HISTORIA BIBLIJNA
MĘKA, ŚMIERĆ I ZMARTWYCHWSTANIE
JEZUSA CHRYSTUSA
Opr. ks. Józef Stagraczyński
Pojmanie Jezusa
(Ewangelia św. Mateusza, rozdział XXVI, wiersz 47-57; Ewangelia św. Marka, rozdział XIV, wiersz 43-52; Ewangelia św. Łukasza, rozdział XXII, wiersz 47-53; Ewangelia świętego Jana, rozdział XVIII, wiersz 2-12)
A gdy
On jeszcze mówił, oto Judasz jeden z dwunastu przyszedł, a z nim wielka
rzesza z mieczami i z kijami, posłani od przedniejszych kapłanów i starszych
ludu. A który Go wydał, dał im znak, mówiąc: któregokolwiek pocałuję, ten-ci
jest, imajcie Go. I natychmiast przystąpiwszy do Jezusa rzekł: Bądź pozdrowion,
Rabbi, i pocałował Go. A Jezus rzekł mu: Przyjacielu, na coś przyszedł?
Wtedy przystąpili i rzucili się na Jezusa, i pojmali Go.
A oto jeden z tych, którzy byli z Jezusem, wyciągnąwszy rękę, dobył korda
swego, a uderzywszy sługę książęcia kapłańskiego, uciął ucho jego. A wtedy
mu rzekł Jezus: Obróć kord swój na miejsce jego, albowiem wszyscy którzy
miecz biorą, mieczem poginą. Czyli
mniemasz, abym nie mógł prosić Ojca Mego, a stawiłby Mi teraz więcej niż
dwanaście hufców Aniołów? Jakoż się tedy wypełnią Pisma, iż się tak musi
stać? Onej godziny mówił Jezus rzeszom: Wyszliście jako na zbójcę, z mieczami,
i kijami, pojmać Mię. Siedziałem na
każdy dzień u was, ucząc w kościele, a nie pojmaliście Mię? A to się wszystko
działo, aby się wypełniły Pisma prorockie. Wtedy uczniowie wszyscy, opuściwszy
Go, pouciekali.
Wykład
W chwili, gdy Jezus dla dokonania dzieła Swojego idzie oddać się dobrowolnie w ręce najwyższych zwierzchników Swego ludu, musimy wskazać na dziwną jedną okoliczność, która następnym wypadkom tak doniosłe nadaje znaczenie.
W ziemi Izraelowej panuje i rządzi Rzymianin. Dotychczas ten Rzymianin trzymał się z daleka, był obojętnym na wszystko, co się działo w ciągu trzechletniej działalności Mesjaszowej; rząd Rzymski nie tykał z zasady religijnych przekonań i praktyk podbitych ludów. Tymczasem w tych ostatnich dniach stanowczych, przed którymi stoimy, spostrzegamy rzecz niezwykłą: obok najwyższej Zwierzchności Izraelowej widzimy jako bezpośredniego uczestnika w straszliwych zajściach męki i śmierci Mesjaszowej i światowładną potęgę pogańską, a można powiedzieć, że dopiero ten udział dopomaga niedowiarstwu Izraelowemu do zupełnego rozwoju, do ściągnięcia na siebie największej, jaka się jeno da pomyśleć, winy, dopomaga proroctwu, sposobowi Mesjaszowego odkupienia do ściśle wytkniętego celu.
W Starym Zakonie nie jest nigdzie powiedziane, iż ofiara obiecanego pojednania dokona się przez ukrzyżowanie. Jednakże ta przerażająca prawda od samego początku tkwi w całym ustroju planu zbawienia. Wszakże już Mojżesz pokazuje ludowi swemu "węża miedzianego", zawieszonego na drzewie, obraz przyszłego podwyższenia Syna człowieczego. Psalmista prorokuje o Mesjaszu, że Mu przebodą ręce i nogi, tak samo Izajasz, że dla nieprawości naszych będzie przebity. Samże Zbawiciel już za pierwszym zjawieniem się Swoim w kościele wspomniał o zburzeniu kościoła "ciała Swojego", później mówił, że będzie "zabity", wreszcie już wyraźnie oświadczył rodzaj śmierci, że "będzie ukrzyżowan".
A teraz rozważmy, jak ten nieznaczny na pozór obrót rzeczy, ten właśnie rodzaj śmierci Mesjaszowej na krzyżu dziwnego domagał się splątania najrozmaitszych okoliczności.
Zakon Mojżeszowy i odwieczna praktyka sądownictwa w Izraelu nie zna kary śmierci przez ukrzyżowanie; sędziowie Żydowscy mogli byli Jezusa za to, o co Go oskarżano, skazać jedynie na śmierć przez ukamienowanie. Owóż niedowiarstwo Izraelowe postarało się samo już od dawna o to, by teraz znienawidzonemu Nazareńczykowi dopomóc do ukrzyżowania, do spełnienia się i w tym punkcie przepowiedni prorockich. Jarzmo niewoli ciążące na Izraelu ode dni przeprowadzenia Babilońskiego, a teraz ostatecznie jarzmo Rzymu – to owoc, to przeklęctwo niewierności Izraelowej. Z chwilą, gdy Rzym stał się panem ziemi Żydowskiej, dana jest możebność wykonania kary śmierci przez ukrzyżowanie, które od początku było postanowione w Radzie Bożej, oraz możebność dla Izraela winę niedowiarstwa swego, zabicia Mesjasza podnieść do najwyższego szczytu, według wszelkich pojęć w ogóle niemożliwego, wręcz przeciwnego naturze. Rzym, mimo wszelkiej względności dla religijnych i patriotycznych uczuć podbitych ludów, a osobliwie tego ludu, tak odrębnego od wszystkich, przestrzegał jednak ściśle swych własnych praw i zasad rządzenia: zastrzegł sobie prawo najwyższego sądownictwa, prawo życia i śmierci. To pewna, że za czasów Jezusa "ius gladii", prawo karania śmiercią, odjęte było najwyższej Radzie Żydowskiej. Synedrium, Wysoka Rada, mogłać wyrokować na śmierć, lecz zatwierdzenie i wykonanie wyroku należało do władzy Rzymskiej. Jasna rzecz, że uczucie religijne i narodowe Żydów wobec tego ograniczenia praw ich, wobec takiego uroszczenia ze strony znienawidzonych pogan zżymało się potężnie, czuło dotkliwie tę hańbę; a owóż teraz, gdy chodzi o Jezusa, o Mesjasza, zapomniano o wszystkim. Jak tylko Rada Wysoka uporała się z niezwykłym pośpiechem, i zachowaniem zaledwie najgłówniejszych prawnych formalności, zaledwie wyrok śmierci orzekła, zawziętość, wściekłość niedowiercza nie może dość spiesznie uczynić zadość potrzebie swego serca – bez odwłoki zwraca się do pogańskiej Zwierzchności, wszystkie, na jakie tylko stać, wytęża siły, by ta pogańska Zwierzchność nie tylko potwierdziła, lecz i wykonała wyrok śmierci. Skądże to właśnie dziś żydowska Rada najwyższa zrzeka się własnego prawa na rzecz znienawidzonego Rzymianina? Albowiem tylko wtedy, jeżeli poganin weźmie w swe ręce wykonanie wyroku, może Jezus, skazany na śmierć, ponieść śmierć krzyżową, to znaczy, śmierć najokropniejszą i najhaniebniejszą zarazem, a takiej śmierci domaga się szalona nienawiść nieprzyjaciół Jego. I owóż w tym pośpiechu, w tym zapędzie nienawiści, w tym dyszeniu nasycenia swej złości nie spostrzegają wszystkiej potworności, jakiej się w tej chwili dopuszczają: Mesjasza swego, Króla od tylu wieków wyczekiwanego z utęsknieniem własny lud jego, kapłani, najwyżsi zwierzchnicy wydają w ręce pogan... Ale do tego zmierzało od początku postanowienie Ojca. Żydzi, folgując ślepej nienawiści, bezwiednie spełniają to postanowienie.
Kiedy Judasz około 8 godziny wieczorem opuścił Wieczernik, niewątpliwie poczynił już był do spełnienia czarnej zbrodni potrzebne przygotowania i układy. Wiedział on z własnego doświadczenia, że Jezus późną nocą wstępował z uczniami do ogrodu Getsemani i przebywał tam na rozmowie z uczniami i na modlitwie z Ojcem. Przypuszczał więc z wszelką pewnością, że i dziś zastanie tam Jezusa; zresztą mógł się o tym łatwo przekonać bądź przez umyślnie najętych szpiegów, bądź przez osobiste szpiegowanie.
Wybiła wreszcie godzina, którą uważał jako najodpowiedniejszą dla udania się zamachu bez wrzawy i rozgłosu po dojrzałej rozwadze i na którą się umówił z starszyzną żydowską: czekano więc aż do samej północy, gdy się już ogromne miasto, napełnione tylu pielgrzymami, uśpiło. Teraz pora do działania! Apostoł-zdrajca rusza na czele różnorodnej i różnobarwnej czeredy "wielkiej rzeszy", uzbrojonej w miecze i kije, czeladzi i pachołków od najwyższych kapłanów i Doktorów, i starszych. Udział w tej wyprawie wzięli i "urzędnicy kościelni", to jest straż kościelna z swymi dowódcami. A nie tylko czeladź, rota uzbrojona w "kije" wyprawiona przez swych panów dla większej zniewagi Jezusa, lecz i osoby z wyższych stanów, przedniejsi kapłani, i starsi, przyłączają się do tego tłumu, bez względu na swą godność i na swe stanowisko, biorą udział w tak nikczemnym przedsięwzięciu, w zdradzie, którą sobie za 30 srebrnych kupili. A nie jeno prosta ciekawość i nienawiść pcha ich do tego udziału w tak późnej porze, lecz i złe sumienie, niepokój i trwoga, czy aby uda się wyprawa. Uzupełnijmy sobie ten obraz nocnego zamachu z dodatkiem "latarni i pochodni", mimo, że była to noc w pełni księżyca: przezornie nie zaniedbano niczego, by się niebezpieczne przedsięwzięcie powiodło na wszelki wypadek szczęśliwie.
Jednakże tłum ten nabrał znaczenia zbrojnej wyprawy dopiero przez to, że starosta Piłat na prośby starszych żydowskich pozwolił im wziąć pewną liczbę żołnierzy Rzymskich, stojących załogą w twierdzy zwanej Antonia, przytykającej tuż do kościoła. Częścią tej roty (kohorta) dowodził rotmistrz. Wyprawa posuwa się cichuteńko, ostrożnie, jak przy nocnym napadzie, dobiega wnet do mostu na potoku Cedron, i oto już są u wejścia do Ogrójca. Tu Jezus czeka z uczniami Swymi jakby na ich przyjęcie.
Wśród tej zgrai znajdowali się zapewne tacy, co znali Jezusa z widzenia, inni nie dowierzali sobie poznać Go na pewno w otoczeniu jedenastu uczniów; żołnierze Rzymscy, którym teraz najgłówniejsze przypadło zadanie, nie znali oczywiście wcale Jezusa. Chodziło więc o to, by ze względu na tak ważny połów, ze względu na niebezpieczeństwo, jakie sobie niedowiarstwo i zabobonność przy tym napadzie malowały, tego właśnie, którego przyszli pojmać, poznać od razu i bez żadnej pomyłki, nie dopuścić żadnej obrony lub ucieczki wśród ciemności nocnej. Więc mieli to sobie za nader szczęśliwy wypadek, że im się jednego z dwunastu udało pozyskać, boć zadaniem kupionego zdrajcy było tej wyprawie ukazać bez wszelkiej pomyłki miejsce pobytu i samegoż Jezusa. Judasz nie sprzeniewierzył się swemu zadaniu, nie zawiódł zaufania. Żeby ci, co mieli pojmać Jezusa, ani na moment nie byli w wątpliwości co do osoby Jego, jeszcze u samego wejścia do ogrodu umówił z nimi znak: "Któregokolwiek pocałuję, ten-ci jest, imajcie Go". Ten znak był nie tylko najodpowiedniejszy w danej chwili, ten znak jest prawdziwie znakiem przewrotności serca, w którym zwolna dojrzewała czarna ona zbrodnia zdrady Mistrza. Judasz zwątpił był, jak wiemy, o mocy, o potędze Mistrza; jakby za karę za harde niedowiarstwo swoje, pożerany wewnątrz straszną żądzą zaślepia się do ostatka, podoba sobie i teraz w swym zaślepieniu, że będzie mógł zwieść Mistrza, udawaniem, obłudą oszukać. Odkąd się przekonał, że dni Mistrza policzone, że tego Mistrza czeka sromotny koniec, to zaślepienie przechodzi w obłęd, w przekonanie, które niedostępne już na żadne słowo, na żadne upomnienie ze strony Mistrza, każe mu, jako straceńcowi ważyć się na wszystko. Judaszowi to jedno tylko majaczy się wciąż przed oczyma: Jezusa czeka zguba, Jezus nie zdolen się sam obronić, a więc nie jest ani Bogiem, ani wyższą jaką istotą, jest prostym człowiekiem. I tak sztucznie i jakby na przekór oszukując samego siebie, wobec Tego, którego jednak mimo woli się lęka, potrafi wciąż jeszcze odgrywać rolę obłudnika, a pewien swej sztuki, a łaskawość Jezusową opacznie sobie tłumacząc, podchlebia sobie, że aż do samego ostatku będzie umiał udawanym przywiązaniem, czcią, miłością zwodzić Mistrza swojego.
Było w zwyczaju, że Judasz na równi z innymi uczniami, na znak uszanowania, całował Mistrza po dłuższym lub krótszym rozłączeniu: więc i teraz w tym już ostatnim spotkaniu śmie zachować on zwyczaj, pocałowanie to ma być również dla przyprowadzonego przez siebie tłumu siepaczy, nieomylnym znakiem do pojmania. Judasz przypuszcza na pewno, że Mistrz dozwoli mu się zbliżyć do Siebie, aż do pocałowania oblicza, i teraz jeszcze, po tym wszystkim, co zaszło, w tym otoczeniu, o tej godzinie. Nie zawiódł się. Wszelako my wszyscy czujemy bezgraniczność nierozumu posuniętego aż do szaleństwa, kiedy Judasz zdolen jest takiego obrachowania, takiego przypuszczenia. W Judasza, wiemy, wstąpił szatan, i owóż obaj, zwodziciel i zwiedziony, spotykają się w tej krytycznej chwili u szczytu zaślepienia, kiedy wobec Świętego śmią ważyć się na wszystko. Szatan przypuszcza w szaleństwie swoim, że Ten, którego był kusił na puszczy, może jednak da się zwieść jego sztuczkom diabelskim, upadnie przed nim, odda mu pokłon, a – ten drugi, zdrajca? Nie mniej szaleje, całując Tego, którego dawno już był poznać powinien, całując zdradziecko, a wmawiając w siebie, że – obłudą swą, chytrością swą potrafi Go zwieść i oszukać.
Judasz zaraz przy samym wejściu do ogrodu dostrzegł Jezusa w gronie uczniów, jakby umyślnie nań czekającego. Na ten widok zadrżał, bo tego się nie spodziewał; jednak nie traci przytomności: idzie wprost do Jezusa, pozdrawia: "Bądź pozdrowion, Rabbi!". I całuje, całuje raz i drugi, jakby dla okazania najczulszej miłości. Towarzysze jego, siepacze, których był przywiódł, wytężonym wzrokiem śledzą każdy ruch swego przywódcy, wdrażają sobie pilnie w pamięć rysy całowanego Mistrza, gotowi rzucić się nań natychmiast.
Jezus nie wzgardza tym pozdrowieniem i tym pocałunkiem nieszczęśliwego ucznia, i w tej chwili nie żywi w Swym sercu żadnego gniewu, ma litość tylko dla odstępcy. Co więcej, zaszczyca go przemówieniem, głosem wzruszonym, tkliwym, pomnąc onych dni, gdy z Judaszem obchodził się na równi z resztą wiernych uczniów, odzywa się doń: "Przyjacielu, na coś przyszedł? Pocałowaniem zdradzasz Syna człowieczego?". Zły duch, który opanował Judasza, nie dopuścił pomyślnego skutku, ale ten wyrzut bolesny, ta skarga żałosna brzmieć będzie przeraźliwie w sercu winowajcy, że odtąd już aż do ostatniego kroku rozpaczy nie zazna spokoju.
A tak Jezus widząc wszystko, co nań przyjść miało, wyszedł z otoczenia uczniów (w tej chwili Judasz wrócił do swoich), i jako Ten, który nie myśli się ukrywać, rzuciwszy okiem na rotę uzbrojoną w miecze i kije, przemawia z majestatycznym spokojem: "Kogo szukacie?". I słychać odpowiedź krótką, ścisłą po wojskowemu: "Jezusa Nazareńskiego". Jezus daje się im poznać: "Jam jest!". Ale w tej chwili idą nazad, padają na ziemię wszyscy bez wyjątku, którzy byli przyszli pojmać Jezusa, między nimi oczywiście i Judasz, wszyscy mają uczuć potęgę słowa Mesjaszowego. To jedno słowo: "Jam jest!" jak grom uderza na ten wszystek tłum, obala na ziemię: Jezus może iść na śmierć tylko dla tego, iż Sam chciał. Ale i dla uczniów ten cud, to okazanie majestatu Bóstwa, ma wielkie znaczenie: on będzie dla nich podporą ich wiary i ufności w następnych godzinach.
Skutek osiągnięty zupełnie: Jezus da się pojmać, bo, jak mówi święty Augustyn, gdyby Jezus nie dał się pojmać, nie dopięliby tego, co chcieli, ale i Jezus nie dokonałby tego, dla czego przyszedł na ziemię.
Po chwili ta cała zgraja przychodzi do siebie, wstaje, szykuje się na nowo. Tego momentu czeka Jezus, jak Ten, który jeszcze nie skończył swej mowy, pyta po raz drugi: "Kogo szukacie?". I odpowiadają po raz drugi: "Jezusa Nazareńskiego". Jezus powtarza: "Powiedziałem wam, iżem Ja jest", ale również tonem wzniosłym, rozkazującym przydaje: "Jeśli tedy Mnie szukacie, dopuśćcie tym odejść:" Mnie możecie pojmać, ale tych nie wolno wam tykać. I spełniło się słowo Jezusowe w onej prośbie do Ojca: "Któreś Mi dał, żadnegom z nich nie stracił".
Wystawiamy sobie, jak nieprzyjaciele Jezusowi, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, z natężoną uwagą słuchają teraz, co im powie Jezus, bo niepokoi ich wciąż niepewność i obawa, jak się to skończy. Jezus sam nad spodziewanie usuwa tę niepewność. Ostatnie słowa Jego: "Jeżeli tedy Mnie szukacie, dopuśćcie tym odejść", rozumieją dobrze w tym sensie, że byleby uczniom nie czynili żadnej krzywdy, jego, Mistrza, mogą imać, jak im się podoba. Szybko, aby ni chwili jednej nie stracić tak dobrej sposobności, przystępują do Jezusa, rzucają się nań: Jezus dozwala się pojmać. Ale dla jedenastu tego już było za wiele. W tej chwili zapomnieli, co im Mistrz był tylekroć i tak stanowczo zapowiadał, iż "potrzeba", by Syn człowieczy był wydan, a tak wszedł do chwały Swojej: miłość ich do Mistrza bez granic, ból namiętny na myśl rozłąki zamienia się w gniew zapalczywości, który na nic nie baczy. Niewątpliwie też skutkiem złego rozumienia słów Jezusowych o przygotowaniu miecza, mniemają, że teraz właśnie nadeszła pora do użycia oręża w obronie ukochanego Pana i Nauczyciela. Bez namysłu wypadają na napastników, a kiedy rozważniejsi pytają się: "Panie, mamy-li bić mieczem?" Piotr, jak zawsze porywczy, już dobył korda, uderza na najbliżej stojącego, ucina mu prawe ucho. Był to sługa najwyższego kapłana, a zwał się Malchus. Jezus widzi, co się dzieje, głośno odzywa się do uczniów: "Zaniechajcie, dosyć". Uczniowie usłuchali od razu, w ogólnym zamieszaniu nastaje chwila ciszy. Można się było spodziewać, że ten nierozważny czyn Piotra, to zranienie jednego z przeciwnego obozu, wywoła niechybnie wściekłą chęć zemsty, rzeź powszechną ze strony roty rzymskich żołnierzy, wychowanych w szkole honoru żołnierskiego: potęga słowa Mesjaszowego uśmierza od razu porywy, rozbraja wzburzone umysły. I jeszcze więcej, gdy Jezus (ci, co trzymali pojmanego Jezusa, mimo woli opuścili ręce) przystąpił do Malchusa, dotknął się ucha jego, i uzdrowił go. Ten nowy cud, to naprawienie niejako krwawej krzywdy rozbraja do reszty przeciwników, śledzących z podziwieniem najmniejszy ruch, i to miłościwe Cudotwórcy zajęcie się rannym nieprzyjacielem.
Teraz pozostaje jedną jeszcze ostatnią prawdę wypowiedzieć Swoim i tamtym – potem już odda się im w moc zupełnie.
Kiedy Jezus, uzdrowiwszy sługę najwyższego kapłana, wracał, Piotr stał jeszcze na swoim miejscu z dobytym kordem w ręku, przerażony, zdziwiony rozkazem, by "zaniechać". I oto teraz słyszy znowu znany sobie dobrze słodki głos Pana, który go trzeźwi jakby z odrętwienia, uspokaja wzburzenie: "Włóż twój kord w pochwę (obróć kord swój na miejsce jego); albowiem wszyscy, którzy miecz biorą, mieczem poginą".
W krótkowzroczności swej zbyt pochopny Apostoł wstępuje w sferę, gdzie panuje prawo odwetu, wdziera się w cudze prawa, stawia opór wyraźnej woli Ojca: "Kielicha, który Mi dał Ojciec, pić go nie będę?". Apostoł chce Mistrza swego bronić, chce oddalić odeń kielich, co gorsza, ten do korda gotowy Apostoł pokazuje, że w duszy jego zaciera się obraz Mistrza, Jego Boska osoba, wiara w Syna Bożego, w cuda Jego, dlatego Jezus przypomina mu, poucza go: "Czyli mniemasz, abym nie mógł prosić Ojca Mego, a stawiłby Mi teraz więcej, niż dwanaście hufców Aniołów?". Jezus nie potrzebuje pomocy, nie potrzebuje korda Swego ucznia, wszakże co dopiero na jedno słowo Jego oni wszyscy padli na ziemię. "Jakoż się tedy wypełnią Pisma, iż się tak musi stać?". Czemu Piotr swym kordem chciał przeszkodzić, by Jezus nie był wydan w ręce pogan, nie był umęczon, ukrzyżowan, to przecie jest treścią przepowiedni, wielką obietnicą Izraelową: czyby Apostoł chciał w swej nierozwadze nie dopuścić spełnienia się postanowienia Ojcowskiego, nadziei i upragnionej pociechy Swego ludu?
Podczas tej rozprawy Mistrza z uczniami rzesza wszystka napastników stoi jakby przykuta do ziemi. Wtem Jezus zwraca się do tych nieprzyjaciół, by im wszystkim, a osobliwie "przedniejszym kapłanom i kościelnym urzędnikom i starszym" powiedzieć słowa gorzkiej prawdy, słowa, co jak ostrze stali sięgają do serca. Ich pali żądza, by Go już z rąk nie puścić; Jezus trzyma ich jakby zaklętych słowem na uwięzi, że się ruszyć nie śmią, jak długo Mu się spodoba. I odzywa się do nich, a każde słowo takie dobrane, każde słowo gniecie ich, miażdży swym ciężarem: "Wyszliście jako na zbójcę, z mieczami, z kijami, pojmać Mię. Siedziałem na każdy dzień u was, ucząc w kościele, a nie pojmaliście Mię".
Tak, od chwili uroczystego wjazdu do miasta, Jezus w "każdy dzień" uczył w kościele, i oni, przedniejsi kapłani i starsi ludu, pod rozmaitymi pozorami cisnęli się doń. Za dnia białego, w kościele, w pośrodku ludu uczył, i ten lud słuchał Go z takim zajęciem, a oni, powołani stróże ludu i świątyni, nie śmią Go się tknąć, nie śmią w czyn wprowadzić już dawno zapadłego wyroku. Ale teraz, pod zasłoną nocy, podobnie jak złoczyńcy, dość odważni, wychodzą przeciw Niemu jako przeciw zbójcy z mieczami, z kijami, wychodzą przeciw Mesjaszowi Izraelowemu, przeciw Zbawcy ludu swego. Marne przedsięwzięcie! Boć przecie na jedno słowo Jego cofnęli się wstecz, padli na ziemię. "Aleć ta jest godzina wasza, i moc ciemności". Ta nocy godzina, to wyborny obraz waszego wnętrza, doskonale licuje z czarną zbrodnią, jakiej się dopuszczacie względem waszego Mesjasza, ze zdradą, która się lęka światła dziennego, świadectwa ludzi uczciwych. Ta nocna godzina znaczy doskonale onę moc straszną, która was pcha, moc ciemności, co pełzając nocą, łatwiej cel swój osiąga. "A to się wszystko działo, aby się wypełniły Pisma prorockie". Jeżeli mniemają, że oni nareszcie w tej godzinie tryumfują, że "moc ciemności" zmogła Go przecie, to czy nie znają Pism swych proroków? Czy nie czytali o "słudze Bożym" (Izaj. 53, 11), który sam dobrowolnie wyda się na mękę i na śmierć? O zdrajcy, który razem z nim siedział u stołu?
I oto nadeszła już ona wielka chwila: co było przepowiedziane od dawna, od tysiąca lat przygotowane, ma się teraz rozpocząć, ma się spełnić, dokonać – męka i śmierć Mesjasza jako dzieło odkupienia świata.
Po wypowiedzeniu ostatniego słowa Jezus gotów oddać się w ręce nieprzyjaciół zupełnie. Czekają na to. Po raz drugi z rotmistrzem i rotą żołnierzy na czele, rzucają się na Jezusa, imają Go, wiążą – Jezus dopuszcza bez najmniejszego oporu. I stała się rzecz prawie niemożliwa, niepojęta: Jezus, Mesjasz Izraelowy, skrępowany, w ręku nieprzyjaciół, bezsilny, zdan na wszystko. Co wobec tego poczną Jego uczniowie, którzy Mu przysięgali wierność aż do śmierci, którzy co dopiero jakby na oślep gotowi byli bronić Go do upadłego? Gwałt gwałtem odeprzeć, tego zabronił im Jezus; zresztą jakże myśleć o obronie, kiedy ich samże Jezus opuszcza? I oto dzieje się, że wszyscy bez długiego namysłu pierzchają, uciekają jak i gdzie który może, każdy myśli tylko o sobie, o ratowaniu swego życia. To rozpierzchnięcie da się łatwo pojąć i wyrozumieć ze stanowiska ludzkiego, chociaż ono musiało być bolesnym dla serca Jezusowego. Ale jakkolwiek z boleścią patrzał na tę ucieczkę uczniów, wiedział, że to nastąpi, tak było przepowiedziane od proroków, i On-że Sam im to przypomniał, że tej nocy wszyscy zgorszą się zeń.
Ewangelista Marek w związku z tą ucieczką uczniów wspomina w sposób dość zagadkowy o ucieczce "pewnego młodzieńca:" "A pewien młodzieniec szedł za Nim, odziany prześcieradłem na gołe ciało, i pojmali go. A on porzuciwszy prześcieradło, nagi uciekł od nich".
Kto był tym młodzieńcem? Rzecz do dziś dnia niewyjaśniona. Najprawdopodobniej był nim sam Marek, syn gospodarza, który w domu swoim pozwolił był odprawić Paschę, ostatnią wieczerzę Pańską, w "wieczerniku". Ten syn później został chrześcijaninem, był towarzyszem Piotra, napisał Ewangelię, i on sam jeden jedyny w Ewangelii swojej zaznaczył tę przygodę swoją w chwili, gdy pojmanego Jezusa prowadzono w nocy ulicami miasta.
Historia biblijna dla rodzin chrześcijańskich czyli proste a gruntowne objaśnienie Dziejów Starego i Nowego Testamentu. Opracował ks. Proboszcz J. Stagraczyński. T. II: Nowy Testament. Drukiem i nakładem Karola Miarki w Mikołowie [1897], ss. 607-615.
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).
Powrót do spisu treści
MĘKA, ŚMIERĆ I ZMARTWYCHWSTANIE JEZUSA CHRYSTUSA
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMIV, Kraków 2004
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: