F A B I O L A

 

POWIEŚĆ

 

Z CZASÓW PRZEŚLADOWANIA

CHRZEŚCIJAN W ROKU 302

 

KARDYNAŁ M. WISEMAN

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Chwile rozejmu

––––

 

ROZDZIAŁ XIV.

 

Przeciwieństwa się stykają

 

Zbliżająca się do drzwi gromada półnagich dała sposobność Korwinowi przyczepić się do nich z podobieństwem najdokładniejszym we wszystkim, wyjąwszy skromność ułożenia. Szedł za nimi dość z bliska, aby słyszeć, że każdy wchodząc, mówił: "Deo gratias", (dzięki Bogu). Było to poganom znane katolickie po­witanie, a św. Augustyn powiada, że heretycy drwili z tego zwyczaju katolików, utrzymując, iż to nie powitanie, ale raczej odpowiedź; katolicy zaś wierni zostali zwyczajowi, uświęco­nemu pobożnym używaniem, i dotąd można słyszeć we Włoszech słowa te w podobnym wypadku.

 

Korwin wymówił je i wpuszczono go. Po­stępując za drugimi i naśladując, ile mógł, ich ułożenie i ruchy, wszedł do wewnętrznego dziedzińca już zapełnionego ubogimi i kalekami. Mężczyźni stali po jednej stronie, kobiety po drugiej. Na końcu pod portykiem były stoły zastawione kosztownymi naczyniami i klej­notami. Dwaj złotnicy ważyli i oceniali najsumienniej każdą sztukę, a obok nich leżały pieniądze, którymi płacili za te kosztowności, ale były sprawiedliwie podzielone i rozdane pomiędzy ubogich.

 

Korwin chciwym okiem spoglądał na te bo­gactwa; chętnie byłby wszystkie zagarnął, i na­myślał się, czyby choć części nie pochwycić i nie uciec. Lecz od razu zmiarkował, jak nie­rozsądny i szalony byłby czyn podobny i postanowił czekać na wydzieloną sobie cząstkę i zarazem przyglądać się wszystkiemu, aby Fulwiuszowi zdać sprawę. Niebawem wszakże spostrzegł, w jak trudnym znalazł się położe­niu. Póki ubodzy wszyscy razem przechodzili się tu i ówdzie, nikt na Korwina nie zważał. Wkrótce jednak zobaczył kilku młodzieńców szczególnie miłego ułożenia i widocznie pewną władzę piastujących, ubranych w suknię, zna­ną mu pod imieniem dalmatyki, iż pochodziła z Dalmacji, to jest na tunice, zamiast togi, mieli obcisłą krótszą tunikę, z wolnymi lecz nie długimi i nie bardzo szerokimi rękawami; strój ten przyjęty i noszony był przez diako­nów nie tylko przy uroczystych obrządkach ko­ścielnych, lecz także przy wypełnianiu podrzędnych powinności koło chorych i ubogich.

 

Ci diakoni przechodzili się i rzędem usta­wiali ubogich; każdy, znając widocznie biednych swej dzielnicy, prowadził ich w jedno miejsce wewnątrz portyku. A ponieważ żaden diakon nie znał Korwina, ani nie uznał za swego, wkrótce Korwin pozostał sam na środku dzie­dzińca. Nawet z zakutą głową swoją ocenił dziwaczne położenie, w które się wplątał. On, będąc synem prefekta miasta, którego powin­nością karać gwałcicieli praw domowych, stał tutaj w najgłębszym zakątku patrycjuszowskiego domu, wszedłszy podstępem w żebraczym odzieniu i przyłączywszy się do gromady że­braków, prawdopodobnie w zbrodniczych, a przynajmniej nieprawych zamiarach. Spoglądał ku drzwiom, myśląc o ucieczce; lecz przy drzwiach stał podeszłego wieku człowiek imieniem Diogenes, z dwoma silnymi synami, którzy z trudnością powstrzymywali burzącą się krew na zuchwalstwo podejrzanego gościa; lecz tylko po ściągniętych wargach poznać można było ich oburzenie.

 

Postrzegł Korwin, że był przedmiotem na­rady pomiędzy młodymi diakonami, którzy z bo­ku na niego spoglądali; zdawało mu się, że nawet ślepi oczy w niego wlepiają, a że kula­wi gotowi podpory swoje na jego głowę podnieść. Jedną tylko miał pociechę; pewnym był, że go nikt nie zna, spodziewał się więc, że za pomocą zmyślonej bajki wymknie się z pułapki.

 

Nareszcie diakon Reparatus zbliżył się do niego i łagodnie zapytał:

 

– Przyjacielu, zapewne nie należysz do żadnej z dzielnic tu dzisiaj wezwanych. Gdzie mieszkasz?

 

– W dzielnicy Alta Semita.

 

Tą odpowiedzią nadmienił Korwin cywilny a nie duchowny podział Rzymu; Reparatus od­rzekł wszakże:

 

Alta Semita należy do mojej dzielnicy, lecz nie pamiętam, abym cię kiedy widział.

 

Gdy te słowa wymawiał, spostrzegł z za­dziwieniem, jak nieznajomy śmiertelnie pobladł i chwiał się na nogach, jakby miał upaść, oczy we drzwi wlepiając. Reparatus spojrzał w tę samą stronę i zobaczył Pankracjusza, który właśnie wchodził i żywo o coś pytał Sekundusa. Znikła ostatnia nadzieja Korwina. W jed­nej chwili stanął tuż przy nim Pankracjusz (prosząc Reparata, aby się oddalił), podobnie jak tego dnia, w którym się po raz ostatni wi­dzieli, z tą tylko różnicą, że zamiast koła poklaskujących sprzymierzeńców, Korwin otoczo­ny był tłumem bez wątpienia lepiej usposobio­nych dla przeciwnika. Nie mógł także Korwin nie uważać, jak pięknie od niewielu tygodni rozwinął się i męskiej postawy nabrał dawny szkolny towarzysz. Wyglądał wylewu ostrych wyrzutów, a może zemsty, jakiej by się sam dopuścił w podobnych okolicznościach.

 

Jakież było jego zadziwienie, gdy Pankracjusz przemówił najłagodniejszym głosem:

 

– Korwinie, czy istotnie do takiej nędzy przyszedłeś i kalectwa? I czemu opuściłeś dom rodzicielski?

 

– Jeszcze niezupełnie tak, jak mi życzysz – odrzekł złośnik, zachęcony do zuchwalstwa uprzejmym zapytaniem – chociaż wiem, żebyś się serdecznie cieszył.

 

– Wcale nie, wierz mi; nie mam do cie­bie urazy. Jeśli więc potrzebujesz pomocy pieniężnej, powiedz mi, i choć nie masz prawa tu się znajdować, mogę cię poprowadzić do osobnego pokoju, i tam wesprzeć cię, a pozo­staniesz nieznany.

 

– A więc powiem ci prawdę, przyszedłem jedynie dla zabawy, i radbym, żebyś mię stąd szczęśliwie wyprowadził.

 

– Korwinie – rzekł młodzieniec nieco surowo – to prawdziwa obraza. Co by twój ojciec powiedział, gdybym kazał tym dwom młodzień­com, stojącym u drzwi, aby cię wzięli tak jak jesteś boso, w ubraniu niewolnika, udającego kalekę i zaprowadzili do forum przed trybu­nał ojca i publicznie oskarżyli o przestępstwo, które by każdego Rzymianina oburzyło, o wkra­danie się wewnątrz patrycjuszowskiego domu?

 

– Na imię bogów! dobry Pankracjuszu, nie karz mię w tak okropny sposób.

 

– Wiesz, Korwinie, że twój ojciec musiał­by z tobą postąpić za przykładem Juniusa Brutasa, lub narazić się na utratę urzędu.

 

– Błagam cię na wszystko, co kochasz, na wszystko, co ci święte, nie okrywaj hańbą mnie i mojej rodźmy. Mój ojciec i dom jego upadłby i zginął na zawsze. Pójdę na kolanach przepraszać cię za dawne urazy, byleś się zli­tował.

 

– Dosyć, dosyć, Korwinie; powiedziałem ci, że dawnej nie pamiętam urazy. Lecz słu­chaj: wszyscy, prócz ślepych wokoło ciebie, są świadkami twej winy. Będzie tysiąc dowo­dów na twoje potępienie. Jeśli więc kiedykol­wiek mówić będziesz o tym zgromadzeniu, a tym bardziej, jeśli będziesz chciał komu przez to zaszkodzić, będzie w naszej mocy stawić cię przed sąd twego własnego ojca. Rozumiesz, Korwinie?

 

– Rozumiem – odrzekł więzień płaczliwym głosem. – Nigdy, jak długo żyć będę, nie po­wiem żywej duszy, żem był w tym strasznym miejscu. Przysięgam na...

 

– Cicho, cicho! nie potrzeba nam takich przysiąg. Weź mnie pod rękę i wyjdźmy ra­zem. – A obracając się do stojących wokoło, dodał: – Znam tego człowieka, przez pomyłkę dostał się tutaj.

 

Widzowie, wziąwszy błagalne ruchy i głos mniemanego ubogiego za tym mocniejszy wy­raz opowiadanej nędzy i nieszczęścia, oraz usil­nej prośby o wsparcie, razem zawołali:

 

– Pankracjuszu, nie odsyłaj biedaka bez posiłku i wsparcia!

 

– Zostawcie mnie tę sprawę – odpowiedział.

 

Straż ochotników u drzwi rozstąpiła się przed Pankracjuszem, który wyprowadził kulejącego ciągle Korwina na ulicę i pożegnał go, mówiąc:

 

– Korwinie, teraz między nami zgoda, ale o przyrzeczeniu pamiętaj.

 

Fulwiusz, jakeśmy powyżej widzieli, próbo­wał szczęścia przednimi drzwiami, które stosownie do rzymskiego zwyczaju, zastał niezamknięte, bo któżby przypuszczał u nieznajome­go śmiałość przestąpienia szanownych progów o tej godzinie. Zamiast odźwiernego, zastał u drzwi dziewczynkę, mogącą mieć około dwu­nastu lat, w wieśniaczej odzieży. Nikogo wię­cej nie widząc, uznał tę chwilę za szczęśliwą sposobność przekonania się o prawdziwości domysłu, który go niepokoił. Zaczepił więc dziewczynę.

 

– Jak się nazywasz dziecko, i kto jesteś?

 

– Na imię mi Emerencjanna, jestem sio­strą mleczną Agnieszki.

 

– Czy jesteś chrześcijanką? – zapytał pod­stępnie.

 

Mała wieśniaczka wytrzeszczyła zdziwione oczy w najgłębszej niewiadomości i odrzekła:

 

– Nie, panie.

 

Nie można wątpić o nieudanej prostocie dziewczyny i Fulwiusz był już pewnym, że się omylił.

 

Emerencjanna była w istocie córką wieś­niaczki, dawnej mamki Agnieszki. Ta kobieta niedawno umarła, a dobra Agnieszka posłała po osierocone dziecko, aby je wyuczyć i ochrz­cić. Emerencjanna przybyła właśnie na parę dni przed tym porankiem i nic jeszcze nie wie­działa o wierze chrześcijańskiej.

 

Fulwiusz stał zakłopotany, nie wiedząc co dalej począć. Położenie jego w odosobnieniu równie mu się niemiłym i trudnym wydało, jak Korwinowi w tłumie. Myślał o wycofaniu się, lecz tym sposobem straciłby nadzieję nasyce­nia dręczącej go ciekawości; chciał postąpić naprzód, lecz wstrzymywała go obawa, że się narazi na nieprzyjemności. W tym przykrym położeniu ujrzał idącą ku niemu wzdłuż dzie­dzińca młodocianą panią domu, wesołą jak wiosna, jasną jak słońce. Skoro tylko spo­strzegła Fulwiusza, zatrzymała się, aby wy­słuchać jego żądania, a Fulwiusz zbliżył się z najsłodszym uśmiechem i ukłonem i rzekł:

 

– Wyprzedziłem zwykłą godzinę odwie­dzin i obawiam się, abym się nie wydał pani natrętnym; lecz pilno mi było zapisać się w po­czet pokornych klientów waszego szlachetne­go domu.

 

– Dom nasz – odrzekła z uśmiechem – nie szczyci się żadnymi klientami, ani klien­tów nie szuka, gdyż nie pragniemy wpływów, ani zaszczytów.

 

– Wybacz pani, ale dom, mający takiego władcę, wywiera wpływ największy; panuje bez oporu nad sercami, niby wiernymi poddanymi.

 

Niezdolna przypuścić, aby te słowa do niej się ściągały, odrzekła z niewinną prostotą:

 

– Och, jak prawdziwe słowa twoje! Pan domu tego w istocie panuje nad sercami wszyst­kich mieszkańców.

 

– Lecz – przerwał Fulwiusz – ja mówię o tym słodszym panowaniu piękności nad ser­cami tych, co je z bliska uwielbiać mogą.

 

Agnieszka była w zachwycie; oczy jej mia­ły przed sobą zupełnie inny przedmiot, a nie nędznego pochlebcę, i z oczyma wzniesionymi ku niebu, zawołała:

 

– Tak, On, na którego piękność słońce i księżyc patrzą z podziwieniem, On ma przy­sięgę miłości mojej i wiary.

 

– Fulwiusz zmieszał się i nie wiedział, co począć. Ogniste spojrzenia i postać w zach­wycie, przenikający dźwięk głosu, gdy wyma­wiała te słowa, ich tajemnicze znaczenie, nadzwyczajność całej sceny przykuła go do miejsca, w którym stał, i odebrała mu mowę; nareszcie czując, że marnuje najlepszą sposobność, jakiej by się mógł spodziewać dla wyjawienia Agnieszce uczuć swoich, odezwał się śmiało:

 

– O tobie mówiłem i błagam cię, abyś wierzyła uwielbieniu i najgłębszemu przywią­zaniu mojemu ku tobie.

 

Wymawiając te słowa, ukląkł, i chciał jej rękę schwycić, lecz panienka odskoczyła z prze­strachem i odwróciła płonącą twarzyczkę.

 

Fulwiusz podniósł się nagle, widząc Sebastiana, który, idąc wezwać Agnieszkę do ubo­gich, zasmuconych ich nieobecnością, szybkim krokiem i z groźną twarzą zbliżał się ku niemu.

 

– Sebastianie – rzekła Agnieszka – nie gniewaj się; ten pan przyszedł tutaj zapewne przez pomyłkę i oddali się spokojnie.

 

Mówiąc to, odeszła.

 

Sebastian ze spokojem rzekł do napastnika, który spuścił oczy pod jego wzrokiem:

 

– Fulwiuszu, skąd się tu wziąłeś? Co cię tu przywiodło?

 

– Zdaje mi się – odrzekł, nabierając od­wagi – że spotkawszy panią domu w tym sa­mym miejscu co ty, u stołu jej szlachetnej krewnej, mam prawo odwiedzać ją zarówno jak inni dobrowolni klienci.

 

– Lecz przecie nie o tak niezwyczajnej godzinie?

 

– Godzina, stosowna dla młodego żołnie­rza – odrzekł Fulwiusz zuchwale – jest pew­nie stosowną i dla kogo innego.

 

Sebastian musiał użyć całej mocy nad so­bą, aby powstrzymać oburzenie, i powiedział:

 

– Fulwiuszu! nie unoś się i pamiętaj, że dwie osoby mogą być na zupełnie innej stopie w jednym domu. Lecz ani nawet najdawniej­sza poufała znajomość, a tym mniej chwilowe u stołu poznanie nie może usprawiedliwić zuch­wałej twojej napaści na młodą panią tego domu.

 

– O, jesteś zazdrosnym, zdaje mi się, wa­leczny żołnierzu! – odrzekł Fulwiusz uszczy­pliwym tonem. – Mówią, że jesteś pożąda­nym, jeśli jeszcze nie przyjętym konkurentem Fabioli, która teraz jest na wsi; i bez wątpienia chcesz sobie zapewnić majątek jednej lub drugiej z najposażniejszych panien w Rzymie. To się zowie mieć dwie cięciwy do jednego łuku.

 

Ten podły i gorzki żart ubódł do żywego szlachetne serce młodego żołnierza, i gdyby od dawna nie był wyćwiczony w chrześcijańskiej słodyczy, gorąca krew wzięłaby górę nad roz­sądkiem.

 

– Niedobrze dla nas obu, abyś tu dłużej pozostał, Fulwiuszu. Grzeczna prośba szlachetnej pani, którąś obraził, nie była skuteczną; muszę być ostrzejszym wykonawcą jej rozkazu.

 

To mówiąc, silną dłonią uchwycił rękę nie­proszonego gościa i poprowadził go do drzwi. Gdy wyszli z podwórza, Sebastian, nie pusz­czając go z ręki powiedział:

 

– Idź teraz, Fulwiuszu, w pokoju, i pamię­taj, żeś się dzisiaj naraził niegodnym postępo­waniem na surowość prawa. Nie wydam cię, jeśli milczeć będziesz; lecz dobrze, żebyś wie­dział, że znane mi jest twoje rzemiosło, a dzisiejsze zuchwalstwo zostanie nad twoją głową, jako zakład milczenia. Teraz powtarzam, idź w pokoju.

 

Lecz zaledwo puścił rękę Fulwiusza, uczuł się z tyłu pochwyconym przez niewidzialnego, atletycznie silnego napastnika. Był to Eurotas, przed którym Fulwiusz z niczym się nie tając, wyjawił zamierzoną schadzkę z Korwinem, i który idąc z dala, nie spuszczał z oka pana swego. Od czarnej niewolnicy wiedział Eurotas o podłym i gwałtownym charakterze zwolen­nika jej czarów i obawiał się zasadzki. Gdy ujrzał z daleka, jakby walkę u drzwi, przybiegł z cicha, stanął za Sebastianem, przez omyłkę mając go za Korwina, i objął żołnierza niedź­wiedzimi łapami. Lecz trafił na niezwykłego przeciwnika. Nadaremnie usiłował, nawet z po­mocą Fulwiusza obalić Sebastiana na ziemię, i nareszcie tracąc nadzieję zwyciężenia w ten sposób, odwiązał od pasa małą lecz śmiertelną broń, pałkę stalową doskonałej syryjskiej ro­boty i podniósł ją z tyłu nad głową Sebastia­na, gdy nagle wypadła mu z ręki, a on sam, żelazną dłonią młynkiem w powietrze wyrzucony, padł jak długi na środku ulicy.

 

– Boję się, Kwadratusie, czyś nie uszko­dził nieboraka – rzekł Sebastian do centurio­na swego, który w tej chwili przychodził do zgromadzonych braci chrześcijan, a był Herkulesowej budowy i siły.

 

– Zasłużył na to, trybunie, podłą napaś­cią – odrzekł Kwadratus, wchodząc do domu.

 

Dwaj pobici cudzoziemcy uszli z miejsca porażki i skręcając na rogu ulicy zobaczyli Korwina, który już nie kulejąc, uciekał, ile no­gi nastarczyć mogły, od nieszczęśliwych tylnych podwoi. Jakkolwiek często spotykali się póź­niej, żaden nie wspomniał nigdy o wypadkach tego poranku. Wiedzieli o sobie, że każdy wstydem się okrył i nic nie dokazał, i obaj przekonali się, że jest w Rzymie trzódka, na którą ani wilk, ani lis napaść nie mogą bez­karnie.

 

 

Kardynał M. Wiseman, Fabiola. Powieść z czasów prześladowania chrześcijan w roku 302. Przekład z angielskiego w nowym opracowaniu. Tom I. Łomża 1936, ss. 106-115.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Kraków 2007

Powrót do
spisu treści powieści Kardynała M. Wisemana pt.

FABIOLA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: