PRZYCZYNEK DO DZIEJÓW ODRODZENIA W POLSCE
Andrzej Patrycy Nidecki, jego życie i dzieła (*). Przedstawił Kazimierz Morawski. Część I. (1522–1572). Kraków 1884.
Jakub Facciolati w przedmowie do swych Syntagmata de gymnasio Patavino (1) cytuje sąd Bailleta wydany o dziele Cezara Berlaeusa, przedstawiającym w ogromnych sześciu tomach historię uniwersytetu paryskiego. Sąd niepochlebny, gdyż Baillet twierdzi, że Berlaeus należy do rzędu tych uczonych, którzy ogromne tworzą dzieła, nie będąc w stanie napisać książki dobrej a krótkiej. W obecnym sprawozdaniu mamy szczęściem do czynienia z utworem wprost przeciwnym. Prof. Kazimierz Morawski w ostatniej swej pracy podaje nam rzecz zupełnie nową, na samych źródłowych poszukiwaniach opartą. W niewielkim tomie wielkie jest bogactwo treści, obraz późniejszego odrodzenia w Polsce bardzo pracowicie nakreślony i w doskonałe ujęte ramy.
Zanim przejdziemy do szczegółowego rozbioru dzieła, któremu słusznie nadać można miano położone na czele niniejszego sprawozdania, może nie od rzeczy będzie zastanowić się: nad cechą odrodzenia w ogóle, humanizmu w szczególności, tym bardziej, że wobec bardzo odmiennych o tej epoce sądów warto sobie i o niej wyrobić zdanie. Uwagi następujące odnoszą się głównie do pierwszych odrodzenia czasów, których widownią są wyłącznie Włochy.
I.
Nie miejsce tu roztrząsać, na czym polega tajemnicza siła italskiej ziemi, a w szczególności Rzymu, ale to pewna, że się koło niej, jak wokoło osi obracają dzieje historii i cywilizacji. Jak w starożytności tam się powoli skoncentrowała historia pogańskich ludów, tak w świecie chrześcijańskim całe wieki średnie w najściślejszym z Rzymem pozostają związku, a wielki przełom który u schyłku wieku XIV ludzkość z wieków średnich na koleje nowożytnej poprowadził historii, tamże swój początek bierze. Zawiązek zaś wszelkiego ducha religijnego, czy politycznego, umysłowego czy artystycznego, można idąc po nitce do kłębka, prawie niezmiennie w wiecznym odnaleźć mieście.
Kiedy w końcu szóstego wieku Europa tuż po powodzi wędrówki narodów i tylu a tylu wojen i wszelkiego rodzaju przewrotów w chaotycznym znajdowała się stanie, Grzegorz Wielki sam jeden na straży zachodniej stanął cywilizacji, a podjąwszy walkę z egzarchatem raweńskim i zmierzywszy okiem wielkiego męża stanu sprawę i wroga, tak, że po trzynastu wiekach walka ta między Rzymem a Wschodem w identyczny niemal sposób się toczy. Blisko trzy wieki później, Jan VIII nadzwyczajną dzielnością i męstwem zadaje Saracenom klęskę i tak stanowczo ich pochód na Włochy i resztę Europy wstrzymuje, że dopiero na samym schyłku wieków średnich do Europy, ale zupełnie inną się dostają drogą, krusząc zaporę, jaką im zniewieściałe, do gruntu zniszczone państwo bizantyńskie przeciwstawić mogło. Grzegorz VII i Innocenty III rzucają podwaliny do całej średniowiecznej budowy państwa i Kościoła, która dopiero nowym z tejże ziemi wyrosłym i przez długie lata się przygotowującym prądom w XV wieku ustępuje. Albowiem i humanizm i w trop trop za nim idąca reformacja nie byłyby się od razu rozkrzewiły i swoje doniosłe na Kościół i społeczeństwa wywarły skutki, żeby nie były zastały gruntu przez Arnolda z Brescii a później Marsyliusza Padewskiego i innych reformacji poprzedników przygotowanego. Tylko, że za czasów Marsyliusza Fiegna i Wawrzyńca Walli nie stało już potężnej św. Bernarda dłoni, która owego pierwszego, najgroźniejszego z herezjarchów średniowiecznych skruszyła. Ziarno było rzucone i reformacja w pierwszych swoich zapędach korzystała z robót przygotowawczych humanistów włoskich. Wiadomo bowiem, że pismo Walli, zbijające podanie o darowiźnie Konstantego, i które dało hasło do polemicznej przeciw Kościołowi literatury, we Włoszech było zaginęło i poszło w zapomnienie, z którego dopiero Hutten je wydobył i drukiem ogłosił.
Musiał się więc ten wielki ruch umysłowy początku piętnastego wieku, który rozpocząwszy się na niwie naukowej bardzo szybko na sprawy religijne i polityczne się rozciągnął, a który zowiemy odrodzeniem, również na włoskiej wytworzyć ziemi, boć była ona jego naturalną kolebką i chodziło tylko o nawiązanie dawnych starożytności. Szczątki autorów klasycznych mogły być i były rzeczywiście po całym świecie rozproszone, ale zapał niezmierny z którym odgrzebano z gruzów pogańską cywilizację tylko we Włoszech był możliwym. Smutnym jednakże jest fakt, że co głównie dzięki Kościołowi, połączonym z nim szkołom i cichej pracy mnichów zachowanym zostało, miało być użyte jako broń przeciw Kościołowi i wszelkim instytucjom chrześcijańskim. Nie twierdzimy tu bynajmniej, by reformacja i cała ówczesna fermentacja, która wstrząsnęła wiekami średnimi, tym mniej by straszny ówczesny stan obyczajów we Włoszech był wyłącznie humanistów dziełem; na to wiele innych czynników się składało, bo tak wielki przewrót, działaniem i wpływem ludzi jednej klasy, choćby najznakomitszych, dokonanym być nie mógł. Humaniści byli raczej odzwierciedleniem swej epoki, ale że się do rozkrzewienia ówczesnych wyobrażeń tak złych jak dobrych znakomicie przyczynili, to rzecz prosta, tym bardziej u ludzi tak nadzwyczajnie zdolnych, pracowitych i ruchliwych. Dziwnym zbiegiem okoliczności nowe prądy, które wówczas nie tylko we Włoszech, ale na całym Zachodzie krążyć poczynały, zeszły się na ten sam czas z wydobyciem na jaw skarbów starożytności i zajęciem Konstantynopola przez Turków; to bogactwo faktów, jak niemniej gorączka i żywotność owych czasów, wytworzyły ten szereg ludzi tak dziwnych, różnorodnych, a mimo licznych swych usterków, bądź co bądź sympatycznych, którzy przez sto z górą lat trzęśli Europą i na ukształtowanie społeczeństwa europejskiego niepomiernie wpłynęli. Opromienionych blaskiem odrodzenia uważano ich za prawdziwych dobroczyńców ludzkości, a chociaż zdania tego nie dzielimy, chociaż łatwo przypuścić można, że i bez nich literatura starożytna byłaby prędzej czy później wyszła na jaw, mimo to wdzięczność im się należy za wielki zapał z jakim się do dzieła wzięli. Zapał ich zaś był prawdziwym i szczerym: to stanowi najpiękniejszą humanizmu stronę, tylko z jego pomocą można było tak wielkiemu w krótkim stosunkowo czasie podołać dziełu. Że to była epoka świetna, w której życie potężnym buchało płomieniem, a krew szybko w żyłach krążyła, tego zaprzeczyć niepodobna, i że w naszym utylitarnym wieku możemy pozazdrościć tych czasów, kiedy odkrycie mowy Cycerona lub kilku nieznanych Plauta komedyj całym cywilizowanym wstrząsało społeczeństwem, to więcej jak pewne; skąd się zaś wzięły ciemne i niebezpieczne humanizmu strony, i jakie okoliczności na wytworzenie zgubnego kierunku, jaki na społeczeństwo humaniści wywarli, wpłynęły, nad tym się w kilku słowach zastanówmy.
II.
Dlaczego ludzkość potrzebuje ciągłej odmiany i bezwiednie dąży do czegoś, jeżeli nie lepszego, to w każdym razie różnego, tego wytłumaczyć trudno, ale to pewne, że prócz zakamieniałych społeczeństw Wschodu, u narodów mniej więcej wolnych, żadne urządzenia społeczno-państwowe bardzo długo utrzymać się nie zdołały, ale prędzej czy później ulegając powolnym przeobrażeniom upadały, ustępując miejsca nowym, częstokroć odmiennym zupełnie zasadom. W takich epokach przejścia, ludzkość ulega pewnemu rodzajowi gorączki, zanim się nowa kolej rzeczy ustali. Mają także czasy swoje złe i dobre strony, ale zarazem pewne wybitne cechy, po których je łatwo rozpoznać można. Nastanie takiego nowego porządku rzeczy bywa niemal regularnie poprzedzanym rozluźnieniem obyczajów i ostudzeniem wiary, ludzie zaś udział czynny w nim biorący odznaczają się wielkim życiem, energią i siłą uczucia, a nęcąc ogół nowością zasad przez siebie głoszonych, pociągają zarazem dopiero co wspomnianymi przymiotami.
Właśnie taka epoka nastała dla Europy, dla Włoch mianowicie, za czasów poprzedzających odrodzenie. Zapał do wojen krzyżowych już dawno był ostygł, średniowieczna budowa państwa na feudalizmie oparta na wszystkie strony poczęła się rysować, ścisła metoda scholastyczna umysłom już nie wystarczała, surowe obyczaje średniowieczne ustępowały rozwiązłości, a w trop za tym tradycyjne uszanowanie dla zwierzchności i władzy w ludzkości słabły. Szukali ludzie czegoś nowego, miotały nimi jakieś nieokreślone aspiracje, dotychczasowy stan rzeczy wydawał im się jakby pęta nie do zniesienia, jak ciemnica, z której jakim bądź kosztem na światło wydobyć się należy, wolne obyczaje starały się zaprzeczać wszystkiemu, co je dotychczas w karbach trzymało. Na taką to chwilę wypada odkrycie i wydobycie z zapomnienia świata starożytnego. Wszystkim ten zaczarowany świat nęcił, cudownością formy, pogodą, spokojem, swobodą zupełną, żadnego jarzma skłonnościom natury nie nakładającą.
Otóż i mamy czego nam potrzeba (i niewyraźne aspiracje ustalają się od razu); porzucić jako niepotrzebny balast dotychczasowy porządek rzeczy, wrócić do świata pogańskiego, z którym nas łączą tradycje naszej ziemi rodzinnej. Tak musiano mniej więcej we Włoszech rozumować i zwrócono się gwałtownie i nagle ku starożytnej cywilizacji. To wszystko nam tłumaczy niesłychany szał, jaki na południu zawładnął społeczeństwem dla wszystkiego, co ze starożytnością miało związek; albowiem cokolwiek bądź w innych krajach Europy się działo, chociaż i gdzie indziej reformatorskie tendencje się odzywały, główny ruch i impuls wyłącznie z Włoch pochodził. Było to zaś coś tak wyjątkowego, tak nagle wybuchło, chociaż niektórych autorów klasycznych już dawniej nieco odkryto, gdyż Leonard Bruni Petrarki sięga czasów, a Poggio zaraz po nim następuje, że tego szału samą chciwością nauki wytłumaczyć sobie nie można. W naukowej działalności humanistów nęciła przede wszystkim forma, ale w znaczeniu praktycznym dążyli jedni bezwiednie, inni z zupełną świadomością do przywrócenia pogaństwa, pod względem społecznym i obyczajowym. I rzeczywiście uderzać musi, że prawie wszyscy pierwszego okresu humaniści, i to najwięksi, byli ludźmi najgorszych obyczajów, a zarazem zaciętymi papiestwa i klasztorów wrogami, co im zresztą nie przeszkadzało na służbie Papieży pozostawać.
Były to czasy zepsucia obyczajów tak powszechnego, że dosięgało, zaprzeczyć temu niepodobna, i Kościoła i głównych instytucyj kościelnych, a zarazem czasy największej przewrotności politycznej, dla której Włochy średniowieczne prawdziwą były szkołą. W jednym i drugim względzie ludzie ówcześni rozejrzawszy się po dziedzinie klasycznej literatury, mogli znaleźć naśladowania godne wzory. A czego człowiek szuka, to zawsze znajdzie. Dodać jeszcze należy, że pierwsi humaniści mało po grecku umiejąc, głównie rzymskimi się zajmowali pomnikami. Wprawdzie w miarę jak po zdobyciu Konstantynopola i greckie rękopisy i bizantyńscy uczeni z Bessarionem, Teodorem Gazą, Argyropulem na czele do Rzymu napływać poczęli, humaniści włoscy zadziwiająco szybko po grecku się wyuczyli, ale naukowo literaturą grecką mało się zajmowali, a niektórzy fanatycy jak np. Pomponius Laetus, wcale się po grecku uczyć nie chcieli z obawy, by sobie nie popsuć zacięcia Cyceroniańskiego! Zresztą nie były to umysły zdolne do zgłębienia monumentalnych dzieł Platona lub Arystotelesa, tym mniej do nastrojenia się według diapazonu tragików greckich, a w ich działaniu naukowym i społecznym wpływu literatury greckiej zupełnie dopatrzeć się nie można. Zanadto byli ruchliwi i gorączkowi, zanadto bieżącej oddani chwili, a bujność życia i rozkosz używania, przy obyczajach więcej jak lekkich ówczesnego społeczeństwa, nadawała im wybitną zmysłowości cechę, której choćby przy największym dla nich uwielbieniu nie można nie potępić. Rzymska zaś literatura, zwłaszcza po-Augustowska podawała im wzory bezgranicznego rozpasania, których też naśladować nie omieszkali. Trudno dziś pojąć jak ludzie niezmordowanej pracy, całą duszą naukowym badaniom oddani, mogli zarazem w takim tarzać się błocie. Można to chyba tym tylko wytłumaczyć, że byli to ludzie, o których krewkości, jak mówi Szujski w "Odrodzeniu i reformacji", nie mamy dzisiaj wyobrażenia. Zadziwiać bowiem słusznie może, jak humaniści w niektórych swych pismach od razu najwyuzdańsze starożytności elukubracje przesadzili. Takie rzeczy jak facetiae Poggia, albo Hermaphroditus Panormity, pisma Lucjana lub libri amorum Celtesa, wobec których i Dekameron Boccaccia blednieje, oburzają, zadziwiają nawet wyuzdaniem bez granic. Takich wzorów starożytność nam nie przekazała. Rzeczywiście świat pogański był o wiele gorszy, ale miara jego zepsucia nie znajduje się właściwie w Lucjanie lub lirykach greckich, ani w Apuleju, Petroniuszu lub Juwenalu, ale w spokoju z jakim Platon, Horacy, Seneca lub Cycero, pierwsze umysły starożytności, przyznają się do zbrodni, które dzisiaj w ostatnich moralnej zgnilizny zaułkach się ukrywają.
Starożytność za wiele miała ducha estetycznego, by nadużywać pisma do takich celów i w rozmazywaniu szkarady moralnej się lubować. W czasie Odrodzenia jednakże wszystko uchodziło, byle w ładną i zręczną ubrane łacinę. Na próżno Franciszkanie pisma Panormity na stosie palili, kiedy go cesarz Zygmunt publicznie w Sienie jako poetę wieńczył, a król Alfons neapolitański jako główną swego dworu ozdobę do siebie powoływał. Na takiej jednakże pochyłości trudno się utrzymać i wreszcie skończyło się na tym, że później cała Italia legła u stóp Aretyna, który "jako zjadliwa ropucha, jak mówi Grimm, w niedostępnych siedząc bagnach weneckich, stamtąd na wszystkie strony swe zatrute rozpuszczał strzały" (2). Byli to ludzie namiętni w pracy, namiętni w używaniu, a mimo tych wybryków wielce pociągający, bo do czego się brali robili całą duszą, a ta ruchliwość i żywotność objawiała się między innymi w walkach na pióra, jakie pomiędzy sobą toczyli. Polemika ta stanowi niemniej ciekawą humanizmu stronę. Tak zwane invectivae, jakie na siebie miotali Poggio, Walli, Filelfo, Perrotti, Guarini i tutti quanti, przechodzą pod względem potwarzy, wyszydzania, niepohamowanej żądzy szkodzenia sobie wzajemnie, wszystko, co sobie wyobrazić można, i żeby temu wierzyć co na siebie pisali, musielibyśmy, jak słusznie powiada Reumont, uważać wszystkich humanistów za prawdziwe moralne potwory. Nie można jednak tych ludzi sądzić w oderwaniu od ich czasów i otoczenia. Na niwie polityki i sztuki działo się zupełnie tak samo; dziś zaś, kiedy to wszystko przebrzmiało, pozostały się bądź co bądź niespożyte ich zasługi na polu nauki i cywilizacji, bez nich bowiem, cała nowoczesna filologia wcale by nie istniała.
Wskutek ciągłego ze starożytnością, mianowicie rzymską obcowania, doszli humaniści do zadziwiającej w języku łacińskim biegłości. Zjednało im to niezmierną przewagę i wziętość i do podejmowania najrozmaitszych czynności zdolnymi czyniło. W owej epoce jeszcze żaden z języków nowożytnych nie był się dostatecznie wykształcił, i poza obręb swego kraju wcale nie wychodził, a co tylko nie należało do codziennego użytku, bez wyjątku w łacińskim się odbywało języku. Nie mówiąc już o Kościele i nauce, które innego języka wcale nie znały, to cokolwiek się stykało z urzędem lub sprawą publiczną, bez języka łacińskiego obejść się nie mogło. Stąd ludzie biegle nim władający bardzo byli poszukiwani i do najrozmaitszych używani czynności, a tym sposobem szybko bardzo do znaczenia dochodzili. Widzimy ich też na najrozmaitszych i to bardzo wysokich stanowiskach. Przy wielkich zdolnościach, ruchliwości i gorączkowej czynności rozwijała się w nich owa uniwersalność, którą już księgarz florencki Vespasiano da Bisticcio, bardzo ważna z czasów odrodzenia osobistość, jako cechę humanizmu uważa. Prof. Morawski, cytując (str. 107) sąd Ruggierego nuncjusza o Polakach i ówczesnej polskiej cywilizacji, słusznie Polakom zarzuca to zbytnie rozstrzeliwanie swej czynności; zapominać jednakże nie należy, że było to cechą humanizmu w ogóle, tylko że usposobienie takie, trafiwszy u Polaków na bardzo bujną rolę, musiało się jeszcze spotęgować i do tak często i słusznie zarzucanej nam powierzchowności doprowadzić. Ma się to tak samo i z chciwością, którą autor Nideckiemu zbytnio zdaniem naszym wyrzuca, chociaż uważa ją jako cechę humanizmu w ogólności. Że Nidecki ubogi z urodzenia a zawdzięczający wszystko wyłącznie niezmordowanej swej pracy, o sobie nie zapominał, dziwić nas nie powinno; ujemna zaś ta strona, łagodzona jest bardzo prawdziwie rodzinnym i obywatelskim duchem, z jakim pamięta o wszystkich swoich krewniakach, miejscu urodzenia i zakładach dobroczynnych; ale cóż to w porównaniu ze znaną chciwością humanistów włoskich. Przypatrzmy się tylko jak Poggio frymarczy rękopisami, jak Filelfo się targuje o cenę przepisywania, a dodawszy do tego, że ci sami ludzie, którzy co chwila papiestwo, duchowieństwo i klasztory zaczepiali, najbezecniejszymi pismami plugawili naukę i truciznę w społeczeństwie rozsiewali, u tych samych Papieży w bezczelny sposób o utrzymanie żebrali, to się przekonamy, że chciwość humanistów polskich, której zresztą nie zaprzeczamy, o wiele była skromniejszą. Wszakże ten sam Walla, który swego nadzwyczajnego talentu w tym podkopywaniu papiestwa, a w każdym razie doczesnej jego władzy nadużywał, później dla miłego grosza błagał o przebaczenie i do łaski papieskiej nadaremnie kołatał, aż go wreszcie Mikołaj V przez słabość dla filologa w kancelarii swojej umieścił (3).
Już to jeżeli byśmy chcieli porównać humanistów włoskich z polskimi, to przyznając pierwszym wyższość nauki, a zwłaszcza inicjatywy w dziele odrodzenia, w czym zresztą nad humanistami całej Europy górują, to w naszych ludziach odrodzenia nie możemy nie uznać dużo więcej szlachetności a nawet czystego ducha naukowego, bo z mniejszą przymieszką religijnej i politycznej treści, i na tym kończymy te przedwstępne uwagi.
III.
Humanizm bardzo już wcześnie bo za czasów Zbigniewa Oleśnickiego do Polski się przedostawał, a z przybyciem Kallimacha, później Bony i coraz to częstszym przebywaniem Polaków na uniwersytetach zagranicznych, włoskich mianowicie, w wyższym naszym społeczeństwie zapuszczał korzenie. Znalazłszy tu bardzo bujną rolę, od razu silnie zakwitnął i w kilku bardzo świetnych okazach sławę imienia polskiego rozszerzył, dając jeden dowód więcej wrodzonej zdolności i bystrego dowcipu naszego narodu; szkoły jednak nie wytworzył, i ostatecznie pozostał tylko odbiciem ruchu zachodniej i południowej Europy. W całej naszej historii działanie zbiorowe, konsekwentne, tradycyjne należy niestety do bardzo nielicznych wyjątków, za to znów usiłowania indywidualne, wielka ofiarność i patriotyzm ludzi, których bądź ród, bądź powołanie na czele społeczeństwa stawiało, w historii żadnego narodu tak świetnie się nie przedstawiają jak u nas. Co dla należności i bytu narodu jest ważniejszym, nietrudno rozpoznać, ale ten brak ciągłości i zmysłu organizacyjnego pociąga za sobą, że w żadnej dziedzinie ani w polityce, ani w nauce lub w sztuce nie potrafiliśmy utworzyć szkoły, w najszerszym tego słowa znaczeniu, z wyjątkiem może jednej sztuki wojskowej. Brak szkoły zaś pociąga za sobą brak inicjatywy; ostatnia bowiem nie wyskakuje jak Pallas z Jowisza głowy, ale jest wynikiem sumy danych warunków i pewnej ciągłości działania, które jakaś wybitniejsza osobistość w jedną całość skupiając, jako nową ideę w świat puszcza. Dlatego też, musimy to ze smutkiem wyznać, ani w dobrym ani w złym kierunku nie stanowiliśmy czynnych żywiołów, ale pozostając najczęściej w stanie biernym ulegaliśmy ideom, prądom samorodnie wytworzonym, ale skądinąd do nas przybywającym.
Owa przewaga działania indywidualnego nad żywiołem zbiorowym przebija przez całą książkę prof. Morawskiego, chociaż autor myśli tej nigdzie wyraźnie nie wypowiada. Do rozwoju bowiem u nas humanizmu i nadania mu takiej świetności, że stanął zupełnie na wysokościach nauki europejskiej i jako równy z równym z potencjami czy zachodniej czy południowej oświaty przestawał, dużo mniej się przyczynił uniwersytet, niż potężni mecenasi jakich nauka w wyższym społeczeństwie, mianowicie zaś w biskupach, szczególniej krakowskich znalazła. Na stolicy krakowskiej zasiadł wtedy szereg takich biskupów, jakich pod względem opieki nauce udzielanej chyba żaden kraj wykazać nie może. Począwszy od Tomickiego do Piotra Myszkowskiego, z wyjątkiem jednego Gamrata, jeden po drugim zasiadają mężowie nadzwyczajnej sławy naukowej. Sami wysoko wykształceni i w humanizmie rozmiłowani, gromadzą koło siebie co tylko wybitniejsze zdolności w kraju się ukazują. Z nadzwyczajną hojnością nie tylko młodzież koło siebie gromadzą, ale co rok pewną liczbę swoim kosztem za granicę tak dla dopełnienia nauk, jak dla utrzymania czucia z ruchem umysłowym Zachodu i Południa, wyprawiają. Opiekę zaś swą nie tylko na uboższą młodzież, ale zarówno i na synów najwyższych rozciągają rodów. Wskutek tego tworzy się ten dziwnie piękny i zastanowienia godny polor umysłowy i naukowy w najwyższym naszym społeczeństwie, którego w żadnym innym nie znajdujemy narodzie, a którego tradycja aż do ostatnich przechowała się czasów. W możnych rodach zagranicą spotykamy wojowników, polityków, mężów stanu, ale uczonych, prawdziwych nauki i sztuki mecenasów, oprócz we Włoszech, nie widzimy wiele, a ta piękna strona pozostała przywilejem szlachty polskiej.
Ten obraz episkopatu polskiego, roztaczającego światło koło siebie, bardzo pięknie i udatnie Morawski nam przedstawia, ukazując zarazem ciągły i nieprzerwany stosunek w jakim owi mężowie z najpierwszymi powagami zagranicznej oświaty i nauki pozostawają; siła tu poszukiwań z najrozmaitszych źródeł czerpanych, które dają wcale pochlebne świadectwo o ówczesnych usiłowaniach Polski na polu naukowym, i wielka to zasługa wydobyć to wszystko z zapomnienia. W tej sferze i w tym otoczeniu stawia Nidecki pierwsze kroki na polu naukowej sławy, dostając się po pierwszych studiach i młodości w twardej zapewne szkole niedostatku spędzonej na dwór kujawskiego biskupa. Swą wielką pracowitością, zdolnością i biegłością w języku łacińskim, jak się zdaje bardzo już wcześnie nabytą, staje się bardzo prędko ulubionym i prawie niezbędnym potężnego swego protektora sługą i towarzyszem, nie odstępując go w jego ruchliwym i okazałym, ale częstokroć zbyt materialnym żywocie. Obraz całej działalności Zebrzydowskiego, jego chwiejność, chwilowe porywy gorliwości o wiarę przy grzesznej pobłażliwości na wybryki duchowieństwa, ustępstwa w rzeczach wiary i moralności, jego stosunek z Erazmem "arcymistrzem" w szkole zmienności, znakomicie przedstawiony. Zebrzydowski wyniesiony po wielu zabiegach na stolicę krakowską, przenosi się do Krakowa, a za nim dąży wierny jego ammanuensis, Andrzej Patrycy (4). Tutaj Nidecki już więcej znany, zawiązuje stosunki z ważnymi bardzo osobistościami, jako to: z Górnickim, Benedyktem z Koźmina, mianowicie Piotrem Myszkowskim, a niemniej z ludźmi podejrzanej bardzo wiary lub wprost odszczepieńcami jak Lismanin (5), Orzechowski, na dworze bowiem biskupim, ludzie wszelakich opinij wolny miewali przystęp, co nas dziwić nie powinno u człowieka, którego całe życie na ciągłym paktowaniu z najważniejszymi obowiązkami pasterza schodziło, i któren w końcu "opuścił Kraków, zbrzydziwszy sobie burze i zamieszki reformacyjne" (str. 85).
Mimo ciągłych zajęć, na których mu pewno w owych czasach tak pod względem politycznym jak religijnym burzliwych, nie zbywało, Nideckiego natura ciągnie do lasu, alias na zagraniczne uniwersyteta, i wkrótce wyjeżdża do Padwy.
Z uniwersytetów włoskich Padwa od dawna największy pociąg dla Polaków miała. Więcej humanistyczna niż surowa, głównie prawnicza szkoła Bolońska, dla Polaków, nigdy nie skorych do zgłębiania specjalnych gałęzi, ale za ogólnym polorem i wykształceniem goniących, musiała mieć urok niepospolity; do tego bliskość Wenecji, z którą Polska często miewała stosunki, nieco bliższa droga, boć i to w owych czasach miało swoje znaczenie, wszystko razem było powodem, że "pociąg i napływ Polaków do Padwy wielkim był i znacznym w owych czasach" (str. 57). Jak dawno jednak to już miało miejsce, dowodem, że Facciolati w dziele Fasti Gymnasii Patavini, już pod rokiem 1270 cytuje jako rektora niejakiego Nicolaus Polonus, archidiaconus Cracoviensis, o którego osobie niestety żadnych bliższych szczegółów nie posiadamy. Dla Nideckiego pierwszy ten pobyt w Padwie płodnym był w następstwa, tutaj bowiem nastąpiło pierwsze z Kochanowskim spotkanie i zawiązanie stosunków z humanistami włoskimi, jako to z Robortellem i Pawłem Manucym, synem słynnego wydawcy, również bardzo czynnym księgarzem i drukarzem. Niemniej korzystał z tego pobytu do wydoskonalenia się w języku łacińskim, co mu po powrocie do kraju zaraz posłużyło, gdyż wpadłszy na największe reformacyjne zamieszki, musiał niejedno dla pryncypała swego redagować, na co nam autor biografii w odnośnym rozdziale kilkakrotne przytacza dowody. Ten pierwszy jednakże pobyt filologowi naszemu nie wystarczył; z większym zasobem wiedzy, mając już grunt przez poprzednio zawarte stosunki przygotowany, jedzie po raz wtóry na południe, jako do znajomej już humanizmu siedziby i łatwo sobie wystawić z jaką rozkoszą na to żniwo naukowe musiał się wybierać. Nie zawiodły go oczekiwania, bo w ciągu tego powtórnego pobytu dopełnia swe studia, gromadzi zadziwiający zasób wiadomości i wchodzi w ścisłe, niemal przyjazne stosunki, z najznakomitszymi akademii Padewskiej siłami, a mianowicie Karolem Sigoniuszem "najświetniejszym filologiem włoskim owej epoki". Nazwisko Sigoniusza dla każdego Polaka wielce jest pociągającym, gdyż łączy się z nim pamięć najlepszego uczonego i męża stanu najznakomitszego jakich Polska wydała, Nideckiego i Zamojskiego. Obu z ową gwiazdą humanizmu łączyły bardzo bliskie stosunki, co zapewne później do zbliżenia się tych dwóch mężów przyczyniło; wspomnienia uniwersyteckie, chociaż nie równoczesne, ale do tego samego odnoszące się mistrza, stały się spójnią, "która rozwinęła się później w dozgonny stosunek przyjacielski".
Jeżeli się myśli, że Nidecki za drugim razem półtora zaledwie roku w Padwie przesiedział, że w ciągu tego czasu zebrał materiały do głównego swego dzieła naukowego, że będąc jeszcze młodym taką zyskał powagę i poszanowanie dla swej wiedzy, iż go pierwsi uczeni jako równego traktują, to podziwiać musimy nie tylko jego "mrówczą pracę", ale i moc woli, oraz świadomość celu, która miasto rozstrzeliwać się na rozmaite strony, wszystkie siły na jedno zadanie wytęża. A pokusa była wielka, bo i koledzy polscy, aczkolwiek wcale nie mierni (Fogelweder, Dudicz, Podoski itd.) wcale innym świecili mu przykładem, a nauki wówczas bynajmniej jeszcze nie były doszły do tak wyraźnego jak w czasach naszych rozdziału. Dowodem tego i ścisły stosunek jego z Gabrielem Falloppio (6), słynnym anatomii profesorem, o czym Morawski (str. 71) wspomina. Nie uległ jednakże tym pokusom Nidecki, a poświęciwszy się raz Cyceroniańskim studiom, całą pracę i zasób naukowy do jednego wielkiego skierował dzieła, do wydania fragmentów Cycerona. Tylko tym sposobem coś ważnego, mającego przez wieki stałą zachować wartość, stworzyć można; taką zaś była praca jego, która według zdania Morawskiego, pozostała "najznakomitszym dziełem filologicznym, jakie z Polski i spod pióra Polaka wyszło". Gotował się do niego długo, a musiał się doń zabrać zaraz po powrocie do kraju i nieprzerwanie nad nim pracować. Bardzo zaś jest ciekawym jak jego przyjaciele, tak krajowi jak zagraniczni, jego się pracą zajmują i udział w niej biorą, przesyłając mu swe uwagi, spostrzeżenia, lub nieznane dotąd materiały. Cały ten rozdział płynący w pełnym humanizmie i przedstawiający jego rozkwit, tak w kraju jak na wszechnicy, jest obok rozbioru wydania fragmentów najlepszym z całej książki. Widzimy tu cały zastęp znakomitych naprawdę filologów i uczonych, jak Herbest i Górski, mecenasów jak Padniewski, Myszkowski, Tarnowski hetman, wreszcie dla dopełnienia humanistycznego obrazu nie brakuje i gwałtownej szermierki literackiej, do której się wmieszał pod obcym nazwiskiem i Orzechowski. Była to piękna dla polskiej nauki chwila i słusznie podziwiać można nie tylko bujność ówczesnego ruchu naukowego, literackiego i drukarskiego (7), ale również osobliwszą biegłość, do jakiej humaniści polscy w języku łacińskim dochodzili. Słusznie też podnosi Morawski sławę, jaką kancelaria królewska wskutek wybornej redakcji zagranicą zyskiwała. Pod względem jednak łaciny Nideckiemu i Orzechowskiemu bezsprzecznie pierwsze się należy miejsce. Łatwość nieporównana, dowcip, giętkość tej mowy, która pod ich piórem do nowego zupełnie wracała życia i najdrobniejsze odcienia myśli z całą oddawała swobodą, serce humanisty prawdziwą radością napawać może. Pisali dobrze Kochanowski i Zamojski, a u tych dwóch mężów, inne cele mających na widoku, zadziwiać może szczególniejsza bystrość filologiczna i zapał dla nauki klasycznej; pisali biegle Hozjusz i Kromer, wreszcie ludzie specjalni jak Herbest, i Górski, ale listy, pisma naukowe i polemiczne Orzechowskiego i Dr. Patrycego jaśnieją całą świetnością najwyższego humanizmu europejskiego, i można by je tylko porównać z mowami Mureta lub czwartą inwektywą Walli. Dodajmy do tego, że im nie przychodziło na myśl porównywać się z Wirgilim, Liwiuszem i Cyceronem i całą plejadą autorów greckich, jak to czynili włoscy humaniści, a głównie Filelfo w sławnych swych dystychach, w których niewiadomo czemu więcej się dziwić, czy gładkości wiersza, czy bezdennej niemal próżności i zarozumiałości piszącego, a będziemy mieli obraz prawdziwych polskich uczonych, u których (co głównie do Nideckiego odnosimy) tylko nieudana skromność z prawdziwą zasługą i nauką w zawody iść może.
Że Nidecki jako główny temat i zadanie pracy naukowej obrał Cycerona, jest rzeczą bardzo naturalną, a że sobie jako założenie wybrał całkowite wydanie fragmentów, to tylko dowodzi jego odwagi i szerokiej podstawy naukowej, która mu pozwoliła jednym zamachem się porwać na najtrudniejsze zadanie filologiczne; zadanie do tego niewdzięczne, gdyż nie mogąc rachować na poklask ogólny i szeroki rozgłos, musi się zadowolić uznaniem ciasnego kółka specjalistów. Że to uczynił w sposób nader gruntowny i stworzył rzecz samoistną, z którą się późniejsze uczonych pokolenia koniecznie rachować muszą, za to prawdziwa mu się należy wdzięczność. Cyceron dla humanistów był po prostu bożyszczem; inaczej też być nie mogło. Humanistom początkowo głównie chodziło o formę, później o poprawność tekstu, co zaś do treści klasyków, do korzystania z niej pod względem politycznym, społecznym i wojskowym, to nastąpiło dopiero o wiele, wiele później. Otóż pod względem formy Cyceron i Wirgiliusz, mianowicie pierwszy musiał zupełnie wyłączne i osobne zajmować miejsce. Gdzie chodziło o symetryczną ściśle odważoną budowę zdania, potoczystość i zaokrąglenie periodu, o najwyższą poprawę i wykończoność stylu, kiedy głównym wielu uczonych zabiegiem było jak największe wydoskonalenie się w mowie łacińskiej, to Cyceron pozostawał oczywiście jedynym i niedościgłym wzorem. Na znaną jego próżność, na wysuwanie uporczywe swej osoby na pierwszy plan, na bardzo nieznaczny wpływ polityczny, jaki rzeczywiście wywierał, żadnej wtedy nie zwracano uwagi. Dzieła Cycerona, pod względem religijno-obyczajowym bardzo ciekawe, co do wymowy i stylu na zawsze paragonem pozostaną; wszystkie następujące pokolenia na nim się pisać i mówić uczyły, a po dziś dzień każdy tęgi stylista, polski mianowicie, bez jego praktyki obyć się prawie nie może. Ale że jego filozofia z rozmaitych zeszyta skrawków, żadnego nie wywarła wpływu, że pod względem siły, jędrności, i treści z Salustiuszem, Tacytem, Cezarem lub Liwiuszem, nie mówiąc o dużo potężniejszych klasykach greckich, wcale w porównanie iść nie może, o tym humaniści, tak nasi jak zagraniczni, zacietrzewieni w "boskiej" jego formie, żadnego nie mieli wyobrażenia (8). Ale że Nidecki w swoim czasie nie znalazł godniejszego celu długoletniej, bardzo niepospolitej pracy i zabiegliwości naukowej, to nas dziwić nie może. Wszyscy humaniści robili to samo, wszyscy pisali mowy i listy na wzór Cyceroniańskich, a naśladowania te taką miewały wziętość, że stanowiły osobny przedmiot wykładów (9). Nideckiemu zaś winniśmy owszem zupełne uznanie, że miasto puszczać się na pomysły własnej rzeczy, które jak tyle innych elukubracji humanistycznych, byłyby dzisiaj pokryte pyłem zapomnienia, pozostawił dzieło pomnikowe sumiennego i gorliwego filologa.
Naukowej wartości wydania fragmentów Cycerona rozbierać tu nie możemy, nie mając nawet wydania tego pod ręką; uczynił to autor biografii dostatecznie, wolimy więc jurare in verba magistri, co czynimy tym snadniej, że nieczęsto się zdarza praca tak sumienna, której każde twierdzenie i każdy szczegół natychmiast źródłowo jest poparty, a której autor przenigdy się w cudze pióra nie stroi. Co zaś bardzo podnieść należy, to przedziwne owe zasady filologiczne i ścisłą metodę naukową Nideckiego, którą dopiero Morawski na jaw wydobył. Chociażby nic innego w dziele tym nie było, to przypomnienie tak wybornych zasad przez polskiego uczonego postawionych i ściśle w praktyce stosowanych, biografii tej rzeczywistą nadaje wartość.
Doprowadzenie do skutku tak ważnego i trudnego dzieła filologicznego tym więcej podziwiać należy, że Nidecki już w r. 1560 był w kancelarii królewskiej, gdzie służba nadzwyczaj była ciężką; już to z powodu ustawicznej zmiany miejsca, już wskutek wielkiej różnorodności obowiązków (str. 120). Służba publiczna w Polsce nigdy praktycznie zorganizowaną nie była; kompetencje władz i zakres działalności każdej z nich nie były nigdy ściśle ograniczone, nie mogło więc być stosownego podziału pracy; stąd zbytnie przeciążanie jednych, zupełna nieczynność innych organów, a niemoc w całej machinie rządowej. Widzimy też Nideckiego najrozmaitszymi politycznymi, dyplomatycznymi, religijnymi zajętego sprawami, częstokroć bardzo delikatnej natury; gdziekolwiek zaś się znajdował, zawsze umiał być gorliwym i wielce użytecznym, i szybko uznanie każdego przełożonego zyskiwał. Była to wyjątkowa jak na Polaka organizacja, a że za tak ciężką pracę zbyt może natarczywie żądał wynagrodzenia, dosyć jest naturalnym i nad miarę się tym gorszyć nie ma powodu; późniejsze czasy Rzeczypospolitej aż nadto smutny nam dają przykład chciwości i niepohamowanej pożądliwości, z jaką się ubiegano o starostwa i najwyższymi urzędami państwa frymarczono, często bez żadnej rzeczywistej zasługi. W każdym razie na korzyść Nideckiego przemawia ta okoliczność, że mimo ciężkiego zawodu, jakiego w swych zabiegach wskutek twardego względem niego postępowania Kromera doznawał, nie zepsuło to, ani nie oziębiło pomiędzy nimi przyjaźni (str. 143).
Na koniec wypada tu podnieść, o czym zdaniem naszym Morawski zanadto mimochodem wspomina, że Nidecki nigdy w wierze się nie zachwiał. Będąc od najpierwszej młodości w stosunkach z Lismaninem, pozostając tak długo przy boku chwiejnego Zebrzydowskiego, a na dworze jego spotykając zapewne Orzechowskiego, który potęgą swego talentu, rzutnością swej namiętnej natury, niejednego na swoją stronę mógł przeciągnąć, mógł Nidecki bardzo łatwo wiarę utracić i zupełnie odmienną pójść koleją. Że wówczas w Polsce również jak na całym zachodzie wiara była osłabła, i obyczaje zwolniały, na to dowodów nie brak; a nie wspominając o innych, toć same rozkoszne figliki Reja i fraszki Kochanowskiego (np. do Ojca świętego), będące najlepszym obrazem codziennego życia owych czasów, wskazują nam dosadnie, jak się na wiarę i obyczaje zapatrywano. Dziwić się tylko wypada, że ówczesne doktryny jeszcze większego nie uczyniły spustoszenia, a zarazem uznać, że w Polsce nie tak było źle pod tym względem, aniżeli w zachodniej i południowej Europie. Co zaś do naszych humanistów, to pominąwszy pojedyncze wybryki, w których naprawdę więcej żartobliwego humoru niż grzesznej zmysłowości, to nigdy i nigdzie nie dostrzeże się tego rozpasania pióra, którym humaniści ościenni najprostszą uczciwość obrażali. Cokolwiek bądź dla Nideckiego pokusa mogła być wielką, nie uległ jej jednakże, a jak w całym jego życiu, w jednolitym kierunku naukowej pracy, w żelaznej wytrwałości, tak i pod tym względem pokazuje nam się stały charakter męża, który z drogi sumienia nie zbacza, a mimo przeszkody i postronne wpływy ze swego toru zbić się nie daje. Nie zachwiawszy się zaś nigdy w swych katolickich przekonaniach, mógł się później tym snadniej na pole apologetycznych przenieść zapasów, o czym w następnej części dzieła dowiedzieć nam się przyjdzie; z upragnieniem też takowej oczekujemy.
Takiego to męża, "którego nazwisko było mało znanym, prawie zatartym w Polsce" (III.) praca prof. Morawskiego krajowi przypomniała. Zasługa niemała, tym bardziej, że na wielki nasz wstyd, Niemcy więcej o nim wiedzieli, aniżeli my sami. Co do rzeczy samej już kilkakrotnie wspominaliśmy, że obrobioną jest bardzo gruntownie i że autor na wzór swego bohatera nie szczędził pracy i trudów na zgromadzenie bogatego materiału. Właśnie to bogactwo źródeł naprowadza nas na jedyny zarzut, jaki byśmy książce uczynić mogli, tj., że więcej autorowi chodziło o wynalezienie faktów, aniżeli o zręczne takowych ugrupowanie i powiązanie ze sobą, a do tego niektóre rozdziały wymagały koniecznie szerszego obrobienia (10). Zresztą książka czyta się łatwo i przyjemnie, o ile to przy tak ściśle naukowej pracy jest możebnym. Ale czytając serce się kraje na wspomnienie tej świetnej przeszłości naszego kraju, który pod względem politycznym, wojskowym i dyplomatycznym stojąc na równi z ościennymi mocarstwami, pod względem oświaty, niemal że ich nie przewyższał. Wykazanie zaś tego staje się rzeczywistą zasługą, bo służyć może za podnietę dla dzisiejszego pokolenia. Kto się tego rodzaju źródłowymi badaniami zajmował, temu wiadomo jak długiej i wytrwałej wymagają pracy, i jak to trudno z nitki dojść do kłębka. Profesor Morawski podał nam zaś kłębek tak ślicznie uwity, że każdy historyk, a mianowicie filolog polski, winien mu za to prawdziwą wdzięczność.
Dr. Paweł Popiel.
Artykuł z czasopisma "Przegląd Powszechny", Rok pierwszy. – Tom III (lipiec, sierpień, wrzesień 1884), Kraków 1884, ss. 79-97.
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).
Przypisy:
(1) Patavii 1752 ap. Joann. Manfrè.
(2) Grimm, Michel Angelo, III, 183.
(3) Gregorovius, Geschichte der Stadt Rom, VII, 548 sq. i w ogóle cały 6-ty rozdział księgi 13-ej gdzie pominąwszy racjonalistyczne i nienawistne dla papiestwa i katolicyzmu poglądy autora, znajduje się mistrzowski naprawdę obraz odrodzenia.
(4) Do rozdziału "pierwsze lata w Krakowie" bardzo ładny wstęp, dający obraz ówczesnego życia w stolicy kraju (str. 48 sq.).
(5) Stosunek z Lismaninem sięgał czasów najpierwszej młodości, str. 28 sq.
(6) Gabriel Falloppius umarł bardzo młodo w 40-ym roku życia, a mowę na jego pogrzebie miał Jan Zamojski.
(7) Mnóstwo rzeczy wtedy drukowano w Krakowie, Warszawie, Wilnie, Lwowie, Lublinie, Poznaniu, Wrocławiu, Gdańsku, Rakowie itd. nie mówiąc o książkach polskich autorów wychodzących licznie zagranicą, w Hiszpanii, Prusach, Austrii, Holandii. Drobny to szczegół, że np. Herburta z Fulsztyna istnieją dwa wydania zupełnie odmienne z tegoż samego roku (1536).
Co do biblij, które bądź w Polsce bądź nakładem polskim zagranicą wychodziły, tych liczba jest zadziwiająca.
(8) Ciekawym jest porównanie ze sobą sądu o Cyceronie dwóch ludzi, których trzy nieomal wieki rozdzielają, a którym znajomości rzeczy z pewnością odmówić nie można, Montaigne'a i Mommsena. Zgadzają się niemal na to samo z tą tylko różnicą, że co Mommsen powiedział w sposób przesadzony, gruby i niesmaczny, Montaigne powiada z umiarkowaniem, dowcipem i elegancją. Por. Montaigne, Essais, livre I, chap. 38; tom. III, p. 13 (Paris Firmin Didot 1833). Mommsen, Roemische Geschichte, III, 562 sq. 602 sq.
(9) Por. Morawski, str. 6.
(10) Jakikolwiek wypadnie sąd o fakturze tej książki, to w każdym razie jest wybitną autora zasługą, że dał u nas przykład tych pracowitych monografij, co z popiołów żywe wskrzeszają postacie. W istocie któż wiedział o Nideckim? Ledwo filologowie z profesji znali go jako pierwszego wydawcę fragmentów Cycerona. Otóż autor, znajdując w tym okruchu zabytek naukowej sławy narodu, podjął go z zamiłowaniem, szukał dalej wytrwale, nie szczędził pracy, zabiegów, podróży, odkrył nieznany Nideckiego testament i wiele listów, i z tych rozrzuconych i zagrzebanych szczątków potrafił złożyć plastyczną, życiową całość, która budzi interes, nie tylko jako filologiczna ilustracja, ale jako przedstawiciel humanizmu w Polsce i (jak 2-a część tego dzieła wykaże) jako szermierz wiary w ówczesnej religijnej walce. (Przypisek Redakcji).
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
(*) "Nidecki Andrzej Patrycy biskup wendeński w Inflantach, ur. w r. 1522 w Nidku, kształcił się zagranicą, a głównie w Padwie, gdzie otrzymał stopień doktora praw za drugą tam swoją bytnością. Umiłowane przezeń studia nad literaturą starożytną uczyniły go jednym z pierwszych filologów polskich, a wysokie zalety serca i głęboka wiara i pobożność gorąca przy rzadkiej skromności, utorowały mu drogę do wysokich godności kościelnych. Powróciwszy w r. 1559 do Krakowa pracował przy biskupach Zebrzydowskim i Myszkowskim, a następnie został sekretarzem Zygmunta Augusta i Stefana Batorego. W nagrodę za swe prace otrzymał probostwo warszawskie r. 1579, archidiakonat wileński, kustodię klecką, kanonię sandomierską, pułtuską i kruszwicką, w r. 1581 krakowską, wreszcie w r. 1585 świeżo utworzone biskupstwo wendeńskie w Inflantach. † [umarł] w Wolmarze r. 1586, pochowany w Wendzie. Pisma Nideckiego dziś będące rzadkością, rozpadają się na trzy działy: filologiczne, apologetyczne i kaznodziejskie. Z filologicznych: Fragmentorum M. T. Ciceronis tomi IV cum... adnotationibus. Venetiis 1561, 8-o; Notae in duas M. Tullii Ciceronis Orationes etc. Cracoviae 1583, 4-o; Notae in duas M. T. Ciceronis Orationes: pro Q. Ligario et Rego Dejotaro. Ibid. 1583, 4-o. Apologetyczne dzieła są: De Ecclesia vera et falsa. Cracoviae 1583, in fol; Paralella Ecclesiae Catholicorum cum Synagoga haereticorum. Coloniae 1576, wyd. 2-ie; Commentarii de tumultu Gedanensi. Malb. 1577; Orationes variae contra Servetum Oecolampadium etc. Z kaznodziejskich znane są okolicznościowe mowy wyborną łaciną i pięknym stylem pisane: Gratulationum triumphalium ex Moscovitis Orationes tres ad Steph. Bator. Regem Polon. B. m. i r. wyd. 4-a; Ad Stephanum Regem Polon. inclytum Gratulatio habita totius cleri Varsav. nomine ob victoriam Polocensem de Moscovitis. Crac. 1579, 4-o; Gratulatio II pro Clero Vars. ad Regem post vict. Velcolucensem ex Moscov. Varsoviam adventant. Vars. 1581, 4-o. (Por. Goezii, Otium Varsaviense, Vratisl. 1755; Morawski, Andrzej Patrycy Nidecki, Kraków 1884; Chodynicki, Dykcyonarz uczonych Polaków, t. II; X. W. W., Wiadomość o apologetach polskich, Poznań 1898, 16-a, s. 9; Pelczar, Zarys dziejów kaznodziejstwa w Kościele katolickim, t. II, Kraków, s. 103 i nst.; Łętowski, Katalog Biskupów, prałatów i kanoników krakowskich, t. II, Kraków 1852, ss. 366-368; Wiszniewski, Historia literatury polskiej, t. VI, s. 164)". – Ks. Jan Niedzielski (artykuł w: "Podręczna Encyklopedia Kościelna" opr. pod red. ks. Zygmunta Chełmickiego, M.–N., Tom XXVII–XXVIII. Warszawa 1912, ss. 385-386). – Przyp. red. Ultra montes.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: