Listy ze wsi

przez

Demofila

I.

Temu lub owemu zdaje się, że zna lud, jeśli mieszkał czas dłuższy na wsi, chodził na polowanie z przewieszoną na ramieniu fuzyjką, wie, ile zagon daje przeciętnie jęczmienia lub ziemniaków, a może przypatrzył się z bliska doniosłej funkcji dojenia, dokonywanej przez nimfę wiejską, lub umorusanym dzieciakom, wracającym z sytym bydełkiem z pastwiska.

Chłop w oczach tych ludzi, to tylko maszyna do siejby, orki i żniwa, chowu bydła, najemnej pracy w czasie robót polnych, chciwy, podejrzliwy i łakomy, któremu tak dobrze się dzieje, że od czasu do czasu urządza sobie, jak panowie, dalekie podróże np. do Stanów Zjednoczonych i Brazylii, skąd atoli wraca jeszcze bardziej hardym i zasobniejszym, wskutek czego za robociznę każe sobie płacić bajońskie sumy. Że ten chłop ma duszę, że czuje i cierpi, kocha i nienawidzi, że odczuwa doznaną krzywdę, a wdzięczny jest za dobre słowo, to niejednemu nie przychodzi nawet na myśl. I dlatego chłopem tak często się pomiata.

Trafiają się sędziowie, co się śmieją z chłopskiego "honoru", kiedy o nim sądzić wypadnie, to znowu w ciemnych i brudnych przedsionkach każą chłopu wyczekiwać całymi dniami; gdy się czym zniecierpliwią, wymyślają mu ostatnimi słowy, odraczają terminy bez powodu, z wyrokiem zwlekają rok lub półtora po ukończeniu sprawy. Spieszno im... na wiścika lub do handelku. Woźny sądowy, zawodowy łapownik, pijak i pisarz pokątny, udaje we wsi ważną osobę sądową, tysiącznych dopuszcza się nadużyć, zatraca lub zgoła wykrada za dobrą zapłatą akta sądowe. Adwokat i notariusz przyjmują chłopa przy drzwiach, nie proszą go, aby usiadł, nie podadzą mu ręki, choć każdemu faktorowi i żydowskiemu kupcowi podają ją chętnie, przy tym nieraz obedrą chłopa ze skóry, a na niedbałość sądów, łapownictwo woźnych, patrzą przez palce: gdyby nie patrzyli, ucierpiałby ich własny interes. Wstawi tam który chłop we wsi sąsiadowi szybkę, wyhebluje zydel lub ławę, zaraz inspektor podatkowy weźmie go na "arkusz" jako szklarza lub stolarza. Biedaczysko miał 30 złr. na rok z tego ubocznego zarobku, a tu... każą mu płacić 13 złr. podatku. Trafi się i obywatel, który wobec niskich cen zboża, zaprowadza oszczędności w robociźnie i tak już niskiej, chcąc na biednym wieśniaku powetować szkody, poniesione wskutek oszukańczych machinacji kupców zbożowych.

Najgorszą jednak plagą na wsi są żydzi. O tym nieszczęściu krajów polskich, jakie stanowi gromadne osiedlenie się tego żywiołu, tak zasadniczo w etycznych swych poglądach różnego od reszty mieszkańców, nie ma i co mówić, wszyscy o nim wiemy dokładnie, a od czasu istnienia w tej mierze naukowych prac, możemy to udowodnić łatwo każdemu, kto by chciał jeszcze przeczyć, w myśl płytkich i apriorystycznych haseł liberalnych. A i ten żyd, wietrzący tylko za interesem na chłopskiej skórze, pomiata i gardzi głupim Wałkiem lub Bartkiem i ma go za istotę o wiele pośledniejszą od siebie.

Jeszcze, jeżeli ten chłop ma dostatek w domu, a przy tym "uczony", to jest czytać i pisać umie, lub w rodzinie ma księdza, to lepiej go ludzie uważają, przynajmniej forma postępowania z nim jest grzeczniejsza, ale jeżeli chudzina siedzi ledwie na paru morgach, a spłaty dla sióstr lub młodszych braci nie dają mu spokoju, to już nie ma oparcia nigdzie. Cóż dopiero mówić o takim bezdomnym chałupniku, który jeno z pracy rąk żyje, a nawet ludzie we wsi go lekceważą. Bo chłop polski ma poglądy arystokratyczne. Choć ku górze jest oczywiście demokratą, to we wsi na każdym kroku akcentuje on wyraźnie różnicę stanów, co gorsza zaś ma wielkie poszanowanie dla złotego cielca, objawiającego się tu w posiadaniu ziemi.

Wyznać trzeba ze smutkiem, że stosunki na wsi zmieniły się istotnie na gorsze. Wprawdzie oświata, dobrobyt i skala potrzeb wzrosły, więc zdawałoby się według utartej formułki zawodowych uszczęśliwiaczy, że jest lepiej – tymczasem jest wprost przeciwnie.

Wdowa, którą mąż ograniczył do wymowy, rodzice, którzy za życia dzieciom cały grunt przekazali, jak król Lear u córek, nie mają już u własnych dzieci poszanowania. Syn wypędza ich do córki, córka podaje synom, a grubiańskim wyrazom, groźbom i bitkom nie ma końca. Te same dzieci czekałyby cierpliwie i miałyby w największym poszanowaniu ojca i matkę, gdyby byli grunt zatrzymali i rozrządzili nim tylko na wypadek śmierci. Podstępów, zawiści, intryg wiejskich, stosunków pozamałżeńskich moc; bardzo często mężatki mają kochanków, dziewczęta miewają dzieci, a choć to daje powód do komeraży i przezwiska "zawitka", jednak nie zagradza im drogi do małżeństwa. Na pastwiskach, gdzie dzieci bez żadnego nadzoru prawie cały dzień są razem, dzieją się najgorsze rzeczy. Wójtowie, zwłaszcza "błagonadieżni", to jest pomagający przy wyborach sferom rządzącym, czerpią nieraz bezkarnie z funduszów gminnych, krewniakom i przyjaciołom pożyczają z kasy pożyczkowej gminnej, nie troszcząc się o bezpieczeństwo i termin oddania pożyczki, samowolnie sekwestrują i uciskają chłopów, przywłaszczając sobie nawet sądownictwo w sprawach cywilnych i karnych.

A wśród tego chaosu zepsucia przeniesionego z wielkich miast, ognisk "postępu i cywilizacji", dolatuje duszy chłopskiej, do niedawna potulnej i biernej, słowiańskiej i chrześcijańskiej, głucha wiadomość, że po tych miastach istnieją ludzie, którzy o nich myślą, którzy chcą ich podźwignąć z wiekowej niedoli i poniżenia, że tak dalej być nie może, że zepsucie na wsi płynie od dworu i księdza, że oświata wszystko naprawi, że chłopu należą się równe prawa polityczne co i panu, a gdy je wywalczy, lub gdy je wywalczą dla niego – wówczas będzie mu równie dobrze, jak dziś dziedzicom i "inteligentom" po miastach, będzie raj na ziemi – a zepsucia nie będzie, choćby kościoły były mniej pełne, a konfesjonały mniej oblężone!

Fałsz i prawdę nierozerwalnie ze sobą splecione, biednemu kmiotkowi przynosi jeden powiew wiatru!

I coraz mniej siermiężnej braci ściele się z pokorą u stóp Zbawiciela, oczekując od Niego pociechy i pokrzepienia, coraz mniej ich ofiaruje mu swe bóle i utrapienia życiowe, coraz mniej wraca po modlitwie gorącej lub odbytej w skrusze spowiedzi z nową siłą i wiarą do codziennych zajęć. Jeżeli idą do kościoła, to często na to, aby zobaczyć wychodzące po sumie dziewczęta i kobiety, a gdy uklękną na chwilę podczas Podniesienia i Komunii, to czynią to bezmyślnie. Wszakże religia jest rzeczą prywatną, głoszą socjaliści w mieście. A księża chyba nie mogą być naszymi przyjaciółmi, tak rozumują drudzy, skoro za ich sprawą jedynego, co się za nami ujmował, niesłusznie wyklęto. Gęsta chmura zwątpienia osiadła na duszy chłopskiej i zasłania mu widok krzyża, widok prawdy przedwiecznej; ten krzyż dla niego staje się odtąd formą, symbolem, legendą, a być przestaje źródłem żywej wiary i nauką codziennego życia. Chłop polski ma się jeszcze za katolika i obraziłby się, gdyby mu tego miana odmówiono, ale jego katolicyzm staje się mdły, zatruty wyziewami z broszurek i wieców, pełny kazuistycznych wątpliwości, poddawanych mu przez małoletnich żydków na zgromadzeniach socjalistycznych, a skwapliwie chwytanych przez pierwotne umysły słuchaczy.

W takiej chwili, z nikczemnym przygotowanej sprytem, przychodzą do chłopa partie radykalne i zgarniają żniwo obfite. Uświadamiają jego niechęć do pana i księdza, niechęć idącą w parze z każdym uczuciem niższości, czy pod względem władzy, czy oświaty, czy też majątku, wskazując sfery tak zwane wyższe, jako jedynych sprawców nędzy włościańskiej, a siebie przedstawiając jako gorących, a co więcej, jedynych obrońców chłopa. Popełniają przy tym tę mała nieostrożność, że sięgają sami po mandaty, zamiast pozostawić je chłopom i używać ich tylko jako narzędzi. Z tym wszystkim jednak zręcznie grają na duszy chłopskiej, budząc w niej zawiść i butę, te dwa uczucia najbardziej wrogie prawdziwej wierze katolickiej.

Wszelki radykalizm jest w gruncie [rzeczy] płytki i sprzeczny z historią, ale umysły półoświecone innego postępu, innej reformy nie rozumieją. Jaskrawe kolory są dla nich najponętniejsze. Radykalizm nie dotrzyma hojnie rozrzucanych obietnic, bo ich dotrzymać nie zdoła. A kiedy w końcu praktyka życia i dziejów, głębsze zbadanie istoty ludzkiej i jej potrzeb, obalą dowolne teorie radykalizmu, to zapewne i najszersze warstwy przejrzą i od niego się odwrócą. Ale na dziś i jutro może on mieć powodzenie, bo do niskich instynktów się zwraca i tak szczodrze, jak nikt inny, szafuje obietnicami na wszystkie strony.

Więc trzeba bronić tej twierdzy polskości i chrześcijaństwa, jaka jest w milionach naszych włościan, dla ich własnego ratunku, dla ratunku ich dusz i dla spokojnego, pomyślnego rozwoju naszego biednego społeczeństwa. Nie jest za późno i nie ma konieczności, żeby radykalizm jakichkolwiek odcieni i stopnia zwyciężył. Rozwiązanie kwestii chłopskiej, jak w ogóle całej kwestii społecznej, leży nie w mniejszej lub większej oświacie ludu, ale przede wszystkim w zmianie dusz i poglądów naszych, w stosowaniu w życiu tych wiecznych zasad, których świętość i prawdziwość poręcza nam wiara.

Ta zmiana cudowna dusz, największa rewolucja przyszłości, podobna do tej, jaka odbywała się w pierwszych wiekach Chrześcijaństwa, nastąpi niechybnie, bo Chrystus za dusze ludzkie umarł; ta zmiana nastąpi mimo pozornych tryumfów ducha negacji, mimo powszechnego rozkładu społecznego i widocznego butwienia tych filarów, na których nowocześni ludzie obronę społeczeństw – ale i własnych samolubnych celów – w bezdusznym zaślepieniu oparli. Pragnąc atoli zasłużyć na cud ten nowy, który ma już poprzedników w dziejach świata, każdy z nas, czujący się żołnierzem chrześcijańskim, robić winien, co w jego mocy, robić już dzisiaj, aby siebie i drugich przerobić i podnieść. Więc obrachunek sumienia własnego, serce dla ludu, ocenienie każdego żądania ludowego, nie według marnego głosu własnej korzyści, ale według idei sprawiedliwości – oto, w czym się zamyka cały nasz program dla klas oświeceńszych. Podniesienie moralne chłopa, a w naturalnym jego następstwie podniesienie jego oświaty i dobrobytu, oto wspólne zadanie społeczeństwa, ciał parlamentarnych i rządu.

Chcąc w przyspieszonym tempie dokonać tego, co lat dziesiątki zaniedbały, rzucić trzeba bańki mydlane frazesów, wystąpić z zaklętego koła nigdy niedotrzymanych i wskutek tego jątrzących obietnic, z obłoku praw układanych przy zielonym stoliku, sąsiedzkich, stanowych lub materialnych względów, na szeroką, przestronną płaszczyznę realnego życia, trzeba wynaleźć środki obronne, nie gardząc pomocą tych zacnych i gorąco czujących włościan, których jest jeszcze na szczęście dosyć i wyruszyć wspólnymi siłami na zdobycie wsi.

Demofil

Artykuł powyższy pierwotnie ukazał się w "Przeglądzie Powszechnym", Tom LVII (styczeń, luty, marzec 1898), Kraków 1898, ss. 140-144.

(Pisownię nieznacznie uwspółcześniono).


© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2004

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: