F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

WALKA

––––

 

ROZDZIAŁ XXIII.

 

Walka

 

Ranek zajaśniał mroźny, słońce niezwykłym blaskiem złociło świątynie i inne gmachy publiczne, lud podobnież w świątecznych strojach wysypywał się z domów. Rozliczne tłumy udawały się ku amfiteatrowi Flawiańskiemu, lepiej nam teraz znanemu pod nazwą Koloseum. Każdy zwracał swe kroki ku arkadzie, do której miał znaczek, czyli, jak się teraz mówi bilet. Potworny kolos wciąga w siebie powoli te tłumy; żyjące potoki zalewają schody i piętra nad piętrami ożywiają, aż na koniec całe wnętrze amfiteatru obsadzone w koło. A gdy się ta żyjąca masa krwią napoi i rozogni wściekłością, roztopi się raz jeszcze i wpłynie gęstą i nieprzerwaną rzeką, tak jak wypłynęła licznymi otworami, które noszą nazwę vomitoria dobrze dobraną, nigdy bowiem z podziemnych kanałów żadnego miasta nie wypłynął potok mętów i szkaradzieństw brudniejszy od tego rzymskiego, krwią męczenników przesiąkłego motłochu, wypływającego z pod wspaniałych łuków amfiteatru Flawiana.

 

Cesarz przybył na igrzyska, otoczony licznym dworem, w wielkiej paradzie, z oznakami cesarskiej władzy, chciwy, jak każdy z poddanych, przypatrzyć się okrutnym zabawom i krwią oczy napoić. Tron wznosił się po wschodniej stronie amfiteatru, gdzie obszerne miejsce, bogato ozdobione, przeznaczone było dla cesarskiego dworu.

 

Rozmaite zabawy następowały jedne po drugich i niejeden gladiator zabity lub ranny, krwią swoją biały piasek zbryzgał, gdy lud, najdzikszych łaknący zapasów, począł wołać, a raczej ryczeć o walkę chrześcijan z drapieżnymi zwierzętami.

 

Bardzo rano, zanim jeszcze mieszkańcy miasta powstawali, więźniowie przeprowadzeni już byli z więzienia do obwarowanej izby, gdzie im okowy i łańcuchy pozdejmowano. Próbowano przebrać ich na pośmiewisko za pogańskich kapłanów i kapłanki, lecz stawili opór, twierdząc, że ponieważ skazani na walkę ze zwierzętami, nie należało ich już karać obrzydłym przebieraniem. Tak więc całe rano pozostali razem, dodając sobie nawzajem odwagi, śpiewem chwaląc Boga na przekór wrzawie, która chwilami przygłuszała ich śpiewy.

 

Gdy tak byli zajęci, Korwin wszedł z wyrazem zupełnego tryumfu i tak przemówił do Pankracjusza:

 

– Dzięki bogom, nadszedł dzień, od tak dawna dla mnie upragniony. Trudna i nużąca była walka między nami, kto ma pierwszy upaść! Ja wygrałem.

 

– Co mówisz Korwinie? Kiedy i jak walczyłem z tobą?

 

– Zawsze, wszędzie. Nawiedzałeś mnie w snach nawet moich, migałeś przede mną jak meteor, a nadaremnie usiłowałem cię schwycić. Byłeś moim dręczycielem, moim złym duchem. Znienawidziłem cię, przekazałem bogom piekielnym; przekląłem cię i brzydzę się tobą, a teraz dzień pomsty nadszedł dla mnie nareszcie!

 

– Mnie się zdaje – odrzekł Pankracjusz z uśmiechem – że to wszystko nie jest do walki podobnym. Wszystko z jednej tylko pochodzi strony, gdyż ja nic podobnego przeciw tobie nie wszczynałem.

 

– Nie, czy myślisz, że ja wierzę twoim słowom? Kiedyś ty zawsze plątał się po mojej ścieżce jak żmija, i kąsając mnie po piętach, wszystkieś moje zachody niweczył.

 

– Gdzie? Kiedy? Powiedz, Korwinie!

 

– Wszędzie, powtarzam! W szkole, w domu Agnieszki, w forum, na cmentarzu, w własnego ojca mego trybunale, w willi Chromacjusza. Tak jest, wszędzie!

 

– Nic innego nie pamiętasz! A gdy zbiegane konie niosły twój powóz wzdłuż Appijskiej drogi, czyś nie słyszał tętentu koni, które cię usiłowały dopędzić.

 

– Nieszczęśliwy! – zawołał syn prefekta z wściekłością. – Byłże to więc twój przeklęty koń, z umysłu puszczony, który moje konie postraszył i o mało śmierci mojej nie był przyczyną?

 

– Nie, Korwinie, wysłuchaj mnie spokojnie. Po raz ostatni z sobą mówimy. Jechałem spokojnie z towarzyszem do Rzymu, oddawszy ostatnią przysługę nauczycielowi naszemu Kassjanowi – (Korwin zgrzytnął, gdyż o tym pierwej nie wiedział), – gdym usłyszał nadzwyczajny turkot i krzyk, a wtenczas rzeczywiście ścisnąłem konia ostrogami i to szczęśliwie dla ciebie.

 

– Jak to?

 

– Bom cię dopędził właśnie w sam czas, aby ci życie ocalić. Zanurzony byłeś po szyję w zimnej wodzie, siły cię już opuszczały, a krew poczęła w tobie stygnąć, ręka twoja już prawie martwa puszczała ostatnią garść krzaków, za które się brzegu trzymałeś, i zapadłeś po raz ostatni w głębię. Poznałem cię, gdym cię ujął w ręce bezprzytomnego. Miałem w ręku swoim zabójcę drogiej mi osoby. Zdawało się, że tego zabójcę sprawiedliwość Boża dosięgła; pomiędzy nim, a spełnieniem kary była tylko wola moja. Wtenczas zemściłem się!

 

– Ha, i w jaki sposób, proszę!

 

– Wyciągając cię z wody, kładąc na brzegu i nacierając, dopóki serce znaku życia nie dało, a potem oddając cię od śmierci uratowanego w ręce nadjeżdżającej służby.

 

– Kłamiesz! – wrzasnął Korwin – słudzy powiedzieli mi, że mię oni sami z wody wyciągnęli.

 

– A czy oddali ci mój nóż wraz z sakiewką ze skóry lamparciej, którą znalazłem na grobli?

 

– Nie, powiedzieli, że sakiewka zginęła w kanale. Była to faktycznie sakiewka ze skóry lamparciej, dar afrykańskiej czarownicy. Co mówisz o nożu?

 

– Że go mam tutaj, jak widzisz, nawet trochę zardzewiał; sakiewkę oddałem sługom twoim, własny nóż odebrałem sobie, patrz! Czy wierzysz mi teraz? Czy byłem zawsze żmiją na twojej drodze?

 

Korwin uczuł w głębi serca zawstydzenie, iż Pankracjusz życie mu uratował, a on go wydał w ręce oprawców. Czuł się głęboko upokorzonym, ale nie chcąc przyznać się do przegranej, wycofał się z tłumu, przeklinając igrzyska, cesarza, wrzeszczący motłoch, ryczące bestie, konie swoje i wóz, sługi ojca i siebie samego, wszystko i wszystkich, oprócz jednego Pankracjusza, któremu nie mógł i nie śmiał złorzeczyć.

 

Był już na progu zzuwalni, gdy młodzieniec zawołał na niego. Korwin obrócił się i patrzał ku niemu z uszanowaniem. Pankracjusz położył rękę na jego ramieniu i rzekł:

 

– Korwinie, ja tobie od razu przebaczyłem. Ale jest ktoś tam wysoko, który nie może przebaczyć, jeśli nie widzi żalu. Szukaj u Niego przebaczenia! Jeśli tego nie uczynisz, przepowiadam ci dzisiaj, że jaką bądź śmiercią dziś zginę, ty kiedyś tą samą umrzesz.

 

Korwin umknął spiesznie i nie widziano go więcej dnia tego. Opuścił widowisko, na które cieszył się od dni kilku, którego łaknął od kilku miesięcy. Gdy minął dzień uroczystości, szukał go ojciec i znalazł pijanego. Takiego używał Korwin na zgryzotę lekarstwa.

 

Gdy Korwin odchodził od więźniów, przełożony gladiatorów wezwał chrześcijan do walki. Spiesznie uściskali jedni drugich, żegnali się na ziemi, aby po krótkim rozstaniu połączyć się w niebie.

 

Weszli na arenę w amfiteatrze, naprzeciwko cesarskiego tronu i przechodzili pomiędzy dwoma szeregami łowców, którzy mieli staranie o dzikich zwierzętach. Każdy z łowców miał w ręku bat, którym podcinał przechodzącego chrześcijanina. Wyprowadzono ich potem na środek areny, z osobna lub po kilku naraz, podług upodobania ludu i na rozkaz zawiadowcy widowiska. Czasem wybraną ofiarę postawiono na wysokim rusztowaniu, aby była lepiej widzianą, innym razem uwiązano ją do słupa, aby była więcej bezbronną. Ulubioną zabawą było rzucić bestiom kobietę w sieć związaną, tak, aby była nie od razu pożarta, lecz jak piłka ciskana, taczana, szarpana, lub rogami kłuta. Pierwsze spotkanie z jednym dzikim zwierzem nieraz kończyło męczennika życie, gdy czasem trzy lub cztery bestie, kolejno puszczane, nie zadały śmiertelnej rany. Wyznawca był wtedy albo odprowadzony do więzienia na dalsze męczarnie, albo gladiatorowie dla wprawy bawili się dobijaniem ofiary.

 

Pankracjusz, przechodząc przez korytarz, prowadzący do amfiteatru, ujrzał Sebastiana stojącego przy wejściu z kobietą, starannie w płaszcz owiniętą i zakwefiowaną. Poznał ją od razu, zatrzymał się, ukląkł i biorąc jej rękę, czule całował.

 

– Pobłogosław mi, droga matko! w tej szczęśliwej chwili, którąś mi przyrzekła i przepowiedziała.

 

– Patrz, synu, w niebiosa – odpowiedziała matka – gdzie Chrystus z Świętymi czeka na ciebie. Odpraw świętą walkę dla zbawienia twej duszy i pokaż się wiernym i stałym w miłości Zbawiciela twego! Pamiętaj także na tego, którego na sobie nosisz drogie relikwie.

 

– Wartość ich podwójna będzie w oczach twoich, najdroższa matko, nim godzina upłynie.

 

– Dalej, dalej, dosyć tych bredni – zawołał dozorca popędzając okutą laską Pankracjusza.

 

Lucyna cofnęła się, a Sebastian ścisnął rękę Pankracjusza i szepnął mu w ucho:

 

– Bądź mężnym, drogi chłopcze i niechaj ci Bóg błogosławi! Będę zaraz za cesarzem, spojrzyj tam ku mnie ostatnim wejrzeniem, i ulatując do nieba, daj błogosławieństwo twoje.

 

– Ha, ha, ha! – zabrzmiał śmiech piekielny tuż za nim. Obejrzał się i dostrzegł tylko płaszcz znikający za kolumną. Kto to mógł być, nie domyślał się Sebastian. Był to Fulwiusz, który w tych słowach pochwycił ostatnie ogniwo do łańcucha dowodów, nad których zebraniem długo pracował, że Sebastian jest niezawodnie chrześcijaninem.

 

Pankracjusz stanął wkrótce pośrodku areny, ostatni z szeregu wiernych wyznawców Chrystusa. Zostawiono go na sam koniec w nadziei, że widok cierpień braci zachwieje jego stałość, lecz ta rachuba przeciwny skutek wydała. Zatrzymał się, gdzie go postawiono, a delikatne członki odbijały od ciemnych i brązowych postaci katów. Odstąpili na koniec i oprawcy.

 

Chłopiec, nie mający jeszcze lat dwudziestu, stał bez więzów, modlił się gorąco do Boga, stałym i nieustraszonym sercem, nie ruszył się z miejsca, nie zadrżał, ani pobladł. Uśmiechał się, gdy niedźwiedzie i lamparty wściekłością i ogniem z nozdrzów parskające, krwi i żeru spragnione, do niego przyskoczyły. A gdy już rozszarpać go miały, paszcze ich zdawały się być ujęte i zamknięte Boską i tajemniczą potęgą, stanęły niedźwiedzie i lamparty i odstąpiły spokojnie.

 

Motłoch wściekał się widząc, że jedna bestia po drugiej kręci się jak szalona koło niego, rycząc i ogonem po bokach się smagając, gdy tymczasem Pankracjusz stał w cudownym kole, którego potwory przekroczyć nie śmiały! Wypuszczono rozjuszonego byka. Pędził szalenie naprzód wprost na męczennika, z łbem spuszczonym, z nastawionymi rogami. Potem nagle stanął, jakby łbem o mur uderzył, jął grzebać gwałtownie ziemię i rycząc dziko, rozrzucał wokoło siebie piasek zakrwawiony. Pankracy stał nietknięty.

 

– Zaczep go, tchórzu! – ryknął jeszcze głośniej cesarz, nie posiadając się od gniewu.

 

Pankracjusz zbudził się jak z zachwytu i z podniesionymi rękami biegł ku nieprzyjacielowi, lecz dzika bestia, jakby straszliwy lew na nią powstał, obróciła się i biegła ku stajni, a napotkawszy strażnika, który chciał ją zatrzymać, wyrzuciła go w powietrze. Wszyscy się zmieszali prócz śmiałego młodzieńca, który stał znowu i modlił się, gdy ktoś z tłumu zawołał:

 

– Czary nosi uwiązane na szyi, czarownik!

 

Cały tłum powtórzył krzyk, a cesarz, nakazawszy milczenie, zawołał do Pankracjusza:

 

– Zdejm czary z szyi i odrzuć od siebie, nie czekaj, aby je zdarto z ciebie.

 

– Panie! – rzekł młodzieniec dźwięcznym głosem, który słodko przebrzmiał wśród uciszonego amfiteatru. – Nie czary na sobie noszę, lecz pamiątkę po ojcu, który w tym samym miejscu głośno czynił to samo wyznanie, jakie ja teraz spokojnie czynię: jestem chrześcijaninem i dla miłości Jezusa Chrystusa, Boga i człowieka, z radością życie oddaję. Nie zabierajcie mi tego jedynego spadku, który już przekazałem komu innemu, bogatszym, aniżelim go odebrał. Próbujcie raz jeszcze. Pantera dała koronę męczeńską ojcu mojemu, i mnie da ją może.

 

Przez chwilę panowało grobowe milczenie, rzesza zdawała się ułagodzona i litością zdjęta. Pełna wdzięku postać odważnego młodzieńca, oblicze pełne natchnienia, dźwięczny głos, śmiałość mowy i wspaniałomyślne poświęcenie siebie samego wierze swej na świadectwo, zrobiły wrażenie na podłej i okrutnej tłuszczy.

 

Czuł Pankracjusz, co się dzieje, i okrucieństwem nieustraszony, zadrżał na myśl, że ułaskawionym być może. Obiecywał sobie niebo na ten dzień, miałżeby być zawiedzionym? Łzy stanęły mu w czach, i znowu wyciągając ręce w kształcie krzyża, zawołał głosem, który przeszył wskroś wszystkie serca.

 

– Dzisiaj, o tak, dzisiaj, o Panie! jest dzień wyznaczony na przyjście Twoje! Nie ociągaj się dłużej! Twoja potęga dostatecznie okazała się na mnie tym, którzy w Ciebie nie wierzą, pokaż Twoje miłosierdzie dla mnie, który wierzę w Ciebie.

 

– Panterę! – zawołał głos jeden.

 

– Panterę! – powtórzyło dwadzieścia głosów.

 

– Panterę! – zagrzmiało głosów tysiące chórem, podobnym do łoskotu lawiny.

 

Klatka wyrosła jakby czarem z piasku natychmiast, cztery boki odpadły, dając wolność Afrykance. Lekkim i miękkim krokiem zgrabna wychowanka pustyni wolności spróbowała, i chociaż ciemnością, więzieniem i głodem rozdrażniona, swawolnie i wesoło skakała, a cicho, a składnie jak kotka, gdy nareszcie rzuciła okiem na zdobycz, kocia przebiegłość wspólnie ze srogością tygrysa ożywiły ostrożne i zdradliwe ruchy w aksamit strojnej pantery. Cały amfiteatr pogrążony był w śmiertelnym milczeniu; każde oko natężało się za każdym ruchem dzikiego zwierza ku Pankracjuszowi. On zaś stał ciągle na miejscu twarzą do cesarza, widocznie zajęty wyższymi myślami i obojętny na zamiary nieprzyjaciela. Pantera obeszła go wokoło, jakby gardząc zaczepką z tyłu. Piersią przy ziemi, pomału posuwając jedną łapę za drugą, przyczaiła się do ofiary w pewnej, kocim okiem wymierzonej odległości i zatrzymała się chwilkę, trzymając w zawieszeniu oddech stu tysięcy widzów; mruknęła głęboko, elastycznym skokiem odbiła się w powietrze, i ujrzano ją wiszącą jak pijawkę, z tylnymi nogami na piersiach, z przednimi pazurami na gardle męczennika.

 

Stał nieporuszony przez chwilę, podniósł prawą rękę do ust i patrząc z uśmiechem na Sebastiana, posłał wdzięcznym poruszeniem ręki ostatni pocałunek ust swoich i upadł. Arterie szyi były przecięte, i sen męczeństwa od razu zamknął mu powieki. Krew jego zmieszała się i połączyła z krwią ojca, odświeżyła i zbogaciła relikwię, którą Lucyna uwiesiła na jego szyi. Ofiarę matki Bóg przyjął.

 

–––––––––––

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom II. Łomża 1936, ss. 332-342.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMIX, Kraków 2009

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: