ŻYCIE

 

ŚW. IGNACEGO LOYOLI

 

ZAŁOŻYCIELA ZAKONU TOWARZYSTWA JEZUSOWEGO

 

KS. JAN BADENI SI

 

––––––––

 

VII.

 

Nowy zakon. – Pierwsze prace. – Pierwsze prześladowania

 

Z początkiem zimy, opróżniły się ruiny "św. Piotra w Vanello", brzmiące dotąd modlitwą i świętymi naradami. Salmeron i Paschazjusz Broet udali się na apostolską pracę do Sieny, Ksawery i Bobadilla do Bolonii, Klaudiusz Le Jay i Szymon Rodriguez do Ferrary, Jan Codure i Hozjusz do Padwy; sam zaś Ignacy z Fabrem i Laynezem skierowali się ku Rzymowi, aby tam ofiarować siebie i wszystkich swych towarzyszów na rozkazy papieża, z zupełną gotowością udania się następnie tam, gdzie się im udać każe. Jak wielokrotnie poprzednio w Manrezie, Barcelonie, Paryżu, Wenecji, tak teraz w szczególności, na drodze do wiecznego miasta, sam Bóg bezpośrednio niejako przemówił do serca Ignacego, objawiając raz jeszcze swą wolę najświętszą, powołując go na organizatora i wodza zakonnego hufca, który miał po całym świecie roznosić cześć imienia Jezusowego, obiecując pomoc Swą niezawodną w spełnieniu tego dzieła. Oto, co opowiadał następnie O. Laynez, towarzysz Świętego w pielgrzymce do Rzymu, wyjaśniając, dlaczego Ignacy założonemu przez siebie zakonowi pragnął nadać koniecznie nazwę "Towarzystwa Jezusowego".

 

"Zdążaliśmy we trzech do Rzymu: Ojciec Ignacy, Ojciec Faber i ja, drogą prowadzącą na Sienę. Ojciec Ignacy doświadczał w tym czasie większych jeszcze niż zazwyczaj duchownych pociech i łask niebieskich, zwłaszcza, gdy przyjmował w komunii św. Boskiego Zbawiciela, bo Faber i ja odprawialiśmy Mszę św., ale Ignacy od odprawiania Mszy jeszcze się wstrzymywał. Podczas tej drogi powiedział mi, że Bóg wyrył mu głęboko w sercu słowa: «Ja wam w Rzymie będę miłościwym» i że całego znaczenia tych słów dotąd jeszcze nie rozumie. «Nie wiem – mówił – co się z nami w Rzymie stanie; kto wie, może nas tam na krzyż poprowadzą!» i dodał, że zdawało mu się, jakoby widział Chrystusa Pana naszego, obarczonego ciężkim krzyżem, a obok Niego stał Ojciec Przedwieczny i mówił: «Pragnę, Synu mój, abyś tego tutaj wziął sobie za sługę». Jezus zaś przycisnął Ignacego do siebie i do krzyża i rzekł: «Dobrze! biorę cię za sługę swego»".

 

Widzenie to, o którego prawdziwości Ignacy nigdy na chwilę nie wątpił, napełniło jego duszę niewymowną radością i ufnością. W trudnych późniejszych przejściach przypominał sobie, jak "Ojciec postawił go obok Boskiego swego Syna", a samo to przypomnienie starczyło za najsilniejsze wzmocnienie, najskuteczniejszą pociechę. Jak nazwa, tak i pieczęć zakonu wyrażać miała imię Jezusowe, imię najwyższego Wodza, który Ignacego i jego towarzyszów wziął sobie w szczególny sposób za sługi. Pieczęć zakonna: IHS, wprowadzona przez Ignacego, jest skróceniem najsłodszego imienia Jezus. Co do nazwy zakonu, to Ignacy z nadzwyczajną siłą i stanowczością obstawał przy podanej przez siebie, a raczej przez samego Zbawiciela nazwie "Towarzystwa Jezusowego", a na wszystkie trudności i zarzuty odpowiadał po prostu, nie zawsze mówiąc, ale zawsze widocznie myśląc o cudownym objawieniu na drodze do Rzymu: "Taka jest wola Boża!".

 

Trzej pielgrzymi stanęli w Rzymie na kilka lub kilkanaście dni przed świętami Bożego Narodzenia 1537 r. O pierwszych pracach i trudnościach, jakie ich tu spotkały, opowiada Święty w liście pisanym w rok później do dawnej swej dobrodziejki Izabelli Roser: (1)

 

"Rok już minął od chwili, w której my trzej członkowie «Towarzystwa» przybyliśmy do Rzymu. Dwóch towarzyszów moich rozpoczęło natychmiast bezpłatnie nauczać w uniwersytecie, zwanym Sapienzja; jeden wykładał pozytywną, drugi scholastyczną teologię, a to na wyraźny rozkaz papieża. Co się mnie tyczy, poświęciłem się zupełnie udzielaniu «ćwiczeń duchownych» i w Rzymie i poza Rzymem. Staraliśmy się także zjednać dla siebie kilku ludzi uczonych, a mówiąc dokładniej dla chwały Boga, Pana naszego, ponieważ o nic nam innego nie idzie, jak o służenie Bożemu Majestatowi. Chwyciliśmy się tego sposobu, aby pokonać trudności ze strony ludzi światowych i móc z większą wolnością rzucać nasienie słowa Bożego na rolę, która, o ile się nam zdaje, przynosi bardzo mało dobrych owoców, a bardzo wiele złych. Kiedy już z pomocą Bożą pozyskaliśmy przez «ćwiczenia duchowne» kilka osób wybitnych nauką i znaczeniem, postanowiliśmy po czteromiesięcznym pobycie tutaj zejść się tu wszyscy, ilu nas jest członków «Towarzystwa», a skoro jeden po drugim przybywał, staraliśmy się o pozwolenie słuchania spowiedzi i głoszenia kazań i nauk".

 

"Wikariusz papieski dał nam bardzo obszerną władzę, choć tymczasem przed jego wikariuszem zaniesiono na nas bardzo wiele zażaleń, które opóźniły ekspedycję odnośnego aktu. Otrzymawszy go wreszcie, rozpoczęliśmy w czterech, czy pięciu, mówić kazania w niedziele i święta po rozmaitych kościołach, a w innych znów kościołach uczyć chłopców katechizmu, tłumacząc naukę o przykazaniach, grzechach śmiertelnych itd., nie opuszczając przy tym wykładów w Sapienzy i słuchania spowiedzi. Wszyscy inni mówili kazania po włosku, ja jeden po hiszpańsku (w kościele Najświętszej Panny z Monserratu), i zawsze dosyć miałem słuchaczów, bez porównania więcej, niż spodziewaliśmy się; nie spodziewaliśmy się zaś obfitego połowu z trzech przyczyn: 1) ponieważ rozpoczęliśmy te nauki w czasie niezwykłym tj. po Wielkanocy, kiedy już ustały postne i wielkanocne kazania, a tutaj jest zwyczaj mówić kazania tylko w czasie Postu i Adwentu; 2) ponieważ zazwyczaj grzeszna natura po umartwieniach i naukach postnych, ciągnie bardzo wielu raczej do wytchnienia i świeckich zabaw, jak do tego rodzaju lub nowych jakichś nabożeństw; 3) ponieważ nie uważaliśmy za stosowne zdobić mowę naszą kwiatami i wytwornymi zwrotami. A pomimo tego wszystkiego, przekonaliśmy się i wiemy z długiego doświadczenia, że Pan nasz w nieskończonej i najwyższej Swej dobroci o nas nie zapomina i przez nas biednych i nic nie znaczących dopomaga wielu ludziom i łaską Swą ich obdarza".

 

Pomiędzy pozyskanymi dla Boga mężami "wybitnymi nauką i znaczeniem", o których Święty w sprawozdaniu swym wspomina, najwybitniejszymi byli: kardynał Contarini i ambasador cesarski, znany nam z Paryża, Piotr Ortiz. Obaj odprawili pod kierunkiem Ignacego rekolekcje; obaj zapalili się w nich gorącą żądzą szukania coraz większej chwały Bożej i pytali tylko: Panie, co chcesz, abym czynił? Ortiz, lękając się, aby obowiązki przywiązane do jego urzędu i godności nie przeszkadzały mu w Rzymie do wyłącznego oddania się rekolekcyjnym rozmyślaniom, uprosił Ignacego, iż udał się wespół z nim na Monte Cassino i tam w świętej ciszy, od świata i ludzi daleko, Bogiem jedynie i sprawami duszy swej zajęci, spędzili czterdzieści dni na wspólnej modlitwie i pokucie. Głośny dyplomata i uczony nie zawahał się następnie wyznać, że w czasie błogosławionych tych dni daleko więcej skorzystał dla serca i umysłu, niż przez długie lata poprzedniej, wytężającej pracy. "Zdawało mi się, mówił, że gruntownie znam teologię, że nie mało umiem, a oto teraz odkryły się przede mną nowe światy, o których i wyobrażenia nie miałem. Jakaż to różnica uczyć się na to, aby uczyć drugich, a na to, aby własne życie urządzić! Tamta nauka rozum oświeca, ale ta nadto i wolę zapala".

 

W czasie pobytu Ignacego na Monte Cassino przeniósł się do lepszego życia ostatni z pozyskanych przezeń towarzyszów, Jakub Hozjusz. Pan Bóg uwiadomić raczył o tym wypadku, a zarazem pocieszyć swego sługę cudownym widzeniem. Tego samego dnia, w którym zmarły z ziemią tą się pożegnał, Ignacy ujrzał wyraźnie na modlitwie jakąś duszę, otoczoną światłością i wznoszącą się ku niebu; bliżej się widzeniu przypatrzywszy, wątpić nie mógł, że ma przed sobą duszę Hozjusza. W pewności tej utwierdził się jeszcze, gdy słuchając Mszy św. i powtarzając pobożnie słowa Confiteor: "I wszystkim Świętym", zobaczył przed sobą długi, nadzwyczaj wspaniały orszak świętych, a wśród nich rozróżnił wyraźnie chwałą i weselem jaśniejącą duszę drogiego towarzysza. Radość i wdzięczność dla Boga wycisnęły mu obfite łzy; pewność, że Hozjusz, zaliczony do grona mieszkańców niebieskich, będzie się wstawiał za gromadką walczących towarzyszów, napełniła go nowym zasobem męstwa i świętej ufności.

 

Choć wyświęcony na kapłana jeszcze w czerwcu 1537 r., nie odważył się dotąd Ignacy złożyć Bogu bezkrwawej ofiary Mszy św. Pierwszy raz po długim a gorącym przygotowaniu i w Monte Cassino tylu modłami bogobojnych zakonników uświęconym i w Rzymie, przesyconym krwią Chrystusowych wyznawców, stanął przy ołtarzu w samą uroczystość Bożego Narodzenia 1538 r. O tym tak uroczystym i ważnym dla siebie wypadku, donosi jędrnie, ale serdecznie braciom swym, "panom na Loyoli": (2) "W dzień Bożego Narodzenia, w kościele Najświętszej Panny Większej, w kaplicy mieszczącej żłóbek, w którym Boskie Dziecię Jezus było złożonym, odprawiłem za Jego pomocą i łaską pierwszą Mszę świętą".

 

Niebieskie pociechy, jakie całym strumieniem zlały się w tym dniu szczęśliwym do serca wiernego rycerza Pańskiego, dodały mu otuchy w licznych a ciężkich cierpieniach i prześladowaniach, którymi Najwyższy Wódz w tym właśnie czasie z szczególną siłą doświadczać go pozwalał. Dawne, tylokrotnie i w Hiszpanii i w Paryżu zwalczone potwarze i oszczerstwa, podniosły znów głowę, a na chwilę zdawało się, że potrafią zniweczyć całe dotychczasowe dzieło Ignacego, w zbawiennej pracy mu przeszkodzą, rozproszą zebraną przezeń gromadkę uczniów.

 

Najżarliwiej powtarzał i rozszerzał najrozmaitsze te potwarze niejaki Agostino, na pozór bardzo gorliwy zakonnik reguły św. Augustyna, w gruncie zarażony luterskimi błędami. Człowiek ten zły, a sprytny i wymowny, szerzył dotąd zwolna i ostrożnie, ale bez żadnej przeszkody, jad protestancki nie tylko w prywatnych rozmowach, ale i z ambony. Paru towarzyszów Ignacego, którzy w Niemczech mieli wyborną sposobność zapoznać się z wszystkimi wykrętami i fortelami heretyków, zdumieli się i przerazili, spotykając się z tymi samymi wykrętami w stolicy chrześcijaństwa, a sądząc poczciwie, że O. Agostino raczej grzeszy brakiem nauki niż złością, najprzód po bratersku, a gdy to nie pomogło, ostrzej i publicznie zwrócili mu uwagę na niestosowność wielu jego twierdzeń i wyrażeń. Rozgniewany heretyk, widząc, że obłudna jego taktyka wykryta, postanowił się pomścić. Spryt i wymowa zjednały obłudnemu zakonnikowi niemałą liczbę zwolenników i wielbicieli; nie trudno mu też było puścić w obieg i zjednać wiarę dla całego szeregu potwornych bajek, czerniących najsromotniej Ignacego i jego towarzyszów. Dorzucając szczyptę prawdy do swych fałszów, opowiadał na prawo i na lewo, jak Ignacy więziony był i potępiony za herezję w Alkali, Salamance, Paryżu, Wenecji; jak nawet skazany już był na stos i tylko ucieczce życie zawdzięcza. Aby tym potwarzom nadać większy pozór prawdy, zmówił chytry Agostino trzech Hiszpanów, którzy mieli świadczyć, że sami należeli niegdyś do sekty utworzonej przez Ignacego, lecz opuścili ją, przekonawszy się dobitnie o jej niegodziwości. Do grona oszczerców przyłączył się jeszcze Michał Navarro, ten sam, który w Paryżu godził na życie Ignacego, a zdawało się na chwilę, że łaską Bożą wzruszony, przemieni się w jego ucznia. Navarro obiecał, za dość znaczną sumę pieniędzy, podjąć się publicznego oskarżenia swego dawnego dobroczyńcy, i istotnie, nie tylko oskarżył Ignacego przed gubernatorem rzymskim, Benedyktem Conversino, jako bardzo niebezpiecznego, wielekroć karanego heretyka, ale nadto zeznanie swe potwierdził przysięgą.

 

"Przez całe osiem miesięcy – opisuje sam Ignacy dalszy przebieg tej sprawy (3) – znosiliśmy gwałtowne zaczepki i prześladowanie najsroższe, jakiegom w życiu doświadczył. Wreszcie stanęliśmy przed sądem, a wespół z nami dwóch naszych oskarżycieli; gdy jeden z nich zajął wobec sędziego stanowisko zupełnie inne, niż tego się spodziewano, inni, których sądowego przesłuchania również domagaliśmy się, tak się tym zmieszali, że stracili wszelką chęć i odwagę do dalszego prowadzenia procesu i wyjednali zakaz nie dozwalający nam wytoczyć procesu przed innymi sędziami. Ponieważ zaś byli to ludzie mający stosunki z dworem, znający się na interesach i bogaci, tak wykręcali się i obracali rzecz całą przed kardynałami i wielu innymi urzędnikami na dworze papieskim, że przez długi czas musieliśmy walczyć i nie mogliśmy dojść do końca".

 

"Wreszcie dwóch głównych rozsiewaczy fałszywych wieści o nas stanąć musiało przed gubernatorem i wyznało, że bywali na naszych kazaniach i wykładach i złożyli świadectwo zupełnie nas usprawiedliwiające tak odnośnie do nauki naszej, jak i do obyczajów. Wikariusz i gubernator, choć pełni są szacunku dla nas, chcieli jednak, aby cała ta sprawa, ze względu na tych i na owych, pokrytą została milczeniem. My przeciwnie, uważaliśmy za rzecz słuszną i kilkakrotnie prosiliśmy, ażeby publiczne śledztwo wykazało, co jest dobrego lub złego w naszej nauce, w celu usunięcia zgorszenia szerzącego się między ludem; ale dopiąć tego nie mogliśmy, choć odwoływaliśmy się i do sądu i do prawa. Tyle tylko dopięliśmy, że z bojaźni przed sądem, nie rzucano na nas takich oszczerstw, jak poprzednio, przynajmniej nie tak jawnie. Jeden z naszych przyjaciół widząc, że nie możemy się doczekać ani wyroku, ani żadnego wyjaśnienia w tej sprawie, przedłożył ją papieżowi, po powrocie tegoż z Nizzy i prosił, aby wyrok wydać nakazał. Papież obiecał, ale gdy skutku tej obietnicy nie można się było doczekać, mówiło z nim jeszcze w tej mierze dwóch z naszego «Towarzystwa»; a gdy niezadługo potem wyjechał do swego zamku, udałem się tamże i rozmawiałem sam na sam z Jego Świątobliwością w jego pokoju, przeszło godzinę. Wyłożyłem mu obszernie, jakie mamy cele i zamiary; otwarcie opowiedziałem, ile razy wytoczono mi procesy w Hiszpanii i w Paryżu, ile razy byłem w więzieniu w Alkali i w Salamance, bo chciałem, aby wszystkich szczegółów o mnie nie od kogo innego, ale ode mnie samego się dowiedział, i aby go te szczegóły spowodowały do zarządzenia śledztwa, które ostatecznie doprowadzić by musiało do wydania wyroku i zdania o naszej nauce. Ostatecznie, ponieważ ze względu na głoszone przez nas kazania i nauki, potrzebujemy koniecznie zachować dobrą sławę nie tylko u Boga, Pana naszego, ale i u ludzi, i musimy bronić się przeciw podejrzeniom co do naszych obyczajów i nauki, prosiłem w imieniu wszystkich Jego Świątobliwość, aby raczył złemu zapobiec i nakazał zbadać zwykłemu jakiemu sędziemu, którego zechciałby nam naznaczyć, naszą naukę i obyczaje, a jeśli ów sędzia za złe je uzna, chętnie poddamy się wszelkiej karze i naganie, jeśli zaś uzna je za dobre, Jego Świątobliwość nie odmówi nam zapewne swej opieki. Papież, jak wnioskuję z całej rozmowy, przyjął bardzo dobrze tę prośbę, chwalił nasze zdolności i że dobrze ich używamy, i przemówiwszy do nas, jak przystało na prawdziwego, dobrego Pasterza, nakazał z naciskiem gubernatorowi (który jest biskupem i najwyższym sędzią w tym mieście równie dla spraw kościelnych, jak i świeckich), aby natychmiast naszą sprawą się zajął. Istotnie, gubernator bardzo gorliwie zajął się procesem, a gdy w dodatku papież powrócił do Rzymu i po wielekroć publicznie wyraził się na naszą korzyść i to w obecności członków «Towarzystwa», którym rozkazał co 15 dni do siebie przychodzić i prowadzić dysputy w czasie obiadu Jego Świątobliwości, rozeszła się w znacznej części wisząca nad nami burza i z dnia na dzień piękniejszą mamy pogodę, tak, że nasze sprawy, zdaniem moim, wzięły tak pomyślny obrót jak tylko tego mogliśmy sobie życzyć ze względu na chwałę i służbę Boga Pana naszego. Wielu biskupów i prałatów natarczywie się od nas domaga, abyśmy w ich diecezjach zbawienne owoce pracą naszą przynosili; tymczasem jednak trzymamy się jeszcze na uboczu, czekając na odpowiedniejszy czas i sposobność".

 

"Spodobało się teraz Bogu i Panu naszemu wyjaśnić naszą sprawę i doprowadzić ją do wydania wyroku. Przy tym wydarzyło się coś istotnie dziwnego. Gdy gruchnęła tu pogłoska, że uciekliśmy z wielu miejsc, a mianowicie z Paryża, Hiszpanii i Wenecji, przybyli do Rzymu i to właśnie w czasie, w którym wyrok na nas miał być wydany, prezydent Fiqueroa, który w Alkali dwa razy proces mi wytoczył, a raz do więzienia wtrącił, generalny wikary weneckiego legata, który także zarządził przeciw mnie śledztwo, kiedy zaczęliśmy nauczać w Rzeczypospolitej Weneckiej, Dr. Ori, który również wytoczył mi proces w Paryżu i Biskup z Wicencji, w którego diecezji trzech lub czterech nas mówiło kazania przez czas pewien. Wszyscy ci dali świadectwo na naszą korzyść. Nadto miasta Siena, Bolonia i Ferrara nadesłały uwierzytelnione świadectwa za nami, a książę Ferrary nie tylko wydał pisemne świadectwo, ale nadto uważając, że rozchodzi się tu nie tyle o nas, ile raczej o chwałę Boga, Pana naszego, wziął sobie bardzo naszą zniewagę do serca i osobne instrukcje dał swemu posłowi i napisał po kilkakroć do naszego «Towarzystwa», oświadczając, że całą tę sprawę uważa za swoją własną, ponieważ przekonał się, z jakim pożytkiem pracowaliśmy i w jego mieście i w innych, choć wcale niełatwą było rzeczą w nich pozostawać i utrzymać się".

 

"Od chwili, w której pracować rozpoczęliśmy, aż do dnia dzisiejszego, – za co dzięki składamy Bogu, Panu naszemu, – mieć mogliśmy w każde święto dwa lub trzy kazania i dzień w dzień dwa razy publiczne wykłady, podczas gdy inni słuchali spowiedzi, a inni dawali «ćwiczenia duchowne». Teraz gdy na koniec wyrok zapadł, będziemy mogli, jak się spodziewamy, więcej kazać i katechizować; a jakkolwiek ziemia twarda i nieurodzajna i doświadczyliśmy tak wielkiej przeciwności, to jednak żalić się nie możemy, bo pracy nam nie brakuje, a Pan Bóg nasz daleko więcej przez nas działa, niż ze względu na naszą naukę i rozum moglibyśmy sobie słusznie tuszyć. W szczegóły wchodzić nie chcę, aby nie grzeszyć zbytnią rozwlekłością; w ogóle mówiąc, Bóg Pan nasz bardzo nam błogosławi. Nadmienię tylko, że wiem już o czterech lub pięciu, którzy postanowili wstąpić do naszego «Towarzystwa» i od wielu dni i miesięcy trwają w tym postanowieniu. Nie śmiemy ich jeszcze przyjąć, ponieważ pomiędzy innymi zarzutami i ten się znajdował, że bez upoważnienia papieskiego zakładamy jakieś stowarzyszenie czy zakon i innych do niego wciągamy. Ale choć obecnie wspólnie i razem nie żyjemy, złączeni jesteśmy duchownie, aby się później rzeczywiście złączyć; co spodziewamy się, Bóg nasz niebawem zarządzi, na większą służbę swoją i chwałę"...

 

Nadzieje te ziścić się miały niebawem. Papież oświadczył Ignacemu, że prawdopodobnie wyśle paru jego towarzyszów do różnych miast włoskich bronić zagrożonej wiary i obyczajów; tym bardziej więc należało z czasu korzystać i póki wszyscy w Rzymie byli zgromadzeni, ułożyć podstawy do dalszego wspólnego i jednomyślnego działania; "złączyć się rzeczywiście" – jak wyrażał się Święty – w jeden hufiec silny nie tylko jednością zamiarów, ale i organizacji. O podróży do Ziemi Świętej nie było już co myśleć; Ignacy pozwracał przeto hojnym dobroczyńcom udzielone sobie na ten cel jałmużny, a całą uwagę zwrócił ku pytaniu, jakim ma być, jakimi prawami ma rządzić się formujący się zastęp Jezusowych "towarzyszów", którzy już nie w samej Palestynie, ale na całym świecie walczyć mieli o zdobycie i rozszerzenie królestwa Bożego? Wspólne konferencje nad tymi pytaniami trwały przez trzy miesiące. Dzień obracali "towarzysze" na uczynki miłosierne, na kazania i słuchanie spowiedzi, w nocy zaś zbierali się razem i wezwawszy Boga na pomoc, w największym porządku ciągnęli obrady, które wytykały główne linie przyszłych reguł i całego zakonnego instytutu. Sam Ignacy spisywał własnoręcznie protokół z tych narad. Oto, częścią dosłownie, częścią w streszczeniu najgłówniejszego z niego ustępy: (4)

 

"Ponieważ zbliżał się czas, w którym mieliśmy się rozproszyć na różne strony, postanowiliśmy, w ubiegłym Wielkim Poście (1539 r.) zgromadzać się przez czas pewien i naradzać nad powołaniem naszym i sposobem życia. Wszyscy zgadzaliśmy się w pragnieniu spełniania jak najlepiej i najdoskonalej woli Bożej, ale różne były zdania, jakich w tym celu używać środków. I nie dziw, bo i do różnych narodowości należeliśmy: francuskiej, hiszpańskiej, sabaudzkiej, kantabryjskiej; zresztą nawet między Apostołami i innymi najdoskonalszymi mężami były nieraz różnice zdań. Ażeby dowiedzieć się, jaką drogą idąc, złożyć możemy siebie samych Panu Bogu w zupełnej ofierze, postanowiliśmy za wspólną zgodą przyłożyć się z większą, niż zazwyczaj, gorliwością do modlitwy, rozmyślania, Mszy świętej, a następnie wszystkie nasze myśli złożyć u stóp Pańskich, spodziewając się od najhojniejszego i najłaskawszego Pana nieomylnej pomocy".

 

"Na zebraniach naszych przedstawialiśmy kolejno różne wątpliwości i trudności. Wśród prac dziennych każdy myślał, jak je rozwiązać i Boga o światło prosił, a w nocy zdanie swe innym przedstawiał. Potem wszyscy godzili się na to, na co padła większa liczba głosów. W pierwszej nocy zastanawialiśmy się, czy mamy tworzyć jedno wspólne ciało, czy tylko każdy, sobie samemu niejako zostawiony, spełniać ma wszystkie rozkazy i polecenia papieża. Ponieważ najmiłościwszy i najlitościwszy Bóg raczył nas połączyć i wspólnie zjednoczyć, chociaż tak jesteśmy nędzni, choć z tak różnych miejsc pochodzimy i byliśmy przyzwyczajeni do bardzo różnego sposobu życia, nie powinniśmy rozrywać jedności i związku, którym Bóg nas złączył, lecz owszem wzmacniać go i utwierdzać w jedno ciało się łącząc, starając się jedni o drugich i zatrzymując wspólne porozumienie, aby tak móc skuteczniej dla dobra dusz pracować. Wszystko to rozumie się i wszystko tak i o tyle uchwalamy, jak i o ile Stolica Apostolska na to zezwoli".

 

"Następnie roztrząsaliśmy, czy należałoby się związać względem kogo z pomiędzy siebie ślubem posłuszeństwa, jak związaliśmy się ślubem ubóstwa i czystości, abyśmy z większą szczerością i zasługą mogli spełniać zawsze i we wszystkim wolę Boga, Pana naszego. Dla lepszego rozwiązania tej trudności zaczęliśmy się zastanawiać nad użyciem różnych środków, które by nam do rozwiązania jej mogły dopomóc. Jednym z nich było udać się na miejsce jakie samotne i tam przez 30 lub 40 dni modlić się, pościć i pokutować, aby Bóg nas oświecił; innym środkiem: wysłać trzech lub czterech w imieniu wszystkich; lub wreszcie, jeśliby nikt z nas Rzymu opuścić nie mógł, poświęcić pół każdego dnia na tę główną sprawę, a przez drugie pół dnia oddawać się zwyczajnym naszym ćwiczeniom, kazaniom i spowiedziom. Ostatecznie postanowiliśmy zostać w Rzymie, aby nie dać powodu do jakich plotek i oszczerstw i nie zostawiać bez robotników pola, na którym Pan tak bardzo nam błogosławi. Nadto postanowiliśmy przygotować duszę (5), stawiając ją w zupełnej obojętności, tak, aby gotową była raczej do słuchania, niż do rozkazywania, i wyobrażając sobie, że do «Towarzystwa» nie należymy, ani do niego należeć nie będziemy, aby z większą wolnością roztrząsnąć, co lepsze i odpowiedniejsze na większą służbę Bożą i nadanie Towarzystwu większej trwałości. Nazajutrz jeden po drugim wyliczali zarzuty przeciw związaniu się posłuszeństwem; a dnia następnego powody skłaniające do tego związania się, pożytki i owoce posłuszeństwa"...

 

"Po wielu dniach spędzonych na wszechstronnym rozbieraniu tej kwestii i na modlitwie, postanowiliśmy nie większością głosów, ale jednomyślnie, iż korzystniejszym będzie, owszem, że jest koniecznym poddać się pod posłuszeństwo jednego, aby tak lepiej i dokładniej uskutecznić najgłówniejsze nasze pragnienie spełniania we wszystkim woli Bożej, aby Towarzystwo lepiej zabezpieczyć, a wreszcie aby móc należycie kierować wszystkimi poszczególnymi sprawami i zajęciami, tak duchownymi jak i doczesnymi".

 

"W podobny sposób przechodziliśmy i badali inne różne kwestie, od połowy Wielkiego Postu aż do dnia św. Jana Chrzciciela, z wielkimi pociechami i oświeceniami duszy".

 

Na fundamencie założonym w trzymiesięcznych tych naradach, stanął później cały gmach zakonnych reguł i przepisów. Na razie obradom położył koniec rozkaz papieża, polecający kilku "towarzyszom" ważne misje poza Rzymem. Ostra zima 1539 r. i w ślad za nią idące straszny głód i zaraza dały sposobność równie Ignacemu, jak całemu zebranemu przezeń zastępowi, do bohaterskich uczynków miłosiernych, do jawnego okazania, co płomieniejąca miłość Boża zdziałać potrafi. W całym Rzymie opowiadano sobie cuda o tych dziwnych ludziach, którzy sami nic nie mając, założyli w domu, gdzie ich samych z miłosierdzia przyjęto, przytułek dla ubogich, szpital dla chorych i uratowali tysiące od śmierci z głodu lub choroby. Wieść o nowych "apostołach", jak lud ich nazywał, rozeszła się szeroko i z wielu stron, od wielu zwłaszcza włoskich biskupów nadeszły do papieża gorące prośby o przysłanie bogobojnych, z takim błogosławieństwem Bożym pracujących misjonarzy. Stosownie do życzenia papieskiego, Paschazjusz Broet wyruszył do Sieny z misją zaprowadzenia reformy w pewnym klasztorze zakonnic; Klaudiusz Le Jay do Brescii, Faber i Laynez do Parmy i Placencji, Bobadilla do Kalabrii. Ignacy pozostał w Rzymie i nie ustając w zwykłej pracy w kościołach i szpitalach, poświęcił się głównie staraniom o uzyskanie potwierdzenia papieskiego dla nowo formującego się zakonu, dla wspólnie obmyślanych zasad, którymi miał się kierować.

 

Zasady te streścił Święty w jędrnym memoriale dla papieża przeznaczonym: "Ktokolwiek w Towarzystwie naszym, które imieniem Jezusowym nazwać pragniemy, chce dla Boga walczyć pod sztandarem krzyża i służyć wyłącznie tylko Panu, tudzież rzymskiemu papieżowi, jako namiestnikowi Bożemu na ziemi, ten złożywszy ślub wiecznej czystości, uważyć i zrozumieć ma, że jest członkiem Towarzystwa, na to przede wszystkim założonego, aby starało się o doskonalenie dusz w życiu i nauce chrześcijańskiej, o rozszerzanie wiary przez publiczne kazania i głoszenie słowa Bożego, przez «ćwiczenia duchowne» i dzieła miłosierdzia, a zwłaszcza przez uczenie katechizmu dzieci i prostaczków, tudzież słuchanie spowiedzi wszystkich wiernych chrześcijan. Środkiem i drogą do osiągnięcia tego celu jest najściślejsze posłuszeństwo papieżowi, tak aby mógł używać nas, jak i gdzie zechce, wysyłać dokąd zechce, czy do Turków, czy do innych niewiernych, heretyków, schizmatyków, czy wreszcie do wiernych. Nadto wszyscy ślubować będą wieczyste ubóstwo i ścisłe posłuszeństwo przełożonemu Towarzystwa, w którym uznawać będą obecnego niejako Chrystusa. Niełatwe to bezwątpienia powołanie i dlatego też postanowiliśmy nikogo nie przyjmować do naszego Towarzystwa, nie wypróbowawszy go wprzód długo i dokładnie. Ten tylko, kto w tych próbach odznaczy się chrześcijańską roztropnością, nauką i czystością życia, przyjętym być może do hufca Chrystusa Pana, który niechaj drobnym początkom naszym błogosławić raczy na chwałę Ojca Niebieskiego, któremu samemu niech będzie na wieki cześć i chwała".

 

Dnia 3 września 1539 r., przedłożył Ignacy ten memoriał Pawłowi III w Tivoli, gdzie papież spędzał jesienne miesiące. "Pragnęliśmy – donosił jednemu z przyjaciół (6) – wyjednać dla Towarzystwa naszego zatwierdzenie Stolicy Apostolskiej, abyśmy tak z większą gorliwością i pokorą mogli służyć i chwalić Stwórcę i Pana naszego, z pomocą łaski Jego, choć najniegodniejszymi łaski tej jesteśmy. Udałem się więc do Jego Świątobliwości... i papież pochwalił i potwierdził wszystko, co przedstawiliśmy mu. Później dopiero, gdy przyszło do urzędowego załatwienia sprawy, zaczęli niektórzy robić trudności i mieliśmy niemało do wycierpienia".

 

Trudności pochodziły głównie od kardynała Bartłomieja Giudiccioni, jednego z trzech, których papież wyznaczył do przejrzenia wręczonego sobie przez Ignacego memoriału i wydania o nim sądu. Kardynał wychodził z zasady, że nie należy mnożyć nowych zakonów, lecz raczej reformować dawne i przyprowadzać je do pierwotnej gorliwości; stąd też z góry, nie myśląc nawet rozejrzeć się dokładniej w danych sobie dokumentach, oświadczył się jak najenergiczniej za odmówieniem żądanego zatwierdzenia. Zdanie tak uczonego i wytrawnego kanonisty, za jakiego nie bez słuszności uchodził Giudiccioni, pociągnęło za sobą innych kardynałów. Po ludzku sądząc, rzecz cała zdawała się zrozpaczoną; Ignacy wiedział też, że od ludzi niczego spodziewać się nie może, ale z drugiej strony nie wątpił, że Bóg, który tak wyraźnie natchnął go do założenia nowego zakonu, dopomoże mu z pewnością. I sam Święty i wszyscy "towarzysze" z jego polecenia nie przestawali modlić się dniem i nocą, a łzy ich i modlitwy odniosły stanowcze zwycięstwo. Giudiccioni, zawsze i z jak największą stanowczością przeciwny wszelkim nowym zakonom, wyznał teraz jakby jakąś nadprzyrodzoną siłą zmuszony, że opierać się nie może zamiarom Ignacego, bo czuje, że opierając się im, wystąpiłby do walki z wolą Bożą. "Głos jakiś wewnętrzny, zwierzał się, przynagla mię do poparcia tego dzieła, choć skądinąd zdawałoby się, że tak sobie postępując, sprzeciwiam się własnym długoletnim zasadom. Ale na to nie ma sposobu! Gdy głos Boży tak jawnie, tak dziwnym i niewytłumaczalnym sposobem w sercu się odezwie, to na próżno rozum ludzki próbowałby go przygłuszyć".

 

Tak, za wdaniem się Boga, usuniętą została najważniejsza, powiedzieć można, jedyna na szali ważąca trudność. Papież, otrzymawszy nadzwyczaj przychylne sprawozdanie kardynalskiej komisji, chciał jeszcze sam przejrzeć memoriał przez Ignacego nakreślony, a czytając go, zawołał pełen podziwu: "Palec Boży tu jest!". Niebawem mógł Święty z radością donieść: (7) "Otrzymaliśmy wreszcie, 27 września (1540 r.), bullę zatwierdzającą nas, a ułożoną zupełnie tak, jakeśmy o to prosili".

 

Bulla ta, zaczynająca się od słów: Regimini militantis Ecclesiae, przytacza dosłownie memoriał Ignacego, treść jego nazywa "pobożną i świętą", pochwala i przyjmuje nowy zakon pod szczególną opiekę Stolicy Apostolskiej, dozwala "układać i w życie wprowadzać ze wszelką wolnością, odrębne ustawy, które samiż towarzysze uznają za odpowiednie do osiągnięcia celu swego Towarzystwa, chwały Chrystusa Pana naszego i pożytku bliźnich". W jednym z ostatnich ustępów, pismo papieskie ogranicza liczbę członków nowego zakonu do sześćdziesięciu. Ograniczenie to zniósł w niecałe trzy lata później sam jeszcze Paweł III bullą Iniunctum nobis, datowaną dnia 14 marca 1543 r. Następca Pawła, Juliusz III, potwierdził ponownie na prośby Ignacego cały instytut Towarzystwa Jezusowego i stanowczo zamknął drogę powstałym z różnych stron trudnościom, niechętnym i fałszywym komentarzom w bulli Exponit debitum z 19 lipca 1550 r. Nie wspominamy o innych, nieraz w bardzo silnych wyrazach ułożonych bullach, w których następni papieże, od Piusa IV do Leona XIII, zatwierdzali i pochwalali bądź cały instytut Towarzystwa Jezusowego, cel jego i prawodawstwo, bądź pewne, szczególnie zwalczane i zaczepiane punkty; nie wspominamy dlatego, ponieważ dokumenty te, wydane po śmierci Ignacego, nie stoją w bezpośredniej łączności z jego żywotem.

 

Po uroczystym zatwierdzeniu zakonu przez papieża należało przede wszystkim pomyśleć o wyborze naczelnego przełożonego, tak zwanego w zakonach "generała", który z równą roztropnością, jak odwagą, kierowałby łódką w imię Boże na morze puszczoną. W połowie Postu 1541, zebrali się w tym celu w Rzymie wszyscy Ojcowie pracujący we Włoszech; inni, a mianowicie Ksawery, Faber i Rodriguez, i którzy w żaden sposób przybyć nie mogli, zostawili byli lub nadesłali już poprzednio swe głosy własnoręcznie spisane i zapieczętowane (8). Zgromadzeni przepędzili trzy dni w samotności na modlitwie; czwartego dnia spisali swe zdania, po czym znowu modlili się przez trzy dni, aby Bóg raczył pobłogosławić uczynionemu wyborowi i dopiero po upływie tego czasu wspólnie otworzyli i odczytali zebrane głosy. Wszystkie, z wyjątkiem głosu samegoż Ignacego, padły jednomyślnie na "dawnego – jak wyraził się św. Franciszek Ksawery – i prawdziwego Ojca naszego, Ignacego, który jak złączył nas z trudem niemałym, tak również nie bez trudu potrafi nas najlepiej zachowywać, kierować i prowadzić do tego, co dobre, do tego, co lepsze, bo on najdokładniej zna każdego z nas".

 

Ignacy spisał swe zdanie w następujących, tchnących pokorą i roztropnością wyrazach.

 

"Wyłączając siebie samego, wybieram, w Panu naszym na przełożonego Towarzystwa, tego, który zbierze największą liczbę głosów. Zdawało mi się odpowiedniejszym żadnego nazwiska nie wymieniać; wszakże gdyby Towarzystwo osądziło, że większa chwała Boga, Pana naszego wymienienia jasnego domaga się, gotów jestem to uczynić".

 

Wynik jednomyślnego, tak oczywiście przez Ducha Świętego kierowanego wyboru napełnił wielką radością serca wszystkich towarzyszów: tylko Ignacy niewymownie się zasmucił. W głębokiej swej pokorze sądził, że nie wola Boża, ale chyba jakaś zasadzka szatańska zadecydowała w tej sprawie. Przypomniał towarzyszom dawne swe życie, złe i grzeszne, jak z naciskiem się wyrażał; zwrócił im uwagę na słabe swe siły nie tylko duchowe ale i fizyczne; błagał, aby uwolnili go od ciężaru, którego unieść nie potrafi, ale wymodliwszy od Boga lepsze światło, przystąpili do ponownego wyboru. Zgromadzeni ustąpili tym gorącym prośbom, nie śmiąc zbyt zasmucić ukochanego Ojca; po trzech dniach spędzonych na modlitwie oddali swe głosy, ale głosy te nie różniły się w niczym od danych poprzednio. "Masz dowód – rzekł teraz Laynez, gdy Ignacy próbował się jeszcze wymawiać – masz aż do zbytku wyraźny dowód woli Bożej; pamiętaj, że jak w czym innym, tak i w tym wypadku nie wolno ci sprzeciwiać się jej i że dając taki przykład niekarności, sam niszczysz w zarodku zakon nasz dopiero się zakładający". – Stanowcze te słowa przekonały Ignacego; z drugiej jednak strony wstręt do wszelkich godności, do objęcia tak gorąco zazwyczaj przez ludzi pożądanej władzy, był zbyt silny w sercu Świętego, aby za pierwszym silniejszym natarciem mógł od razu ustąpić. Po długich jeszcze prośbach, namowach, rozprawach, towarzysze zgodzili się wreszcie na następną propozycję Ignacego: "Oddam całą tę sprawę w ręce mego spowiednika. Otworzę mu wszystkie rany i niedoskonałości duszy, opowiem o wszystkich słabościach ciała, a jeśli pomimo tego, nakaże mi w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa przyjąć na siebie wkładany mi przez was ciężar, natenczas posłucham".

 

Przypadał właśnie czas najodpowiedniejszy do rozmyślania i pokuty: wielki tydzień. Trzy ostatnie dni: Wielki Czwartek, Piątek i Sobotę spędził Ignacy u OO. Franciszkanów w klasztorze "Świętego Piotra in Montorio". Tu pod opieką swego patrona, który w Loyoli wrócił mu życie, a sam niegdyś na tym miejscu śmierć za Chrystusa poniósł, wyspowiadał się Ignacy z całego życia przed dotychczasowym swym duchownym przewodnikiem, Bratem Teodozjuszem i zapytał: "Jak każesz mi postąpić?". Świątobliwy zakonnik nie mógł mieć w tym względzie wątpliwości; rozumiejąc jednak dobrze całą doniosłość sprawy, obiecał dokładnie się przed Bogiem zastanowić i ostateczną pisemną odpowiedź dał dopiero w kilka dni później. W odpowiedzi tej publicznie przed zgromadzonymi "towarzyszami" odczytanej, Brat Teodozjusz nakazywał Ignacemu przyjąć bez dalszych zwłok i wymawiań się nałożoną sobie godność. Teraz już wątpliwości być nie mogło; Święty uchylił głowę i tegoż samego dnia, 19 kwietnia 1541 r., oświadczył, wśród powszechnej radości, że przyjmuje urząd generalnego przełożonego.

 

Nic już teraz nie stawało na drodze pierwszym członkom Towarzystwa Jezusowego do złożenia uroczystej profesji zakonnej.

 

W piątek, po niedzieli wielkanocnej, 22 kwietnia, odbyli wspólnie pobożną pielgrzymkę do siedmiu bazylik rzymskich, kończąc ją w bazylice św. Pawła poza murami. Tu Ignacy wyszedł ze Mszą przed ołtarz Najświętszej Panny, stojący po lewej stronie Wielkiego ołtarza; przed komunią św. zwrócił się do klęczących u stopni ołtarza towarzyszów, i trzymając w jednej ręce patenę z Przenajświętszą Hostią, w drugiej spisaną formułę profesji, głośno odczytał wieczyste swe, miłe z pewnością Bogu, zobowiązanie:

 

"Ja, Ignacy Loyola, przyobiecuję Bogu Wszechmogącemu i Papieżowi Rzymskiemu, namiestnikowi Bożemu na ziemi, w obecności Najświętszej Panny i Matki Maryi i całego dworu niebieskiego, tudzież w obecności Towarzystwa: wieczne ubóstwo, czystość i posłuszeństwo dla sposobu życia nakreślonego w bulli, zakładającej Towarzystwo Jezusa Pana naszego, i wedle ustaw już ogłoszonych, lub które następnie będą ogłoszone. Nadto obiecuję szczególne posłuszeństwo Ojcu Świętemu odnośnie do misyj, jak to w tejże bulli jest wyrażonym. Obiecuję przykładać się do uczenia dzieci katechizmu, stosownie do tychże bull i ustaw".

 

Z kolei wygłaszali teraz inni towarzysze swą profesję w tychże samych słowach, z tą jedynie różnicą, iż ślubami swymi nie wiązali się bezpośrednio wobec papieża, ale składali je na ręce "zastępującego sobie miejsce Boga" Ignacego. Następnie przyjęli komunię św. z rąk Świętego i długo a serdecznie dziękowali Bogu za wyświadczone sobie tego dnia łaski. Wzruszenie pomnożyło się, hojne łzy wyciśnięte przez nadziemską pociechę popłynęły obfitym strumieniem, gdy ucałowawszy najprzód relikwie świętych Apostołów Piotra i Pawła, złączyli się we wspólnym, braterskim uścisku. – "Daj pracować, daj cierpieć, pozwól chwałę swą rozszerzać Panie!" – wołał każdy z przepełnionego serca, gotów na wszystko, byle iść w ślad za Najwyższym Wodzem, któremu przed chwilą uroczyście "wobec całego dworu, całego wojska niebieskiego" dozgonną służbę zaprzysiągł.

 

Choć serca wszystkich pałały ogniem Bożym, a wewnętrzne wesele było tak wielkie, iż musiało szukać dla siebie ujścia na zewnątrz, to najbardziej w oczy bijąca radość malowała się na twarzy Jana Codure. "Byłem tam – opowiada późniejszy znakomity historyk i uczony, młodziutki wówczas Ribadeneira – wespół z innymi Ojcami, i patrzyłem, na wszystko co się działo. – Jan Codure szedł przed nami razem z O. Laynezem, i słyszeliśmy, jak wylewał uczucia swej duszy, w płaczu i westchnieniach, tak, iż sądzić było można, iż ciało znieść nie potrafi gwałtowności tych uczuć, iż miłość pierś mu rozsadzi i wyswobodzi z więzienia tego życia śmiertelnego. Istotnie tegoż roku 1541 Codure, który pierwszy po Błogosławionym Ojcu Ignacym profesję złożył, pierwszy też ziemię opuścił. Umarł w Rzymie 29 sierpnia, w dzień ścięcia św. Jana Chrzciciela. Ktoś bardzo nabożny (9) widział na modlitwie duszę tego Ojca wśród chórów anielskich, obleczoną w promieniejące światło; sam Ojciec Ignacy pisał o tym do Mag. Piotra Fabra. Również Ojciec Ignacy, gdy szedł ze Mszą za chorego towarzysza, do św. Piotra in Montorio po drugiej stronie Tybru i przechodził przez most świętego Sykstusa właśnie w chwili, w której Jan Codure życie zakończył, Ojciec nasz stanął nagle i zwróciwszy się do swego towarzysza O. Jana Chrzciciela Viola – który żyje jeszcze i sam mi to opowiadał, rzekł: «O. Jan Codure przeszedł do lepszego świata»".

 

Hufiec dobranych rycerzy Jezusowych, oświadczających, że pójdą wszędzie za swym Wodzem, ów hufiec, który w manreskiej grocie tak żywo stanął przed duchowymi oczami Ignacego, stał teraz przed nim w rzeczywistości, do drogi, do walk gotów, czekając tylko rozkazów, gdzie, kiedy, w jaki sposób samym do walki sposobić się i hartować, Królestwo Boże zdobywać, chwałę Bożą szerzyć. Drobny to jeszcze hufiec, ale niedługo czekać, a gorczyczne nasienie rozwinie się we wspaniałe drzewo. Już zewsząd spieszą ochotnicy, błagający jak o największą łaskę, aby i ich zaciągnąć w szeregi formującej się drużyny Jezusowej; gdzie okiem sięgnąć, otwiera się pole z dnia na dzień szersze, do chwalebnej walki o dusze, do bogatej w owoce pracy; wysłani przez dobrego gospodarza robotnicy na niwy, bielejące dojrzałymi do żniwa kłosami, pracy nastarczyć nie mogą, a zapobiegliwy Gospodarz coraz nowe zastępy pomocników formuje i do pomocy śle. Wspaniały to widok, podnoszący umysł, pocieszający serce; miły Bogu i ludziom hymn wzniesiony przez dobre sługi na większą cześć i chwałę swego Pana i Stwórcy.

 

–––––––––––

 

 

Ks. Jan Badeni T. J., Życie św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu Tow. Jezusowego. Wydanie drugie. Kraków 1923. NAKŁADEM WYDAWNICTWA KSIĘŻY JEZUITÓW, ss. 186-212.

 

Przypisy:

(1) 19 grudnia 1538. Cartas, t. I, l. 14.

 

(2) Cartas, l. 13.

 

(3) Do Izabelli Roser, 19 grudnia 1538 r. Cartas, t. I, l. 14.

 

(4) Dokument ten w całości cytowany w Cartas, t. I, dok. 4; z pewnymi opuszczeniami u Bolandystów. Comm. praev. nr. 280-287.

 

(5) Jak nie trudno dojrzeć, są to po prostu rekolekcyjne "Reguły Wyboru" praktycznie zastosowane.

 

(6) Do P. Contarini, 18 grudnia 1540. Cartas, t. I, l. 23.

 

(7) Do P. Contarini, 18 grudnia 1540. Cartas, t. I, l. 23.

 

(8) Bobadilla wysłany przez papieża do Kalabrii, nie mógł ani na czas osobiście przybyć, ani głosu nadesłać.

 

(9) Nie kto inny, jak wiemy z innych świadectw, tylko św. Ignacy.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXI, Kraków 2011

Powrót do spisu treści książki ks. Jana Badeniego TJ  pt.
Życie św. Ignacego Loyoli

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: