowa gniewliwe. Cugle opuszczone trzymał w ręku, i gdyby koń nie był raz po raz się potykał, byłby niezawodnie zapomniał, pogrążony w myślach, że konną odbywa podróż.

 

Towarzysz podobnego kroju miał suknię, ale cały ubiór ułożony był starannie, gdy tymczasem w ubiorze pierwszego widoczne było zaniedbanie. Z pod biretu spływały piękne kędziory, jakich trudno dopatrzeć u mężczyzn. Dumny był z nich, i dlatego starannie je utrzymywał, wnet je porządkując, jeżeli złośliwy wietrzyk w nieład je wprowadzał. Znacznie był młodszy od ponurego towarzysza, młodzieńczej jeszcze twarzy, na której rozlany był spokój w krzyczącym przeciwieństwie do ponurych rysów towarzysza, w których burza zdawała się wciąż wzmagać. Łagodność różowała usta jego, a oczy z pewną trwogą i troską zwracały się na towarzysza, którego wyrwać pragnął z koła ponurych myśli, ale bojaźń krępowała mu język.

 

Długo jechali w milczeniu, i bodaj byłby młodszy odważył się przemówić słowo, ani starszy nie byłby przerwał milczenia, gdyby niezgrabne stąpnięcie konia nie było go wyrwało z zadumy.

 

– Przeklęta bestia! Wszyscy diabli wjechali w brzuch tej szkapie! – krzyknął, zachwiawszy się w siodle tak, że nieledwie byłby się znalazł na ziemi. Kruki niech zjedzą to przeklęte zwierzę! Po same uszy już mam konnej jazdy!

 

– Zawsze człowiek w kłopocie i niebezpieczeństwie – mówił dalej, gorzko się uskarżając – strach w podróży przed wałęsającymi się bandami, strach w komorze przed diabła najazdami, strach w gronie przyjaciół przed fałszywymi braćmi i próżniaczymi gadułami. Bo i czyż nie gaduła ten stary Taun, w którego głupiej głowie ciągle pokutują chłopskie bandy? Przy tym wszystkim kwaśny szlachciura ani słówkiem nie pochwali błogosławieństwa, jakie spłynie z nowej Ewangelii, chociaż już kilka klasztorów zapełniło mu próżną szkatułę. Zawsze mi wyjeżdża ze swym: "chłopi palą, chłopi niszczą, chłopi i na nas wpadną". Co wpadną, to wpadną – pobawią się z dumnymi pankami, jak dotąd bawią się z mnichami.

 

– Niech was nie obruszają, Doktorze, mowy starego, głupiego człowieka – odezwał się drugi. Porzućcie w ogóle wszelką troskę, a pomyślcie o osławionej piękności, której jedziemy naprzeciw, a którą Bóg przeznaczył ku rozweseleniu smutnych godzin waszych.

 

– Głupiś, młodziku – odparł rozjątrzony Doktor. Czy ci się zdaje, że oczy i wdzięki kobiet potrafią ochłodzić mózg mój, który gotuje się, burzy, na smród i zaduch, jaki wniosło na świat papiestwo? Nie – nie dlategom postanowił wziąć żonę! Jednej chwili nie poświęcę kobiecie i kobieta nie powstrzyma mnie od wypełnienia co do literki wzniosłych mych obowiązków, do których jestem powołany.

 

– Przeciwnie! potęga działania waszego wzrośnie w jasnym blasku, jaki rozlewać będzie najpiękniejsza z wszystkich kobiet. Słusznie nazwaliście ją "jutrzenką z Wittenberga", bo Kasia ma być rzeczywiście bardzo piękną.

 

– Hm, prawda! przecedził przez zęby zrzędny Doktor. Równie po mistrzowsku a obłudnie potrafisz chwalić, jak przeciwnicy moi po diabelsku urągają. Choćby Kasia najpiękniejszą była Ewką – wszystkie kobiety mają cząstkę z Adamowego żebra – choćby była obrazem wszystkich wdzięków, nie wziąłbym jej za żonę.

 

– Bezwątpienia! Wyście wyżsi ponad ciała rozkosze i jego pokusy – chwalił młodzieniec w myśli, że rozbroi gniew towarzysza. Ale pochwała jego właśnie przeciwny wywołała skutek.

 

– Wyższy? Czyż nie mam ciała ani kości? – mówił ze złością Doktor. Nie jestże żona dla męża, a mąż dla żony? Dajmy na to, że ja, jako człowiek z ciała i krwi, mógłbym żyć czystym jak Anioł; nie uczyniłbym tego – właśnie papiestwu na przekorę, którego kłamliwe usta zachęcają do bezżeństwa (1).

 

– Dotąd chciał tego Papież, ale na przyszłość, sądzę, nie będzie tyle przewrotnym, aby miał nakładać na księży i zakonników ciężaru bezżeństwa, boć trudno przypuścić, iżby miał czegoś żądać, co przeciwne jest własnemu jego interesowi.

 

– Żądać czegoś przeciw własnemu interesowi? jak uczenie a ciemno!

 

– Ja chciałem powiedzieć, że rzymska żądza panowania będzie musiała ofiarę uczynić z bezżeństwa kapłanów, bo bodaj utrzymałoby się panowanie Papieża, gdy wy, uczony Mistrzu tak gwałtowny szturm przypuszczacie.

 

– Bodaj utrzymałoby się? Gdzie twoja głowa, Filipie? – wołał rozsierdzony Doktor. My przykładamy Papieżowi nóż do gardła, nam się zdaje, żeśmy gęś na rożen wyłożyli i diabłu dali na pożarcie, a ty bredzisz, że bodaj się utrzyma papieska władza (2).

 

– Ja powolność Papieża miałem na myśli.

 

– Co? powolność? – przerwał Doktor namiętnie. Człowieku; chybaś rozumu pozbawiony? Papież – a ustępstwa! Niech mnie Bóg zachowa od takich uszu oślich, które słuchają przysiąg i ustępstw diabła! Ileż razy kładłem ci w uszy: papież arcykacerz, diabła pomocnik, wcielony antychryst (3) a tobie się zdaje, że uwierzę ustom takiego łotra? Kimżeż jestem w oczach twoich, Filipie?

 

– Chciejcie mnie tylko zrozumieć, czcigodny ojcze! Papież mógłby się nawrócić, mógłby wyrzec się błędnej nauki i bojaźnią a żalem zdjęty mógłby upaść wam do nóg i błagać o łaskę i przebaczenie.

 

– Jakiż rzecznik z ciebie! Prawie wmówiłbyś we mnie, że Papież nie jest diabłem – mówił Doktor, i po raz pierwszy ułożyła się twarz jego, dotąd ponura, do uśmiechu, wywołanego pewnie obrazem poniżonego przez Filipa papieża. Atoli wnet zasępiło się znowu oblicze jego.

 

– Bańki mydlane – mówił – słowa papieża, jego łzy i żal; pomiędzy nim a mną nie ma pokoju! Choćby i koronę odrzucił, choćby z dumnej ustąpił stolicy i wyznał, że błądził, że Kościół Boży pustoszył, zawsze zostanie diabłem i antychrystem (4). Ileż razy mam ci powtarzać, że wszelkie usiłowania daremne, dopóki lud głupi lęka się świętej władzy Papieża? Obedrzeć go musimy z świętości pozorów, rozbić koronę nieomylności, a na to nie ma lepszego środka, jak bez ustanku krzyczeć głuchemu ludowi w uszy: Papież burzyciel Kościoła Bożego, wcielony diabeł, antychryst! Nie znam lepszego lekarstwa, aby zatrzeć i zniszczyć władzę tego potwora!

 

– W tym wielka mądrość! – odpowiedział Filip. Potęga papieża będzie złamaną, skoro chrześcijaństwo nie będzie widziało w nim zastępcy Chrystusa Pana, jeno zastępcę diabła. Atoli i to na mało by się przydało, gdyby papież choć tylko dwie rzeczy chciał przyjąć z waszej nauki.

 

– Jaka to szkoda, żeś ty nie Papieżem – odezwał się ironicznie Doktor. Czystej Ewangelii wiele mógłbyś zaszkodzić. Ale jego świątobliwość nie przesadziłaby mnie w ustępstwach! Gdyby Papież przystał na małżeństwo kapłanów – tu ściągnął brwi na znak, że takie ustępstwo było dlań niebezpiecznym – wtedy natychmiast zezwoliłbym dwie albo trzy przyjąć nałożnice, zamiast jednej żony. Jeśli Papież będzie ustępował, stokroć więcej zrobię ustępstw, bo przysłowie mówi: "Kto najlepiej płaci, przy tym największe zbierają się tłumy" (5).

 

– Ale to byłoby przeciwne Pismu św.! – zawołał mimo woli Filip, zaskoczony ustępstwy, które by okropne wywołały skutki. A gdy rozmyślił się, jak śmiałym było takie wyrzeczenie, przeraził się, jak gdyby majestat rzymskiego państwa był obraził. Z trwogą spojrzał na Doktora, na którego obliczu gromadziły się złowrogie chmury.

 

– Co? – krzyknął Doktor, zatrzymując konia. Ty chciałbyś mnie uczyć, jak Pismo św. rozumieć? Niedawno zagadywał mnie Papieżem, na którego wspomnienie wszystka żółć mi w krew przechodzi, a teraz uczyć mnie chce? Czy na to podjąłem sprawę z Papieżem, cesarzem i wszystkimi diabłami, by lada niedorostek żarty sobie ze mnie stroił? Mnie chciałbyś uczyć, jak Biblię wykładać, który ją wykładam wszystkim Ojcom, Papieżom i soborom na przekór?

 

Słowa te wymawiał z całą siłą głosu, podniesionego namiętnością. Przy czym podniósł pręcik, który miał na konia, i grożąc, zamierzył się nim na ucznia, który niezawodnie byłby dotkliwie uczuł gniew mistrza, gdyby właśnie w tej chwili koń nie był nagle odskoczył! (6).

 

– Gniew wasz zabija mnie, czcigodny ojcze! – skarżył się młodzieniec, bacznie unikając razów, a chcąc prośbą udobruchać rozgniewanego, błagał dalej: Na Boga, powstrzymajcież się przecie! Nierozsądniem się odezwał i obraziłem wielce mądrość waszą. Ale wierzcie mi, uczony Mistrzu, to nie ja tak zuchwale się odezwałem.

 

– Tak! Nie? A któż tedy? Chcesz kłamstwem sobie pomóc i piekielnego ducha uniewinnić, nadto stać mu się podobnym?

 

– Prawda, pozory były. Ale wierzcie mi, czcigodny ojcze, wasza mądrość wielkie w tej chwili odniosła zwycięstwo! "Diabeł często jeździ na człowieku i prowadzi dokąd chce" tak wy nauczacie. Widocznie i mnie diabeł popchnął do tak zuchwałego wyrzeczenia. Wierzcie mi, Belzebub, przeciwnik waszej sprawy, mówił przeze mnie!

 

Dziwna, że odpowiedź ta, co najmniej zastanawiająca, zadowoliła Doktora. Spuścił podniesiony pręcik, i powoli gładziły się zmarszczki na gniewnym jego obliczu.

 

– Być może, iż diabeł tak z ciebie zażartował! Wszędzie ta bestia depce mi po piętach: we śnie przedstawia mi straszne obrazy, które piekielnymi farbami po mistrzowsku maluje, tak, że ze strachu pot mi na czoło występuje. Czy myślisz, głupi diable – zawołał, jakby złego ducha widział przed sobą – że mi przeszkodzisz w wielkim dziele Ewangelii, a bratu twemu, Papieżowi, przysługę wyświadczysz? Pragnę się pomodlić, jużci diabeł przy mnie i smród swój rzuca do modlitwy, przypominając spalone klasztory, wymordowanych mnichów, a teraz wojnę chłopów, za co mi Bóg nie może być łaskawym. Piszę, jużci siedzi na końcu pióra, i dlatego w pismach moich tyle wspomnień znajdziesz o diable; mnie się zdaje, że na każdej stronicy mych pism widzę diabła, przechodzącego się na końskich nogach. Ba, nawet najlepszym mym przyjaciołom przysiada się na języku, aby mnie drażnili (7). Ale słuchaj, miły diable, mówił, znowu zwracając mowę do ducha nieczystego – Biblia tak mnie mało obchodzi, jak twoje pokusy. Kiedym słomiany list Jakuba św. dał na pożarcie osłom, czyżbym tego samego nie mógł zrobić z innymi listami? Patrz, Filipie, w taki sposób winieneś diabła odganiać. Głupstwa mu gadaj, a gdy ze skrupułami się zbliży, pytaj go, czy nic więcej nie wie (8). Wreszcie – dodał, a oblicze jego poczęło się układać do śmiechu, na widok wielkiego skórzanego woru, przymocowanego do siodła Filipa: – najlepsze lekarstwo na najazdy szatańskie masz w worze twoim. Choćby też Papieżowi na przekór wszystkie zdania z Biblii potrzeba było wykreślić jedno zostanie: vinum laetificat cor hominis (9), bodaj Pan Bóg prawdziwsze kiedykolwiek wyrzekł słowo.

 

Filip odwiązał skórzany wór od siodła i podał go Doktorowi, którego oblicze coraz bardziej się rozweselało na widok miłego nektaru.

 

– Filipie – mówił, oburącz trzymając wino – raduj się: Bóg przydał mi ciebie, troskliwego i wiernego towarzysza, jako Rafał przydany był młodemu Tobiaszowi w podróży do Medii.

 

Wymówiwszy te słowa, przyłożył wór do ust, a podczas gdy po mistrzowsku go wypróżniał, Filip zdradliwie się uśmiechał, bo wiedział, jak bardzo Doktor lubił wino, i jakie na nim wywierało skutki.

 

– Nie jedziemy wprawdzie do Medii – zaczął znowu Doktor – aby diabłów wypędzać, jak niegdyś Rafał, ale wierz mi, że w Arnstein trzeba będzie więcej niż siedmiu diabłów wypędzić z onego obrzydłego Karmelity. Wyjść muszą, choćby też tego służalca papieskiego sam antychryst był spętał.

 

– Karmelita, co prawda, znakomity teolog i dysputator zawołany – mówił Filip – przecież publicznie będzie zniewolony broń złożyć, bo wam, choć uczony, bodaj będzie zdolen się oprzeć.

 

– Co mówisz? bodaj? – krzyknął Doktor i groźnie podniósł brwi.

 

– No tak. Sądzę, że przed waszą mądrością sofizmaty mnicha z trudnością się ostoją!

 

– Bodaj? z trudnością się ostoją? Lis z ciebie, mój Filipie. Giętki masz język, tak, iżbyś z wszystkimi prawnikami i filozofami mógł pójść w zawody. Jesteś jak węgorz, który się zawsze wyślizgnie, albo jak miech z wełną, którego nigdy mocno uderzyć nie można, bo zawsze się ugnie.

 

– Wiadomo wam przecie, czcigodny Mistrzu – odparł łagodnie Filip – że w takich rzeczach nigdy się stanowczo nie odzywam, jakkolwiek w tym razie szyję daję, że zwyciężycie papieskiego sługę.

 

– Już dobrze, wiem o tym – odezwał się drażliwy Doktor i fałdy na twarzy jego wygładziły się znowu. Rozmaici muszą być ludzie: lisy i lwy; przy moim boku przydatny czasem lis. Przypomnij sobie dzisiejszy poranek. Stary Taun babskim swym gadaniem straszliwie mnie rozgniewał, tak, że przed ogniem, który bił z oczów moich, ledwom mógł dojrzeć znaków, jakie mi dawałeś.

 

Tu zamilkł Doktor na chwilę, przypominając sobie w myśli rozmowę z Taunem. Po chwili odezwał się znów:

 

– Czy to prawda, co mówił Taun o chłopach? Czy chłopi chcą rzeczywiście razem z klasztorami i kościelnymi zakładami poburzyć zamki panów?

 

– Toćby mogło nastąpić, ale jednego jeszcze, i to większego, lękam się nieszczęścia – mówił Filip lękliwie, jakby bał się wyjawić przyczyny swej obawy.

 

– Większego jeszcze nieszczęścia? powtórzył Doktor, któremu nie podobała się powściągliwość towarzysza.

 

– Lękam się – kończył Filip – że cały rokosz chłopski i wszystkie krwawe jego następstwa wam przypiszą.

 

– Tego się lękasz? A pfe! Wstydź się! Zajęcza widać w tobie dusza. Zaprawdę – mówił dalej Doktor uroczystym tonem, rękę podniósłszy – źle byłoby z czystą Ewangelią, gdyby we mnie siedział tak bojaźliwy diabeł, jak w tobie! Długo jeszcze leżałoby czyste słowo Boże w błocie papiestwa; biedny lud byłby długi czas jeszcze służalcem tłustych papieży i opatów. Nie! krzyknął tak, że echo w dolinie się odbiło – nic lepszego, jak, że wszystkie klasztory wystawione są na zgubę. Nie będzie na ziemi błogosławieństwa i szczęścia, dopóki Rzym pyszny nie runie ze szczętem (10).

 

– Proszę tylko, Mistrzu, abyś słów moich nie tłumaczył sobie fałszywie – odezwał się przebiegły Filip – tego nie lękam się w wojnie chłopów. Niech sobie nowy Kościół toruje drogę zniszczeniem starego. Mnie jeno zastanawia nienasycona żądza chłopów, którzy nie zadowolą się klasztorami, ale będą chcieli palić dziedzictwa panów.

 

Jeszcze chciał mówić dalej, bo i usta miał otwarte i rękę podniesioną, ale niecierpliwy Doktor nie dopuścił go już do słowa.

 

– Na Boga! mówił – zarażasz mnie twymi wątpliwościami, którymi cię znowu diabeł natchnął! Powiedzżeż mi, czy to chłopi są psy lub zwierzęta, aby dla wielkich panów orali jak woły i konie? Czyż to nie ludzie? To właśnie najlepsze dzieci Boże! Nie mieliżby i oni być wolnymi przez nową Ewangelię? Gniewasz się, że chcą zrzucić jarzmo z karków? Właśnie, aby chłopów uczynić wolnymi, maluczkich podnieść, a pysznych poniżyć, to cel mojego przyjścia na świat! I gdyby potrzeba się okazała, postawiłbym się na czele wojsk chłopskich, jako niegdyś Mojżesz uczynił; prowadziłbym je do zwycięstwa przeciw Kaanitom i Amelekitom (11).

 

– Wasza odwaga ani chwili o tym powątpiewać nie pozwala – mówił Filip pochlebnie, sądząc, że za cenę mądrego pochlebstwa do słowa się dostanie.

 

– Chłopi są ludźmi, wedle praw ludzkości też z nimi postępować należy. Uciemiężeni ciężko, usiłują zrzucić jarzmo! Ale co będzie, gdy tego nie dokażą? Co będzie z nami, jeżeli wszystka szlachta, zdolna do broni, stanie jak jeden mąż i chłopów tysiącami wymorduje? Wszakże stary rycerz dziś rano wyraźnie wam powiedział, że nie kto inny, jeno wy wywołaliście rokosz chłopów; – czyż nie zwróci się gniew szlachty przeciw nam i pomści się na nas za spalone zamki i krew przelaną?

 

W takim sensie mówił Filip przez kilka chwil, ale spokojnie, przekonywająco. W żywych kolorach odmalował grozę chłopskiego buntu, w jakiej okazał się nad Renem, i przez Turyngię na całe szerzył się Niemcy.

 

– Do wszystkich diabłów, przestańżeż już! – przerwał wreszcie ze złością Doktor. Długo jeszcze trwogą i fałszywymi wnioskami będziesz występował przeciw sprawie Bożej, długoż i mnie chcesz w głowie przewracać? Chłopi nie mogą być i nie będą pokonani – ich sprawa jest sprawiedliwą i wszystkie oszczepy książąt nie zagaszą ognia, który się rozpalił! Tak, to jest ów ogień, który wywołałem z nieba, aby zniszczyć wszystkie klasztory i twierdze antychrysta. Ha! bardzo byłbym ograniczonym, gdybym dla twoich przepowiedni zerwał z chłopami, w których mam sprzymierzeńców w walce z papiestwem (12).

 

Filip był zanadto przebiegły, aby miał jakiekolwiek jeszcze czynić uwagi, które by Doktora coraz więcej obruszały. Myślał nad tym, jakby rozgniewanego ułagodzić, co wcale niełatwą było rzeczą, o czym wiedział z doświadczenia. Myśli te przerwały mu jakieś dzikie, pomieszane krzyki, które go z daleka dochodziły. Raz zdawało się, że przez gęste gałęzie drzew przedzierały się głosy ludzkie, to znowu huczało w lesie, jakby ryk rozmaitych zwierząt, a im dalej podróżni jechali, tym wyraźniejsze stawały się głosy.

 

– Zdaje się, jakoby diabeł trzody po górach przepędzał – odezwał się Doktor.

 

– To jakieś piekielne krzyki!...

 

Jakieś dziwne uczucie trwogi opanowało obudwóch, bo i szczęk broni dał się słyszeć, w której Doktor, mimo wypowiedzianych co dopiero w zapale zasad, nie bardzo sobie podobał.

 

– Daleko jeszcze do zamku, Filipie? – pytał łagodnie.

 

Ze zdziwieniem spojrzał Filip na towarzysza, bo jeszcze cały dzień drogi mieli przed sobą. Ale zamilczał o tym, gdyż wyjawiwszy prawdę, nie byłby wcale podniósł odwagi Doktora, który, nie czekając odpowiedzi, mówił trwożliwie:

 

– Diabelne zaślepienie, iżeśmy siebie na takie niebezpieczeństwo narazili. Nie uwierzysz, jak wszyscy zwolennicy papieża na wszystkich drogach i ścieżkach mnie ścigają, ba, nawet zatruli ambony i kielichy, aby mnie, biednego, zgubić (13). W nieszczęśliwej godzinie postanowiłem wyjechać naprzeciw Kasi – zły wstęp do małżeństwa.

 

– Nie lękajcie się – pocieszał Filip. Jesteście pod opieką Boga, w którego służbie podjęliście tę podróż. Prawda, że w domu mogliście oczekiwać narzeczonej, ale dla dobra czystej Ewangelii naznaczyliście zamek daleki na miejsce spotkania, abyście mieli sposobność, pokonawszy podstępnego Karmelitę, zyskać dla Ewangelii potężnego hrabiego.

 

Krzyk ustał. Doktor swobodniej odetchnął. Atoli cisza chwilę tylko trwała, bo wnet zabrzmiała dolina jakimś uroczystym religijnym chorałem, wzniesionym z piersi kilkuset mężów.

 

Obaj podróżni słuchali zdziwieni: na Doktora obliczu widać było zachwycenie. Popędził konia; na nieszczęście nietęgi z niego był jeździec, bo skakał na siodle tak, że każdej chwili zdawał się być bliskim upadku. Jednak nie zwolnił konia w biegu, owszem, naglił go do prędszego chodu, aż wreszcie wyjechali na brzeg lasu, który im wszelki zasłaniał widok.

 

Niespodziewany był obraz, który im się odsłonił. Wąska dotąd dolina rozszerzyła się znacznie, tak, że wygodnie kilka tysięcy ludzi pomieścić mogła. Olbrzymie góry otoczyły ją wieńcem. Z zielonych buków i dębów sterczały dość gęsto, na starożytnych wież podobieństwo, wysokie, nagie skały. W wielu miejscach, wśród niskich krzaków jedliny, wznosiły się kłęby dymu, które, łącząc się w górze, tworzyły całe chmury. Około ognisk, między dymem a płomieniem, poruszały się dziwne postaci, czarne, dziko wyglądające, gdy z poza gór ciągle jeszcze słychać było ów śpiew poważny.

 

– To obóz chłopów – mówił Filip sam do siebie, przy czym było widać, że to odkrycie wcale mu nie było miłym.

 

Wnet też okazało się, jak słusznie Filip chłopom niedowierzał, gdyż z pobliskich krzaków wyskoczyło kilku barczystych chłopów z krzykiem:

 

– To mnichy! chwytaj! wieszaj! na dzidy z łotrami!

 

Słowa prędko w uczynki przejść miały, bo już nie żartem wymierzono dzidy ku bezbronnym. Filip okazał przy tej sposobności, jak był przywiązany, jak kochał Doktora, bo niepomny na własne niebezpieczeństwo, wspiął konia i rzucił się pomiędzy towarzysza a napastników. Doktor zaś nie mniejsze okazał męstwo, gdyż na krok nie ustąpił, owszem, rozkazująco odezwał się do szlachetnego obrońcy, aby ustąpił z drogi. Poczym stanął na strzemionach, i zanim słówko wymówił, opadła broń w rękach napastników, przerażonych widokiem męża, z którego oblicza biła jakaś godność i powaga.

 

– Omyliliście się, słudzy Boga i słudzy wolnej Ewangelii – przemówił do nich uroczyście. Nieledwie bylibyście życia pozbawili waszego ojca, który w duchu was zrodził, bo trzeba wam wiedzieć, że jam jest Doktor Marcin Luter.

 

 

Chłopi zdumieli. Trwożliwie spoglądali na reformatora, który radował się, widząc, jak skutecznie działało samo wymówienie jego imienia.

 

– Jeżeliście rzeczywiście tym, za kogo się przed nami wydajecie – mówił jeden ze zbrojnych, prawdopodobnie dowódca, – przejedziecie bez przeszkody. Przecież nie możemy wierzyć żadnemu mnichowi, który habit nosił, tak nam mówił brat Bernard, znający ducha Bożego. Dlatego stawicie się przed Bernardem, który, jeżeli jesteście Marcinem Lutrem, niezawodnie was pozna. Jeżeliście zaś kim innym, nie Lutrem, wisieć będziecie bez miłosierdzia, bośmy przysięgli, że całe gniazdo rzymskiej Sodomy zniszczymy.

 

– Chrześcijańska to przysięga! rzekł reformator, wcale nie zrażony niedowierzaniem chłopów i gorliwością, z jaką przysięgi dotrzymać chcieli.

 

Zbrojni chwycili cugle i poprowadzili podróżnych do przeciwległej skały.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 9-32.

 

Przypisy:

(1) Luther, Klostergelübde. Słowa te, jak również inne, wzięte są z dzieł Marcina Lutra, który, pałając nienawiścią ku Kościołowi katolickiemu, w wyrazach nie przebierał. Czytelnik może łatwo sam się przekonać z dzieł tu cytowanych.

 

(2) Luther, Tischreden. Wyd. Lipsk. Str. 335. V.

 

(3) Tamże. Str. 340 i 341. Polski język jest za ubogi, aby wystarczył do przetłumaczenia wszystkich bluźnierstw, jakie Luter i jego zwolennicy na Papieża i na katolików wypowiadali.

 

(4) Luther, Tischreden, str. 377.

 

(5) Coelib. und Ehe. Wyd. Jen. T. II, str. 195.

 

(6) Stud. u. Skiz. zur Gesch. d. Reform. – Luth. Verhalt. zu Phil. Mel. Doellingers Reformationsgesch. Tom. I. Str. 354.

 

(7) Luth., Tischr. Wyd. Eisl. I, 15, i Lipsk. wyd. 220-221.

 

(8) Dzieła Lutra, VI. Wittenber., str. 282.

 

(9) "Wino niech rozwesela serce człowieka".

 

(10) Wyd. Wittenb. XII, str. 223; I, str. 61.

 

(11) Wyd. Wittenb., V, str. 226, 232. b.

 

(12) Stud. u. Skizzen zur Geschichte der Reformation. – Luthers Verhalten waehrend des Bauernkrieges. Str. 312-334.

 

(13) Marcin Luter niepotrzebnie tego się lękał, skoro z amboną i ołtarzem od dawna zerwał.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXV, Kraków 2015

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: