Anioł upadły

 

Lamennais w oświetleniu najnowszym

 

KS. WŁADYSŁAW MICHAŁ DĘBICKI

 

––––––––

 

III.

 

Na krótko przedtem, gdy się Lamennais zdecydował pojechać do Rzymu, otrzymał on ze Stanów Zjednoczonych list od jednego ze swych przyjaciół, kapłana, który go ostrzegał, aby się nie dał sprowadzić z drogi pokory i Wiary. Lamennais odpisał prawie z niechęcią dnia 31 października 1831 r.: "Robi to na mnie takie wrażenie, jak gdyby mi kto mówił: Strzeż się, żebyś czasem nie został muzułmaninem. Cóż mi wypada na to odpowiedzieć? Nic więcej, tylko, że nie czuję w tym kierunku żadnej pokusy i mam nadzieję, że przy Boskiej pomocy nigdy odstępcą nie będę".

 

Lamennais był swojej sprawy zupełnie pewny. Gdy na ostatecznej naradzie Montalembert rzucił mimochodem pytanie: "Ale jeżeli nas w Rzymie potępią?" Lamennais głośno zawołał: "Nie mogą nas potępić!". Odpowiedź tę podyktowała mu nie tylko wiara w nieomylność chwilowych jego mniemań, nieopuszczająca go przez całe życie we wszystkich fazach jego duchowych przeobrażeń, lecz i poczucie własnych jego zasług względem sprawy papiestwa. Dlatego też znaczenie swej podróży do Rzymu tłumaczył on w ten sposób: "Jedziemy, aby zapytać papieża: czy jest zbrodnią walczyć za Boga, sprawiedliwość i prawdę, oraz czy mamy wytrwać w naszych usiłowaniach, albo ich zaniechać". Lamennais nie przeczuwał, jak słabo stała jego sprawa, a jeszcze mniej się domyślał, jak dalece słaby był własny duch jego.

 

Od samego dziecięctwa rozwijał on się w sposób szczególny. Mając zaledwie pięć lat, stracił matkę, której mu nikt nie zastąpił. Jak nie znał serca matki, tak nie słyszał również słowa kapłańskiego. Były to czasy rewolucyjnego terroryzmu; księży wygnano i prześladowano. Mały "Féli" nie nauczył się tego, czego mu brakowało przez całe życie, na wszystkich stopniach jego rozwoju: karności. Smutek i nuda w pustym domu rodzicielskim, samotne marzenia na brzegach szumiącego morza – oto najżywsze wspomnienia, jakie Féli wyniósł na drogę życia z rodzinnego miasta swojego Saint-Malo, gdzie przyszedł na świat w r. 1782; dodać tutaj należy okropne sceny rewolucji i zubożenie rodziny. Ta ostatnia okoliczność, jak również nader wątłe zdrowie, trzymały go z dala od stosunków z rówieśnikami. Wzrastał niby pustelnik, lękając się wciąż świata i ludzi. Brat ojca, człowiek, posiadający wykształcenie literackie, właściwe dawnym rojalistom francuskim, wziął chłopca na naukę do siebie. Uczył go łaciny i grecczyzny oraz ćwiczył w stylu francuskim. W dwunastym roku życia Féli czytał już wprawnie Tacyta i Horacego. Stryj posiadał bogatą bibliotekę, która stała dla chłopca otworem. Féli wziął się namiętnie do czytania. Poetów i filozofów, pisarzów wierzących i nieprzyjaciół Wiary, romanse i systemy religijne: wszystko pochłaniał. Już bardzo wcześnie ulubionym jego autorem był J. J. Rousseau. Chłopiec przejął się do głębi ideami tego pisarza, który na całe jego życie wywarł wpływ najzgubniejszy. Nieuniknionym tego następstwem było bankructwo Wiary jeszcze przed dojściem do dojrzałości rozumu. Gdy nadszedł czas pierwszej Komunii św., Féli nie chciał do niej przystąpić. Jakie zasady moralne wyczytał chłopiec z biblioteki wolnomyślicieli francuskich, łatwo się domyśleć. W liście do jednego ze starszych swoich przyjaciół duchownych mówił później (17 lutego 1809 r.) o swej przeszłości, jako o życiu "pełnym występków, których by nawet najsurowsza i najdłuższa pokuta nigdy zmyć nie była w stanie". "Z całą szczerością serca mogę powiedzieć – pisał w tymże czasie – że wstydzę się niezmiernie, iż miałem śmiałość zabrać głos publicznie w Kościele, który w dawnych wiekach skazać by mię musiał na ciężkie pokuty, ja, którego życie całe nie wystarczy, żebym mógł choć jeden ze swych błędów opłakać dostatecznie. Ach, cóż to za nieszczęście tak źle życie rozpocząć! Dźwigam wciąż skutki pierwszych swoich błędów – a czym się to jeszcze skończy? Bogu tylko wiadomo!".

 

Później, gdy go wyświęcono na subdiakona, przyszło mu na myśl, że wskutek odbytego dawniej pojedynku, podlega może jeszcze karze kościelnej, o czym dotąd wcale nie myślał.

 

Potrzeba było długich walk wewnętrznych, zanim w r. 1804 Lamennais, mając lat dwadzieścia dwa, postanowił samodzielnie "zostać katolikiem" i przyjąć pierwszą Komunię św. Rozpoczął tedy swój zawód kościelny jako konwertyta i to według recepty J. J. Rousseau'a: czekać pełnoletności, żeby samodzielnie obrać sobie religię. Innowierca, przechodzący po długim badaniu i ciężkich walkach na łono Kościoła i uznający go za jedynie prawdziwy Kościół Chrystusowy, składa przez to ofiarę pokory i poddania się woli Boga, a to jako zasługa znaczy daleko więcej, niż wszystkie inne ofiary pod względem towarzyskim i materialnym, łączące się zwykle z faktem nawrócenia. Lamennais przeciwnie przez dwa dziesiątki lat odrzucał od siebie środki zbawienia, znajdujące się w Kościele Chrystusowym, w którym się urodził i wychował, aby móc sobie pochlebiać, że obrał sobie religię wedle własnego, niczym nie krępowanego uznania. Jego "nawrócenie" było raczej tryumfem pychy, niż zwycięstwem pokory.

 

Do tego, wyniosłością ducha nacechowanego nawrócenia przyłączyło się chybione powołanie. Lamennais był nauczycielem matematyki w kolegium, założonym przez jego brata w Saint-Malo i miał już lat dwadzieścia dziewięć, gdy z własnej nieprzymuszonej woli otrzymał w Rennes tonsurę oraz święcenia niższe i tym sposobem zaciągnął się do służby Kościoła. Niebawem jednak stoczyć musiał w swej duszy straszliwe walki, pod wpływem zwątpienia o swoim powołaniu. Potrzeba było silnej namowy bliskich mu osób, żeby go skłonić do przyjęcia święceń wyższych.

 

Zaraz po upadku Napoleona bracia de la Mennais ogłosili swe dzieło o wybieraniu biskupów, w którym system Napoleoński poddany został najsurowszej krytyce. Gdy Napoleon niespodzianie powrócił z wyspy Elby, Lamennais ratował się ucieczką do Londynu. Nie mając środków do życia ani przyjaciół na obczyźnie, znalazł, po długim błąkaniu się w stolicy Anglii, gościnne przyjęcie u znanego i na polu literackim pobożnego księdza Carrona, który prowadził mały zakład wychowawczy dla córek emigrantów. Pod kierunkiem tego zacnego męża poddał się Lamennais dłuższym ćwiczeniom duchownym w celu wyboru powołania, i za jego namową zdecydował się wreszcie, mimo najsilniejszego oporu całej swojej natury, na przyjęcie więzów stanu kapłańskiego. Pobudzany wciąż przez Carrona i przez życzliwego mu Sulpicjanina ks. Tesseyrre'a, krzepiąc się błogosławieństwy i życzeniami starszego brata swego księdza Jana de la Mennais, uczynił krok stanowczy i d. 14 grudnia 1815 r., mając lat trzydzieści dwa, przyjął w Paryżu święcenie na subdiakona. 9 marca 1816 r. otrzymał w Rennes święcenie kapłańskie. Poufna jego korespondencja z owego czasu nie zostawia żadnej wątpliwości, że przyjętą wysoką swą godność starał się traktować poważnie, ale zarazem, że się pod jej brzemieniem czuł bardzo nieszczęśliwym. W duszy jego wrzała gwałtowna walka; widocznym jest wszelako, że usiłował nad nią zapanować. Był on wtedy, o ile sądzić o tym można, księdzem pobożnym, ożywionym poważnymi chęciami i kierującym się zasadami Wiary. Jednakże w jego wyznaniach ówczesnych brzmi jakaś nuta gwałtowności, czuć przymus i krańcowość, która niemile uderza.

 

Poważną część jego przygotowań do stanu kapłańskiego stanowiła jedynie strona ascetyczna. Co się tyczy wykształcenia teologicznego, było ono bardzo powierzchowne. Przed otrzymaniem święcenia na subdiakona studiował teologię zaledwie przez cztery tygodnie i to prywatnie. Ten sam człowiek, który potem uważał się za powołanego do wystąpienia w roli odnowiciela wykształcenia kapłańskiego we Francji, nie przeszedł sam żadnych systematycznych kursów filozofii i teologii. On, który później tak dumnie wygłosił swój werdykt o "drobnostkowej i zwyrodniałej scholastyce", jaka jest wykładana "w większości seminariów", nie był, właściwie mówiąc, wychowańcem żadnego seminarium, nigdy też nie studiował poważnie dogmatyki. Podręcznik teologii moralnej, z którym w ciągu kilku miesięcy zapoznał się bliżej pod kierunkiem księdza Carrona, stanowił treść całej jego wiedzy teologicznej. Gdy w r. 1830 w La Chênaie czytał swoje rozprawy o stworzeniu i Trójcy Świętej Lacordaire'owi, ten ostatni był po prostu zdumiony: stały one w zupełnym przeciwieństwie do elementarnych zasad teologii. "Rzeczy najprostsze, jak np. różnica między naturą a łaską, były mu całkiem obce" – powiadał Lacordaire później. To samo, znacznie wcześniej, wyraził inny przyjaciel Lamennaisa, mówiąc: "Nieszczęśliwy! nie zna katechizmu".

 

Literat taki, jak Lamennais, który w ciągu lat blisko trzydziestu wypił całe morze produkcyj filozoficznych i beletrystycznych przeróżnego kierunku i barwy, którego ulubionymi autorami byli Montaigne, Rousseau, Pascal i Malebranche, sądził, że bez żadnej dla siebie szkody może pominąć tę biedną scholastykę, która jednakże prowadzi do poznania najwyższych tajemnic prawdy. Niespokojny i zarozumiały samouk nie przeczuwał, jak wielką korzyść przynosi duchowi ludzkiemu szkoła systematycznego myślenia. Dla "teologii seminaryjskiej" żywił przeto jedynie politowanie i wzgardę. "Wyznajmy otwarcie – pisał w r. 1828 (1) – że teologia; nauka, tak piękna sama przez się, tak pociągająca i wspaniała, jest dzisiaj w większości seminariów tylko drobnostkową zwyrodniałą scholastyką, której suchość budzi w uczących się odrazę i nie daje im najmniejszego pojęcia ani o całości religii, ani o jej cudownej łączności z tym wszystkim, co człowieka obchodzi i może być przedmiotem jego rozmyślań. Nie tak ją pojmował św. Tomasz, który w nieśmiertelnych swych dziełach umiał ją uczynić punktem środkowym całej wiedzy swojego czasu".

 

Przykre to widowisko: w sobie tylko zaufany konwertyta, ksiądz wbrew powołaniu i swym skłonnościom, samouk, dopiero co uratowany od sceptycyzmu i niewiary, występujący niebawem w roli pisarza teologicznego i wyroczni dla Francji katolickiej! A przy tym charakter jakby przeznaczony na przyczynę nieszczęścia dla siebie samego i dla innych. Ów przyjaciel, który go określił jako "ducha strapionego w ciele chorowitym", wyraził się trafnie. Coś posępnego, jakieś rozgoryczenie leżało od dziecięctwa niby cień na jego duszy. To smutne, chorobliwe usposobienie czyniło go wprawdzie głęboko wrażliwym na dowody trwałej i bezinteresownej przyjaźni, ale zarazem było powodem, że go wszelka opozycja drażniła niezmiernie, wszelka różnica mniemań pobudzała do gniewu. Gdy, dzieckiem będąc, dał się namówić, co rzadko się zdarzało, do zabawy z rówieśnikami, najmniejszy opór odbierał mu humor a nieraz doprowadzał do szału. I w późniejszym czasie wszelkie chwilowe przekonanie było dlań niewzruszonym pewnikiem, a kto śmiał je zwalczać, kto mu natychmiast nie ulegał, oburzał go głęboko. Po powrocie Burbonów Lamennais ogłosił ponownie swoje "Reflexion sur l'etat de l'Eglise", skonfiskowane przez policję Napoleona, i tym, jednym z najpierwszych pism swoich, sprawił pośród ogółu niejakie wrażenie. Dawniejszy biskup z Saint-Malo, stary przyjaciel jego rodziny, późniejszy przedstawiciel króla przy osobie papieża, msg. Pressigny, napisał do brata młodego autora list, w którym życzliwie zwraca jego uwagę na pewną cierpkość stylu i ton wyniosły względem episkopatu, rażący w książce pomienionej. Lamennais, wówczas nie mający jeszcze żadnego ze święceń wyższych, wyraził się z tego powodu w liście do jednego z przyjaciół w sposób następujący: "Msgr. Pressigny sądzi, że w moich «Refleksjach» wyrażam się o poprzednich biskupach w sposób uwłaczający..... Gdyby mi wypadło sporządzić nowe wydanie, wyraziłbym się dziesięć razy silniej".

 

Nieugięta duma była znamieniem zasadniczym jego charakteru. Sam to uznawał. Gdy raz za pontyfikatu Leona XII-go mówiono w gronie jego wielbicieli, że powinien by zostać kardynałem, Lamennais zażartował: "Na swej tarczy herbowej kazałbym umieścić wyobrażenie dębu z napisem: Łamie się, ale się nie zgina". Nie była to jednak owa jasna duma królewska, która się rodzi z głębokiego poczucia siły i wyższości; to było rozgoryczenie czy też twardość duszy, spowodowana bólem tajonym i ciągłą rozterką między nim a światem. Tę skłonność chorobliwą potęgowała jeszcze dzika nieokiełznana wyobraźnia, tudzież ognista, przez najgwałtowniejsze namiętności podniecana siła jego woli. Był w nim duch Tertuliana.

 

Lamennais posiadał także talent poetycki i chętnie uderzał w struny lutni rymotwórczej. Gdyby się był poświęcił parnasowi, zostałby może wielkim dramaturgiem lub też porywającym lirykiem, a na pewno pesymistycznym poetą. Nie było to szczęściem dla niego, że się pogrążył w spekulacjach filozoficznych. Myślom jego zbywało na spokoju i porządku, a jego żądzy występowania z nowymi teoriami nie wspierał geniusz twórczy. Z dwóch systemów, które wytworzył w dwóch głównych okresach swego życia, jeden się wspierał na błędnej podstawie, a drugi upadł od wewnętrznych sprzeczności. Jeszcze mniej był Lamennais mężem stanu i politykiem, lubo jako publicysta pisał znakomicie i w swoim czasie miał wielkie powodzenie. Była to na wskroś natura polemisty, twarda jak stal, a jednocześnie gwałtowna i ognista; jeden z tych duchów nieprzejednanych, którymi posługuje się niekiedy Opatrzność jako narzędziami dla dokonania głębokich przeobrażeń w umysłach ludzkich.

 

I oto wystąpił Lamennais na widownię publiczną. Zaledwie upłynęły trzy lata, a samotnik z La Chênaie, ubogi, nieznany ksiądz, zarabiający w ciasnej izdebce na chleb powszedni pisaniem artykułów do gazet, ujrzał się nagle podziwianym jako najpierwsza wielkość umysłowa we Francji, otoczonym wielbicielami i gronem zachwyconych uczniów, którzy każdego jego słowa słuchali jak wyroczni. Było to jego nieszczęście. "Ten człowiek jest zgubiony – pisze Lacordaire 15 maja 1833 r. – bo wszyscy jego przyjaciele, oczarowani jego sławą, cześć mu oddają na klęczkach". Toż gdy po potępieniu mistrza w Rzymie wspomniał ktoś, że obowiązkiem każdego człowieka jest posłuszeństwo dla powagi papieża, nawet pobożny ksiądz Gerbet, ulubiony uczeń Lamennaisa, odpowiedział w zakłopotaniu: "Tak, ale Lamennais nie jest takim człowiekiem jak inni ludzie!".

 

Już pierwsze powodzenie, którego doznał z powodu swej książki "Essai sur l'indifférence", było tak olbrzymie i tak przechodziło wszelkie oczekiwanie, że nawet mniej zarozumiałego człowieka oszołomić by mogło. Jeszcze więcej sławy i osobistego znaczenia zdobył przez założenie "L'Aveniru" i "Agencji powszechnej". Wtedy stał się głową wielkiego stronnictwa, przewódcą najlepszej części swego narodu, więcej nawet: szermierzem chrześcijańskiej Europy, założycielem nowej epoki. Był on wówczas nie tylko uwielbianym pisarzem, lecz oraz wielką potęgą, przedmiotem trwogi dla jednych a źródłem otuchy i zapału dla drugich. Miał przekonanie, że działalnością swoją dokazał czegoś na korzyść Kościoła i papiestwa, i że w przyszłości dokaże jeszcze więcej; poczytywał się za użytecznego dla sprawy Bożej i nieodzownego dla Kościoła. "Dwadzieścia lat – pisał w r. 1836 – walczyłem za władzę duchową papieża i, mówiąc otwarcie, nie sądzę, żeby z mojej ręki ta wielka sprawa doznała uszczerbku. Dość jest porównać pogląd na tak zwane «wolności gallikańskie» przeważający dzisiaj pośród katolików francuskich, z tymi pojęciami, które w tej kwestii były niemal powszechne przed czterdziestu laty".

 

Tym dotkliwiej odczuwał działacz tak uwielbiany wszelkie ataki na swą filozofię, swą politykę, swoją prawowierność a nawet czystość swojej dążności, które zrazu pojedynczo, później coraz częściej spotykały go ze strony katolików. Już dzieło, które utrwaliło mu sławę, tom pierwszy "Essai sur la l'indifférence", zawierało w rozdziale XII zaród dość wyraźny zasadniczego błędu filozofii Lamennaisa. Czego autor tutaj dotknął tylko pobieżnie, to w tomie drugim zostało szerzej rozwinięte. Napomknienia tomu pierwszego, pokryte olśniewającymi efektami stylu, przeszły niepostrzeżenie; natomiast wyłożone szczegółowo i jasno jako części składowe filozoficznego całokształtu, wywołały burzę zarzutów.

 

Według Lamennaisa, rozum każdego pojedynczo wziętego człowieka nie jest w stanie sam przez się dojść do pewności; owszem może zwątpić o wszystkim. Zwątpienie się zmniejsza, gdy kilku ludzi zgadza się na jedno a znika wobec zgody wszystkich. Człowiek przez całą swą naturę skazany na wierzenie w powagę, zdobywa wtedy jedynie pewność zupełną, gdy słucha powagi najwyższej, tj. zgody całego rodu ludzkiego, będącej "rozumem powszechnym". Ten rozum całej ludzkości stanowi dla człowieka kryterium prawdy i źródło pewności.

 

Lamennais wmawiał tę doktrynę w siebie i w swoich czytelników, aby znaleźć dla Wiary katolickiej niewzruszoną podstawę; gdyż, jego zdaniem, nauka głoszona przez papieża, jako zwiastuna, ustanowionego przez Boga w celu obwieszczania prawa Boskiego, jest właśnie niczym innym tylko wyrazem tego "powszechnego rozumu". W rzeczywistości atoli filozof nasz podkopywał tym sposobem wszelką pewność i otwierał wrota na oścież sceptycyzmowi powszechnemu.

 

Napaści na tę niebezpieczną teorię stały się niebawem tak gwałtowne, że Lamennais zmuszony był do tomu drugiego "Essai", wydanego w roku następnym, dodać swoją obronę. Upojony tryumfem, nazwał ją "mszą żałobną za starą filozofię". Jednocześnie zwrócił się w tej sprawie (1 grudnia 1821) do magistra sacri palatii w Rzymie. Skarżył się, że, zwalczając gallikanizm i kartezjanizm, ściągnął na siebie napaści we Francji; nadmienił przy tym, że już w r. 1820 poddał swe dzieło sądowi Stolicy Św. i kazał prosić o wyrok; że nie omieszka w następnym wydaniu zmienić miejsc niektórych wedle wskazówek dwóch włoskich teologów; wreszcie prosił, aby całość jego pracy poddana została ocenie urzędowej i aby prawowierność jego teorii zyskała potwierdzenie.

 

Z tym aktem pokory nie licowało wszakże wewnętrzne jego usposobienie. "Jeżeli wyrok Rzymu wypadnie dla mnie pomyślnie – wyraził się wówczas – będę się z tego cieszył jako z faktu, pożytecznego dla religii; jeśli zaś mnie potępią, rad będę sam dla siebie. W tym bowiem ostatnim razie postanawiam nic już więcej nie pisać i będę najszczęśliwszym człowiekiem w świecie, bo z czystym sumieniem będę mógł sobie pozwolić na wypoczynek".

 

Magister sacri palatii odpowiedział mu nieurzędownie, lecz w tonie uprzejmym. Ocena została przyrzeczona i rzeczywiście trzem teologom polecono przejrzenie jego dzieła. Aprobata wprawdzie nie nastąpiła faktycznie, jednakże dano urzędowe pozwolenie na wydrukowanie przekładu obrony Lamennaisa, którego dokonali biskup z Potenzy i O. Orioli z zakonu Dominikanów.

 

Mimo to opozycja we Francji niezupełnie ucichła, ile że nawet najbliżsi przyjaciele Lamennaisa z niektórych teoryj, zawartych w drugim tomie "Essai", nie byli wcale zadowoleni. W Towarzystwie Jezusowym, przywróconym zaledwie od lat dziesięciu, zajmowano się wówczas żywo studiami filozoficznymi. Rozgłośne dzieło Lamennaisa nie mogło oczywiście nie zwrócić na siebie pilnej uwagi członków uczonego zakonu. Ze względów atoli życzliwości dla autora i ostrożności, przełożony prowincji francuskiej zakazał wyrażać się publicznie zarówno na korzyść jak i przeciwko Lamennaisowi. Niezadługo potem generał zakonu zabronił nawet w szkołach Towarzystwa nauczać lub zwalczać wyraźnie jego teorie. Jeden z uczonych teologów zakonu, asystent dla Francji O. Rozaven, jeszcze przed tym zakazem wyraził swoje wątpliwości co do nowej doktryny w krótkim traktacie, który został zakomunikowany poufnie autorowi "Essai". Lamennais przyrzekł odpowiedzieć, lecz przyrzeczenia nie spełnił. Dotychczas stosunek Lamennaisa do Towarzystwa Jezusowego nie był nieprzyjazny; członkowie tego zakonu we Francji okazywali mu wszelkie względy, na jakie zasługiwał z powodu swoich znakomitych zasług dla Kościoła. Do skarg i zażaleń, które później w rozgoryczeniu przeciwko nim wygłaszał, nie dali oni wówczas żadnego powodu.

 

Lecz i bez Jezuitów, w milczeniu trzymających się na uboczu, miał Lamennais we Francji dosyć nieprzyjaciół, i nawet takich, którzy dlań żadnych względów nie znali. Aby położyć kres skierowanym przeciw niemu napaściom, postanowił w r. 1824 udać się do Rzymu. Był to rok jubileuszowy i ze wszystkich krajów przybywały wówczas pielgrzymki do stolicy świata katolickiego. Dnia 27 czerwca 1824 r. stanął Lamennais w Rzymie, gdzie doznał bardzo zaszczytnego przyjęcia. Z polecenia papieża przygotowano dla niego mieszkanie w Collegium Romanum; na trzech audiencjach u Głowy Kościoła okazywano mu hołdy nadzwyczajne: Rzym wielbił w nim przede wszystkim pogromcę gallikanizmu. Niedługo potem, na konsystorzu 21 marca 1825 r., Leon XII-ty zamianował jednego kardynała in petto, przy czym wyraził się, że "jest to mąż wielkiego talentu i znakomity uczony, którego pisma oparte na źródłach autentycznych, oddały wielkie usługi Religii i napełniły Europę radością i podziwem". Anglicy w tej charakterystyce domyślali się wielkiego dziejopisa ich kościelnej przeszłości, dra Lingarda; Francuzi zaś byli przekonani, że papież miał tu na myśli Lamennaisa. Źródła francuskie dodają nawet, że tenże wzbraniał się obrać sobie Rzym za miejsce pobytu. Prawdopodobnym jest, że owym kardynałem in petto był Mauro Capellari, późniejszy papież Grzegorz XVI-ty, który też w rzeczy samej ogłoszony został na konsystorzu następnym 13 marca 1826 r. Również w liczbie jedenastu kardynałów, których Leon XII zamianował in petto na konsystorzu 2 października 1826 r., domyślano się Lamennaisa. Lecz pomiędzy nazwiskami, które Leon XII-ty ogłosił na ostatnim swym konsystorzu 15 grudnia 1826 r., nie było jego nazwiska. Cała urzędowa korespondencja francuskiego ministerium spraw zagranicznych ze swym poselstwem w Rzymie, którą przeglądał jeden z najnowszych biografów Lamennaisa, E. Spuller (1892 r.), potwierdza przypuszczenie, że o nominacji Lamennaisa na kardynała nigdy nie było mowy w sferach miarodajnych. Ze względu na kłopoty pieniężne, w jakich się znajdował Lamennais, podano wprawdzie projekt mianowania go kanonikiem albo bibliotekarzem w Rzymie, lecz co do kardynalatu nie ma żadnej wzmianki. Artaud de Montor, sekretarz poselstwa, donosi swemu rządowi w Paryżu, niezadowolonemu już z działalności Lamennaisa, następujące szczegóły o swej rozmowie z kardynałem sekretarzem stanu Bernettim: "Papież teraz mniej niż kiedykolwiek przyjmuje cudzoziemców – wyraził się Jego Eminencja. Czy pan się obawiasz, żeby p. Lamennais nie bywał zbyt często u papieża? Otóż powiem panu, iż na pierwszym posłuchaniu papież rozmawiał z nim mało, tak mało, że Lamennais był z tego niezadowolony i chciał odjechać. Na ostatniej audiencji rzeczywiście dużo ze sobą rozmawiali; lecz papież wyniósł z tej rozmowy wrażenie, że Lamennais jest «esaltato»". W liście z 13 września 1824 r. pisze tenże korespondent: "Wiadomość następującą mam z pewnego źródła. Papież z okazji odjazdu pana de Lamennais wyraził się do kardynała Turiosiego: Ten Francuz jest osobistością niezwykłą. Posiada znakomity talent pisarski i bogatą wiedzę; sądzę również, że ma dobre zamiary. Lecz należy on do liczby tych entuzjastycznych miłośników doskonałości (de ces amants de la perfection), którzy, gdyby im zostawiono swobodę, wywołaliby zamęt w całym świecie" (2).

 

Cokolwiek bądź, możliwą jest rzeczą, iż Leon XII-ty, znany ze swej szczególnej sympatii dla Francji, miał chwilowo zamiar powołać rozgłośnego publicystę do najwyższego senatu Kościoła; lecz niewątpliwie zdawał też sobie sprawę z tych wielkich wątpliwości, jakie temu powołaniu stały na przeszkodzie (3). W każdym razie Lamennais był przyjmowany w Rzymie z wielkimi honorami i bardzo serdecznie. Wysoce z tego zadowolony powrócił do Francji, aby z tym większą odwagą walczyć przeciwko gallikanizmowi.

 

Kampania jego wszakże, prowadzona gwałtownie, z goryczą i bezwzględnością, właściwą jego wojowniczej naturze, usposobiła dlań większość biskupów jeszcze nieprzyjaźniej. Liczba przeciwników wzrosła znacznie, gdy Lamennais w sposób jaskrawy opuścił obóz rojalistów i stał się rzecznikiem liberalnych a nawet radykalnych idei. Do antagonistów filozoficznych przyłączyli się polityczni i teologiczni, a namiętna jego polemika była powodem, że mu i osobistych nie brakowało nieprzyjaciół.

 

Towarzystwo Jezusowe we Francji (4) wciąż jeszcze zachowywało względem niego konsekwentną neutralność; w czasie jego pobytu w Rzymie najwyżsi przełożeni tego zakonu okazywali mu wielką uprzejmość. Gdy w r. 1825 Lamennais wskutek niejasnych pogłosek, że jego teorie zostały w Towarzystwie zakazane, zwrócił się do prowincjała francuskiego z dumnym żądaniem, aby mu pokazano odnośną korespondencję generała zakonu i żądanie to nawet powtórzył, prowincjał poprzestał na grzecznej odmowie. Odtąd prasa, oddana Lamennaisowi, okazywała Towarzystwu usposobienie poniekąd niechętne. "L'Avenir" z dnia 16 lipca 1831 r. zamieścił z zadowoleniem wiadomość, że O. Ferrand T. J. został przez rząd miejscowy wydalony z Fryburga w Szwajcarii za to, iż w kazaniu, mianym w kościele kolegium wystąpił przeciw teorii Rousseau'a o politycznym wszechwładztwie ludu. Lamennais wszakże nie zerwał stosunków z zakonem i zdaje się, że umiał ocenić jego względem swej działalności neutralne stanowisko. W jesieni 1829 r. usiłował nawet pociągnąć ze sobą zakon do walki na korzyść liberalizmu. O. Manera T. J. w Turynie, do którego zwrócił się ze swoimi propozycjami, musiał go przekonać o całej niewłaściwości takiego sojuszu. Dopiero później pod koniec r. 1831, gdy sława Lamennaisa dosięgła szczytu, ukazało się pierwsze pismo przeciwko niemu, skreślone przez francuskiego Jezuitę. O. de Rozaven wydał w Rzymie z aprobatą magistra sacri palatii spokojnie skreśloną rozprawę pt. "L'examen des doctrines philosophiques sur la certitude dans leurs rapports avec les fondements de la théologie". Traktat ten zainteresował sfery teologiczne i w r. 1833 wyszedł w drugiej edycji. Odtąd w pismach i listach Lamennaisa trafiają się namiętne wycieczki i wielkie rozgoryczenie przeciwko Jezuitom. Podczas swego nieszczęsnego drugiego pobytu w Rzymie uważał on ich za głównych swych przeciwników. Było to jedno z wielkich jego złudzeń, których się chwytał gorączkowo w dniach owych, tak dla niego krytycznych. Jeszcze pod datą 10 maja 1832 r. pisał z Rzymu: "Sprawy nasze z dniem każdym, choć w zupełnej ciszy, przybierają obrót coraz pomyślniejszy. Jedni tylko Jezuici są przeciwko nam... Nie powątpiewajcie o zupełnym w końcu tryumfie naszej sprawy" (5).

 

Z pewnością nie na Jezuitach ciążyła odpowiedzialność za te wszystkie niebezpieczne komplikacje, które skłoniły Lamennaisa, że zawiesił wydawnictwo "L'Aveniru" i w towarzystwie Lacordaire'a i Montalemberta udał się nie wezwany do Rzymu. Dnia 17 grudnia trzej ci pielgrzymi przybyli do wiecznego grodu. I tym razem ze strony wielu osobistości wybitnych doznali uprzejmego przyjęcia i życzliwości. Sam Lamennais wymienia z uznaniem kardynała Pacca, kardynała-kapucyna Micara, generała Teatynów O. Venturę, Karmelitę O. Mazettiego i Dominikanina O. Olivieriego, którego mieni "komisarzem św. Oficjum i najpierwszym teologiem w Rzymie". Mimo to pielgrzymi mogli łatwo zauważyć, że ich przybycie do Rzymu było niepożądane, a usposobienie sfer miarodajnych dla nich niepomyślne. Rzym nie miał chęci roztrząsać ich sprawy i zajmować urzędowego stanowiska względem ich zatargów z biskupami i rządem francuskim. Papież unikał dopuszczenia ich na audiencję i wnet się okazało, że niepodobna było myśleć o wyjaśnieniu ich trudnej sytuacji w ciągu dni kilku. "Jak przewidywałem – pisze Lamenais 14 stycznia 1832 r. – pobyt nasz tutaj będzie bardzo długi i bardzo nudny. W moim wieku niemiło jest żyć pośród stosunków, do których się nie nawykło; lecz sprawa, która mię tak daleko od ojczyzny zawiodła, musi być wreszcie doprowadzona do końca. Wszelkie wyrażenia co do nas, które niektórzy intryganci wkładają w usta papieżowi, są kłamstwem; jest on bardzo z tego niezadowolony, że mu je przypisują. Panuje tutaj jednozgodne przekonanie o zupełnej prawowierności naszych doktryn. Różnica zdań dotyczy jedynie kwestyj czysto politycznych. Lecz co do tych ostatnich ludzie się między sobą wszędzie dzisiaj różnią, a czas, w którym się zgodzą na jedno, jest, moim zdaniem, bardzo jeszcze daleki".

 

Ponieważ żadna władza kościelna nie przystępowała do zajęcia się sprawą, która trzech pielgrzymów sprowadziła do Rzymu, ponieważ nikt ich nie wzywał, nikt od nich nie żądał wyjaśnień, przeto Lamennais postanowił wywołać badanie. Z jego polecenia Lacordaire skreślił pod datą 3 lutego 1832 r. obszerny memoriał o całej dotychczasowej działalności "L'Aveniru" i "Agencji powszechnej" oraz o celach i zasadach ich kierowników. O wrażeniu, jakie wywołał ten memoriał, donosi Lamennais pod dniem 25 tegoż miesiąca: "Zacny kardynał Pacca, który nasze pismo podał papieżowi, przesłał nam krótką urzędową odpowiedź tej treści: «Papież, wyrażając zupełne uznanie naszym talentom i dobrym zamiarom, ubolewa, że od pewnego czasu wszczynane są polemiki i kontrowersje, które co najmniej za niebezpieczne uważać wypada». Stosownie do naszego życzenia papież każe zbadać nasze doktryny. Ponieważ jednak badanie to wiele zabierze czasu, przeto możemy powrócić do Francji, gdzie o jego wyniku będziemy zawiadomieni".

 

"Takie rozwiązanie sprawy – mówił w latach późniejszych Montalembert – było wprawdzie nieświetne i niepochlebne, ale w gruncie było ono najpomyślniejsze ze wszystkich, jakich oczekiwać mogliśmy". Natomiast Lamennais uczuł się obrażonym tą rezolucją. Zamiast z całego dotychczasowego zachowania się papieża wyprowadzić wnioski praktyczne, puścił wodze swemu zgryźliwemu usposobieniu i buntowniczej naturze. W listach i rozmowach pozwalał sobie na najostrzejszą krytykę rzeczy i osobistości rzymskich, nie wyłączając samego papieża. Temu ostatniemu odmawiał wszelkiego pojęcia o położeniu świata i potrzebach ludów; nie przyznawał mu nawet średniej miary rozsądku i charakteru. Wszystko, co pochodziło z inicjatywy Grzegorza XVI-go, wydawało mu się płodem małostkowej poziomej polityki i lękliwości. Daleko namiętniejsze sądy wydawał Lamennais o doradcach papieża. Zarówno w Rzymie jak we Francji wynurzenia te jego nie były tajemnicą. W dodatku pod koniec kwietnia nadeszły z Francji od wielu biskupów skargi na Lamennaisa.

 

Tymczasem kardynał wikariusz Rzymu Zurla zgodził się już na udzielenie redaktorom "L'Aveniru" posłuchania u siebie; lecz w dniu, w którym ono miało się odbyć, trzej pielgrzymi zostali zawiadomieni krótkim biletem, że ich kardynał przyjąć nie może. Wreszcie za wstawieniem się kardynała Pacca udało się publicystom francuskim uzyskać audiencję u papieża. Wyznaczono ją na dzień 13 marca, lecz z wyraźnym warunkiem, że na niej nie będzie najmniejszej nawet wzmianki o przyczynie, która pielgrzymów sprowadziła do Rzymu. Świadkiem tej audiencji był przedstawiciel starych legitymistów w świętym Kolegium kardynał de Rohan, pod względem politycznym biegunowy przeciwnik redaktorów "L'Aveniru" a zarazem przyjaciel młodości Montalemberta. Bezpośrednio po audiencji pisał Lamennais do swojego brata:

 

"Wracamy właśnie od papieża, który nas przyjął z nadzwyczajną dobrocią. Podarował każdemu z nas medal i udzielił mi także błogosławieństwa dla ciebie i dla wszystkich dzieci, uczących się w twych szkołach (6). Zostaliśmy wprowadzeni przez kardynała de Rohana, który był dla nas nader uprzejmy. Wrogowie nasi liczyli na to, że nie otrzymamy audiencji, i od samego przybycia naszego zapewniali, że nam jej papież odmówi. Tymczasem udzielił nam jej bardzo łaskawie wskutek naszej prośby, którąśmy podali wprost do kardynała Bernettiego. Poruszano też niebo i ziemię, aby przeszkodzić poddaniu naszych doktryn urzędowej ocenie; ale ocena taka nastąpi, jesteśmy tego pewni. Trzeba jednak na to być przygotowanym, że badanie potrwa bardzo długo, zarówno z powodu powolności, z jaką się tu wszystko odbywa, jak i ze względu na ważność naszej sprawy".

 

Lamennais nie chciał zgoła zrozumieć zachowania się papieża i władz rzymskich w stosunku do niego. Świadczą o tym jeszcze wyraźnie słowa, które tegoż dnia skreślił do bliskiego swego przyjaciela, barona de Vitrolles:

 

"List niniejszy jest pierwszym, który piszę po audiencji w Watykanie. Papież przyjął nas z wielką dobrocią, ale o naszej sprawie nie było wcale mowy. Będzie ona jednak zbadana; jesteśmy dziś tego pewni, i tym sposobem podróż nasza uwieńczona została skutkiem pomyślnym; boć właściwie niczegośmy innego nie żądali. Ja tu zostanę, Bóg wie jak długo. Moja obecność nie jest wprawdzie konieczna, lecz w czasie badania naszej sprawy przynajmniej bardzo pożyteczna".

 

Z takim samym uczuciem pewności i tryumfu pisał Lamennais dnia następnego do księdza Gerbeta, najulubieńszego swego ucznia, zalecając, aby wszystko było gotowe do wydawania na nowo "L'Aveniru" i rozpoczęcia działalności "Agencji powszechnej". Trafniej ocenił sytuację Lacordaire i postanowił wrócić do Francji. Już wtedy między nim a Lamennaisem doszło do poważnych niesnasek, tak, iż rozstali się w niezgodzie. Montalembert również opuścił Rzym dla zwiedzenia Neapolu i Włoch południowych. Lamennais mimo to został, chcąc wymusić decyzję. Trzy miesiące, które mu zostawiono w Rzymie, aby ochłonął, przyczyniły się tylko do większego rozognienia jego temperamentu. Do brata swego pisał 24 kwietnia: "Jakkolwiek bardzo pragnę położyć kres mojemu tutaj pobytowi, to jednak przewiduję, że upłynie lato a może i jesień, zanim będę mógł wrócić do Francji. Trzeba się poddać woli Bożej za jaką bądź cenę. Wielem dotąd wycierpiał i wiele mi jeszcze do zniesienia zostaje. Nieraz mogę powiedzieć: «Smutna jest dusza moja aż do śmierci». Stan Kościoła i społeczeństwa, prześladowania, na które wystawieni jesteśmy, moje osobiste interesy (7), wszystko to uciska mą duszę, a skoro i Montalembert odjedzie, sam jeden znosić to będę zmuszony. Lecz Opatrzność mię krzepi".

 

Montalembert wyjechał 1 maja, Lamennais pozostał. O. Ventura, generał Teatynów, zajął się osamotnionym i ofiarował mu gościnność w domu swego zakonu na S. Andrea della Valle. Później odstąpił mu pokój w zacisznej willi klasztornej we Frascati. Lamennais żył tutaj w odosobnieniu, zajęty jedynie pracą literacką, w czasie której dawał ujście wybuchom gwałtownej swej natury. Nawet pismo, nad którym wówczas pracował, "O niedolach Kościoła", było tylko wylewem namiętnej złości zwłaszcza przeciw Rzymowi i papieżowi. Nadszedł lipiec i Montalembert powrócił z południa; wciąż jednak nie było ani znaku o zbliżającym się rozstrzygnięciu ich sprawy. Mimo całego upadku na duchu, chwytał się jeszcze Lamennais myśli, którą w nim wciąż podtrzymywali jego rzymscy przyjaciele, że teorie jego są bez zarzutu i że tylko zewnętrzne polityczne okoliczności układają się dlań niepomyślnie. Albo Lamennais w swej zarozumiałości całkiem nie pojął słów pociechy tych ludzi, albo ci jego przyjaciele więcej mu zaszkodzili i bardziej się przyczynili do jego upadku, niż wszyscy jego antagoniści.

 

"Krótko mówiąc – tak scharakteryzował swe położenie 28 kwietnia 1832 r. – nie potrzebujemy obawiać się potępienia pod żadnym względem. Najpierwsi teologowie w Rzymie wyrażają zdanie, że zasady nasze są bez zarzutu (irréprochables). Tylko polityka stoi na przeszkodzie do dania nam zupełnej aprobaty albo raczej do usprawiedliwienia nas wobec naszych wrogów... Osoby, oddane tutaj nam i wielkiej sprawie, przez nas bronionej, twierdzą jednozgodnie, że bez żadnego wahania możemy jak najprędzej podjąć na nowo wydawnictwo «L'Aveniru»".

 

Zupełnie tak samo mniemał Lamennais na krótko przed swym odjazdem z Rzymu. "Misja nasza jest już tutaj spełniona – pisał 1 lipca 1832 r. Najwybitniejsi mężowie poczytują naszą sprawę za wygraną przed trybunałem Stolicy świętej. Albowiem, gdybyśmy błądzili w jakimkolwiek punkcie, musiałaby nas najwyższa władza kościelna potępić; tymczasem ona milczy zupełnie. Ci sami mężowie pobudzają też nas, abyśmy działalność naszą podjęli na nowo, nie bacząc na opozycję biskupów. Z pomiędzy nich wymieniam zwłaszcza kardynała Micara, który nam powiedział wyraźnie: «...Idźcie i zacznijcie znowu walczyć w obronie Kościoła»".

 

–––––––––––

 

 

Ks. Władysław Michał Dębicki, Studia i Szkice religijno-filozoficzne. Seria II-ga, Warszawa 1901, ss. 205-223.

 

Przypisy:

(1) Progrès de la Révolution, chap. IX.

 

(2) Spuller, Lamennais. Étude d'histoire politique et religieuse. Paris 1892, p. 123-126.

 

(3) W późniejszych swych listach z r. 1832 i 1833 wspomina Lamennais o kilkakrotnych zamiarach sprowadzenia go do Rzymu. Lecz i wtedy chodziło tylko o przyjście mu z materialną pomocą, nie zaś o kardynalat.

 

(4) Zob. La Compagnie de Jésus et la système philosophique de Lamennais u Merciera, Lamennais d'après sa correspondance, p. 319.

 

(5) Blaize, Oeuvres inédites de Lamennais, 1866, II, 109. Tamże str. 112: Le Gallicans appuyés et guidés par le Jésuites. O Ojcu de Rozaven pisze pod dniem 28 stycznia 1832 (Blaize II, 93): "Zalecam panu także odpowiedź moją O. de Rozaven. Złośliwość i przewrotność tego człowieka jest bajeczna: jest to wcielenie jezuityzmu". W liście z dnia 1 marca opowiada, niewiadomo na jakiej zasadzie, że O. Brzozowski T. J. za obronę jego doktryn został przez Rozavena "zesłany" do Neapolu.

 

(6) Ksiądz Jan de Lamennais był założycielem i przełożonym kongregacji Braci Szkolnych.

 

(7) Lamennaisa przez całe jego życie prześladowały kłopoty finansowe. Wtedy właśnie uwikłany był w wielki proces majątkowy i skazany został na więzienie za długi. Dla osobistego bezpieczeństwa nie chciał też wracać teraz do Francji, dopóki nie uzyskał złagodzonego wyroku z tytułu prawidłowego bankructwa. Dopiero 18 sierpnia otrzymał w Monachium wiadomość, że wyrok taki wydano i że wracać może.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMVIII, Kraków 2008

Powrót do spisu treści tekstu ks.  W.  M.  Dębickiego
Anioł upadły
Lamennais w oświetleniu najnowszym

( PDF )

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: