DLACZEGO WIERZĘ

Skutki szkoły bezwyznaniowej


Pan Roch, kat paryski i na wskroś wierzący katolik, był raz w kółku przyjaciół zapytany, czy mu się w czasie jego smutnego urzędowania nie wydarzyło spotkać człowieka, któryby dopiero przed samą śmiercią do pierwszej Komunii św. przystępował.

– To mi się wydarzyło, rzekł p. Roch.

Wszyscy umilkli, a pan Roch tak zaczął mówić:

– Był to wysoki, młody człowiek, z czarnymi oczyma, które wywierały silne wrażenie.

Był łagodny i rozmowny, przynajmniej w przededniu swej pierwszej Komunii św. i chętnie się zwierzał. Mówił, że dopiero w więzieniu nabrał dobrego humoru – a że dawniej był ponury i w sobie zamknięty.

Posłuchajcie więc co mi o swym życiu opowiedział:

– Nie urodziłem się na to, aby na rusztowaniu życie swe zakończyć. Bóg dał mi wszystko, co było potrzebne, aby ze mnie uczynić poczciwego człowieka. Cała tajemnica moich zbrodni leży w tym, że nie przystąpiłem do pierwszej Komunii świętej. Ojciec mój zatopiony był cały w polityce. Przypominam sobie tylko, że chciał dla mnie szkoły bezwyznaniowej – bez kapłana i bez religii.

Mając lat dwanaście, chciałem się zapisać także na naukę religii; lecz ojciec mój zakazał dyrektorowi szkoły, aby tej mojej "głupoty" nie słuchał.

Jednego dnia przyszedł ksiądz katecheta do szkoły. Mąż Boży ujrzawszy mnie, zapytał:

– A to ty, moje dziecię! Jeszczem cię nie widział. Czy ty nie chodzisz na katechizm?

– Mój ojciec nie chce; mówi on, że to są "głupstwa", odrzekłem z dumą.

– Ale czy twój ojciec nie przystępował do pierwszej Komunii?

– Ojciec mówi, że przystępował, ale że to niepotrzebne dla chłopca – gdyż dosyć jest, jeśli będzie uczciwym republikaninem.

– Czy mógłbym się widzieć z twoim ojcem? i o której godzinie?

– Co dzień o 8-mej wieczór.

Moja matka, której tę rozmowę opowiedziałem, milczała – nigdy się ojcu nie sprzeciwiała.

– Niech ojciec robi co chce – było jej jedyną odpowiedzią.

Około godziny ósmej wieczór serce biło mi gwałtownie; patrzałem przez okno i ujrzałem księdza katechetę nadchodzącego. Otworzyłem mu drzwi – on mnie pogłaskał uprzejmie po twarzy i wyjawił mej matce cel swego przybycia.

– Niech ojciec robi co chce – brzmiała znowu odpowiedź.

Nareszcie przyszedł ojciec i zamknął się z księdzem w swoim pokoju. Przyłożyłem ucho do dziurki od klucza i słyszałem wszystko.

– Dlaczegóż pan nie chcesz, by synek przyjął Komunię świętą? To chłopiec otwarty, rozumny i, jak mi się zdaje, pełen zapału. Jeśli pan dopuścisz, by wyrósł bez religii, bez miłości ku Bogu i swoim obowiązkom, bez hamulca i wędzidła na budzące się namiętności, to pan pracujesz nad jego zgubą.

Lecz ojciec powtarzał to samo, co mówił do mnie i w żaden sposób nie chciał usłuchać kapłana, tak, iż ten wstał i odchodząc, rzekł te słowa, które do dziś dnia jako jęk boleści brzmią w duszy mojej:

– Pozwól sobie pan powiedzieć, że jesteś najokrutniejszym wrogiem szczęścia swego dziecka. Pewnego dnia staniesz się pan nieszczęśliwym przez swe dziecko, a winowajcą będziesz pan.

Ze smutkiem odszedł kapłan, choć dla mnie równie uprzejmy jak przedtem.

Od tego czasu zacząłem szydzić z moich kolegów, nikogo nie szanowałem. W trzy lata później opuściłem dom ojcowski dlatego, iż mi raz ojciec wyciął policzek. Przyłączyłem się do bandy nicponiów i żyłem z małych kradzieży. Miałem lat 17, gdym się dostał w ręce policji. Ponieważ mi nic ciężkiego nie można było zarzucić, oddano mnie do domu poprawy, abym się nauczył jakiego rzemiosła. Tu zapoznałem się z dwoma przyjaciółmi, którzy gorsi byli ode mnie. Pomimo ścisłego dozoru, udało nam się umknąć. Było to dwa lata temu. Od tej chwili żyłem z kradzieży i rabunku. Przy ostatniej wyprawie bronił się właściciel. Zraniłem go śmiertelnie, ale on miał jeszcze tyle siły, że zawołał o pomoc. Byłem krwią zbroczony; schwytano mnie. Skazano na śmierć i dobrze zrobiono, bom ja sto razy na śmierć zasłużył.

– Czy pan się nie dziwisz temu?

– Z pewnością – odrzekłem; – rzadko, bardzo rzadko, uznają się skazańcy winnymi.

On zaś tak mówił dalej:

– I ja bym może także tak mówił, jak oni, gdyby mnie więzienie zupełnie nie zmieniło. Gdym przekroczył próg więzienia, byłem jako szalony – przysięgałem, bluźniłem, przeklinałem Boga i ludzi.

Wtem otworzyły się drzwi więzienia – wszedł czcigodny kapłan. Był to ten sam, który na ojca mego tak bardzo nalegał, abym przystąpił do Komunii św.

– Jakże, mój przyjacielu – rzekł stanowczym, ale łagodnym głosem – jesteś chrześcijaninem; zapewne przystąpiłeś godnie do pierwszej Komunii św.

– Przepraszam Cię, ojcze czcigodny, czy można ją i w więzieniu przyjąć?

– Bez wątpienia – odrzekł kapłan, i dał mi katechizm.

O, jakaż to śliczna książka, mój panie, jak cudne modlitwy... Gdybym ja to był pierwej wiedział! A jakież miał serce ten kapłan! Patrz pan na ten krucyfiks na ścianie. Zdaje mi się, że ja tu sam jeden posiadam obraz Zbawiciela Ukrzyżowanego. Jaka szkoda, że się ten obraz nie wszędzie znajduje! Wierz mi pan, że się już na nikogo nie gniewam; nie przeklinam ojca mego, ale cieszę się tą myślą, że się nawróci dla swej bezbożności, która dla mnie tak smutne miała następstwa. Modliłem się za niego... lecz oto już ksiądz nadchodzi – jeszcze ostatnich kilka słów z nim pomówię, i obaczysz pan, że mi pozwoli przyjąć Komunię św. –

Tu skończył swe opowiadanie ów młodzieniec. Ja zaś od siebie dodam, że był przedmiotem uszanowania dla wszystkich... W piątek nic nie jadł, bo, jak mówił, wstydzi się, że jeszcze nic nie cierpiał dla Tego Boga, Który go krwią Swoją odkupił.

W ostatnim dniu życia swego chciał jeszcze komunikować. Byliśmy wszyscy na Mszy św., podczas której klęczał i jeszcze długo modlił się po Mszy św. Potem jadł śniadanie z apetytem, był szczęśliwy, prawie wesoły. Z każdym oprawcą mówił łaskawie. Gdy któryś z nich zapłakał, on rzekł:

– Płakać nad takim nędznikiem jak ja?! Jeśli mnie Pan Bóg jak dobrego łotra przyjmie do raju, to o wszystkich was będę pamiętał. Tymczasem proszę o maleńką modlitwę za mordercę.

Do dziś dnia odmawiam za niego Zdrowaś Maryjo.

Na progu więzienia rzekł do mnie:

– Nie jest tak ciężką rzeczą w 21 roku życia umierać, jeśli się śmierć jako zadośćuczynienie za grzechy przyjmuje.

Kapłan towarzyszył mu aż na rusztowanie, gdzie go po kilkakroć ucałował, a kat, zadając mu cios śmiertelny, rzekł:

Dziecko skruchy, idź do lepszego życia.
 

Dlaczego wierzę. Nowe wydanie ku światłu, Niepokalanów 1937. Nakład Centrali Milicji Niepokalanej. (Za pozwoleniem Władzy Duchownej), ss. 162-166.

Powrót do spisu treści

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: