DLACZEGO WIERZĘ

Zamilkł...

W jednym z dalszych przedziałów wagonu, wiozącego mnie do stacji S., ożywiała się rozmowa coraz bardziej. Z początku wybijały się spośród niej tylko niejasne wykrzykniki jakieś, później jednak, w miarę jak zapał rozprawiającego się wzmagał, zdołałem podchwycić wpierw wyrazy pojedyncze, a potem słów coraz więcej – nawet zdania całe.

– Księża kłamią – rozległo się w pewnej chwili. – Księża wszystkiemu winni itp. zasady wybuchały raz po raz i uderzały jak gromy z posępionego strasznie czarną chmurą nieba. – Dość, że wedle onego agitatora, księża to ludzie już stanowczo najgorsi, wszelkiego zła rzeczywistego lub możliwego na tej ziemi – sprawcy.

Uczułem się tym dotknięty i jakoby wyzwany nie tylko dlatego, żem kapłanem katolickim, ale że, jak dziecku przykro, gdy o jego ojcu mówią źle, tak daleko bardziej każdemu katolikowi, skoro słyszy szkalowania kapłanów – przykro jest lub przynajmniej być powinno. Podsunąłem się tedy pod przedział, z którego tak gromkie i tak bolesne rozlegały się okrzyki i stanąwszy sobie tuż obok ze splecionymi na piersiach rękoma, utkwiłem wzrok w onym rozprawiaczu, którego nie tylko z natury, ale i z miny rozróżnić było łatwo. Usta złośliwe, nos nieco zaczerwieniony, oczy przebiegłe i niedbale rozrzucony włos: oto co na pierwsze zaraz spojrzenie rzucało mi się w oczy.

– Księża was bałamucą! wołał, nie dostrzegłszy mnie jeszcze, do siedzących naprzeciw wieśniaczek, potęgą głosu jego i ruchami rąk okropnie nastraszonych. – Księża okradają i pomagają okradać panom! Księża zbudowali Polskę, a teraz podatki płacić musicie i wszystko na świecie... tu nagle urwał, jakby mu kto język jadowity nożycami odciął, albowiem... dostrzegł moją tuż obok siebie obecność. I radbym teraz czytelnika zaprosić do przypatrzenia się minie zmieszanego młodzieńca, który dopiero co wobec prostych wieśniaczek rozumem i sprytem się popisywał! Teraz nagle urwał, nie wiedząc snadź, czy ataki podwoić, czy na co innego rozmowę skierować, czy odwoływać, czy przepraszać. Obrał to, co najłatwiejsze dla każdego głupca i co, nawiasem mówiąc, już od początku swej podróży obrać był powinien: zamilkł.

A gdy zaraz na stacji najbliższej wysiadł gorączkowo z wagonu, rzekła jedna wieśniaczka, jeszcze nieco wylękła:

– Widzita, jak to strasecnie rozkrzykiwał, a cego jeno mu tak chyłkiem głos się urwoł, jakby jęzor pogryzł i w gardło wetknął sobie.

– Nie wiecie? – rzekła druga głosem przyciszonym nieco, – to ksiądz proboszcz na niego ostro spojrzeli i zaraz mu tak głos odjęło.

– A toci prawdy chyba mówić nie umioł, kiej się tak uląkł Jegomościa.

– Cyganił jak najęty, a my tak go słuchały.

– Żydowski to kaj parobek – doszło do mych uszu już z oddali, bo tymczasem powracałem na swe dawne miejsce i wziąłem brewiarz do ręki.

A. K.
 

Dlaczego wierzę. Nowe wydanie ku światłu, Niepokalanów 1937. Nakład Centrali Milicji Niepokalanej. (Za pozwoleniem Władzy Duchownej), ss. 153-155.

Powrót do spisu treści

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: