LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Uczta

 

~~~~~~

 

"Milszy Bachus, chociaż stary,

Niż Apollo – ani słowa,

Milsze wina są puchary,

Niźli wieńcem strojna głowa".

 

Buerger.

 

Podczas gdy karmelita, wierny obowiązkom św. powołania swego, mocą kapłańską skruszone serce z Bogiem jednał, zbierała się nad klasztorem straszliwa burza. W wielkiej sali, w której Werner podejmował gości, rozweselały się umysły coraz bardziej, mowy się ożywiały, a gospodarzowi niejeden dostał się przycinek za to, że tak nieposłusznego cierpi kapelana, który mimo kilkakrotnego wezwania nie przychodził. Przycinki miały nie tak oburzyć hrabiego przeciw Dominikowi, jak raczej spowodować go do stanowczego wystąpienia przeciw Schoenfeld, bo wielu z obecnych spodziewało się, że przy zabraniu klasztoru i im się coś dostanie. Werner byłby prawdopodobnie uległ naciskowi swych gości, i byłby ucztę ukoronował zniesieniem klasztoru, ale obecność Siegfrieda, który siedział zamyślony naprzeciw niego, nie pozwalała ostatniego wyrzec słowa.

 

Z biegiem czasu wino rozpalało coraz więcej głowy ucztujących, i biesiada przybrała charakter prawdziwej hulatyki. Zbiegli zakonnicy, towarzysze Klemensa pili tyle, ile się tylko zmieściło, a rozgrzani winem nie nakładali hamulca na język. Mówili, co im ślina do ust przyniosła. I szlachta nie próżnowała, wychylając gęste puchary, jakby chciała pokazać, że sławie niemieckiej w wypróżnianiu kielichów nie chce przynieść hańby. Prawda, że najwyższa władza w państwie wydała surowe przepisy przeciw brzydkiemu zwyczajowi zbytniego picia; atoli praw już nikt nie szanował, a najmniej myśleli o nich goście Wernera.

 

Dla uczczenia reformatora postawiono przed nim największy puchar, wyobrażający wydrążony pień z drzewa. Przy biesiadach przestrzegano wówczas pewnych praw, których nie wolno było przestępować. Nie ustąpić nikomu w piciu, wszystkich przetrzymać, było równie chwalebnym, jak odnieść zwycięstwo w turniejach. Sławny reformator i w tym względzie stosował się do wymagań czasu. Powodowany dumą, starał się usilnie, aby gospodarz nie nabrał czasem o nim złego wyobrażenia, i dlatego co chwilę dowodził, że pić umie doskonale (1). Wiernie przestrzegał przepisów, jak i kiedy do kogo pić, i wnet, czy to z szacunku dla uczonego Doktora, czy też dla rzeczywistej zasługi, ogłoszono go jednomyślnie królem uczty. Niespodziana godność podniosła bardzo wesoły humor Lutra. Jeszcze obficiej sypały się z ust jego znane mowy przy stole, aby rozweselać współbiesiadników. Jeśli Luter rzeczywiście zasłużył sobie na godność króla uczty, wtedy usprawiedliwić możemy nieprzyjaciół Lutra, którzy mu zarzucali niewstrzemięźliwość, a nawet twierdzili, że wskutek trzydniowego ucztowania u hrabiego Mansfelda umarł (2).

 

– Pozwólcie się uprosić, bracie Bernardzie! – zawołał Jan z Wittburga, człowiek silny, a należący do rycerstwa. – Musisz nam zaśpiewać; przecież wiesz, czego chcę: ową piosenkę o habicie i kapturze, która kończy się: "jo, jo, jo, cum jubilo!".

 

Prośbę tę wygłosił Jan takim głosem, że wszystkich oczy na niego się zwróciły.

 

Krzyczącego Bernarda bynajmniej nie zatrwożyła rola, jaką mu przeznaczono. Zaraz począł śpiewać piosnkę, która dowodziła i usposobienia jego i talentu w układaniu śpiewów (3). Melodia niekoniecznie była piękną, ale weseli biesiadnicy chętnie ją powtarzali. Dla poznania, jakiej była treści, podajemy jedną zwrotkę:

 

– Rzućcie habity, kaptury czarne,

I posłuszeństwo zaprzysiężone;

Precz przełożeni i śluby marne,

Nie będą więcej modły wznoszone!

Bojaźń ze wstydem, sumienia głosy

Niech milczą dzisiaj, a my w Niebiosy

Jo, jo, jo cum Jubilo, jo,

Śpiewajmy Lutrzy głośno, ho!

 

Kiedy skończył, głośne dano mu oklaski. Najbardziej zaś schlebiała mu pochwała Lutra, który wypił doń pół puchara i sam pieśń zanucił. Treść jej o wiele przewyższała pomysł Bernarda. Więcej jeszcze szydził w niej z papiestwa i wyraźniej do rozkosznego wzywał życia. I dlatego z zapałem powtarzali wszyscy końcowe wiersze:

 

– Kto nie kocha kobiet, wina należycie,

Ni też śpiewu, kpem zostaje całe życie –

A my nie kpy...

 

Zbiegłe mnichy z uniesieniem wtórowali chórowi, a śmiejące się ich twarze okazywały, jak wiernie dopełniali tego, do czego zachęcała piosnka reformatora.

 

– Nie jestże to prawdziwie niebiański śpiew? – odezwał się Ignacy tonem podobnym do bełkotania, jak zwyczajnie bywa po wielu kieliszkach wina. – Wino, kobiety, śpiew, to rzeczywiście boskie rzeczy na ziemi! Bracia, czym byłby świat bez wina? Co najwięcej kaczki, gęsi i tym podobne ptaki, pijące wodę, żyć by mogły. Świat byłby zbiorowiskiem lalek i bałwanów, jakimi klasztory są przepełnione. A dopiero kobiety! Czym byłaby ziemia bez kobiet? Nawet w raju nie mógł Adam obejść się bez kobiety, a my mamy do tego stopnia być głupimi, iżbyśmy bez kobiet byli? Klnę się na ten puchar pełen! Lutra Ewangelia dopiero przez naukę o kobietach nabrała wartości i stała się pociągającą. Przez nią przewyższył wszystkich, którzy kiedykolwiek byli napełnieni Duchem Świętym.

 

– Zupełnie słusznie – dodał Koppe z takim pośpiechem, jakby się był lękał, by go kto nie uprzedził i nie zwrócił rozmowy na inny przedmiot, – tylko diabeł mógł wymyślić celibat, bo Pismu sprzeciwia się on najzupełniej. Przecież – i pokłonił się z wielką czcią Lutrowi – nie wolno mi w obecności męża, który sam jeden dobrze Pismo wykłada, odwoływać się na Pismo.

 

Reformator udawał, że pochwały nie słyszy, i rozmawiał dalej z Erfem Hauenstein. Kto atoli pilnie uważał, byłby dostrzegł uśmiech na ustach Doktora, który pilnie słuchał, co o nim przy stole mówiono.

 

– Co za obrzydłe pochlebstwo! – odezwał się Kuno z Freundsbergu, któremu takie schlebianie Lutrowi, jakoby piołunem zaprawiało wino. – Chociaż Lutrowi udało się z Papieżem i cesarzem, chociaż wywołał w kraju zamieszanie, z którego niejeden grzesznie będzie korzystał, to przecież został człowiekiem, takim jak ty jesteś. Takiego łaszenia się nie cierpię; przystoi ono chyba żydowi, ale chrześcijaninowi nigdy.

 

– Czy wasza przewielebność – odparł Koppe ironicznie – potrafiłby udowodnić z Biblii, że celibat jest głupstwem? Jeśli tego dokażesz, jeszcze niżej ci się kłaniać będę. Każdemu, co słuszna!

 

Kuno zrozumiał ironię i zapłonął strasznym gniewem.

 

– Co ci się marzy, człowieku? – zawołał trunkiem rozpalony – czy sądzisz, że szperam po Biblii? My, szlachta, nie znamy się na figlach przekręcania słów Pisma św., ale jeśli chcesz poznać, co umiem mieczem, toporem, albo oszczepem, natychmiast ci służę.

 

– Figle? – powtórzył Koppe z udanym przestrachem. – Czy przypisujesz je uczonemu Doktorowi?

 

– A komuż by innemu? – odpowiedział Kuno, nie zważając na gniewliwe spojrzenia Lutra. – Boć jakżeż nie posądzać Lutra o matactwa, kiedy wydobywa z Biblii rzeczy, o jakich od Narodzenia Pańskiego nikt nie słyszał? Diabli mi zresztą do tego, czy mnichy się żenią, czy zachowują – no, jakżeż tam?

 

– Celibat – dopomógł Bernard.

 

– Zachowują celibat! Gdyby w Piśmie św. stało, że celibat od diabła pochodzi, dawno już, tak sądzę, byłby kto inny to wyczytał. Wszakżeż celibat nie od wczoraj w Kościele. Ale że w Piśmie św. o tym ani słówka, więc Luter uciekł się do matactwa, aby celibat diabłu przypisać. Otóż mój dowód! Jeśli ci niedostateczny, postaw mi kogo, równego ze mną rodu, a udowodnię mu w szrankach dzidą, mieczem, czy toporem, że Luter od matactwa nie jest wcale wolny!

 

Koppe miał uwagę ciągle zwróconą na Lutra; założył ręce na piersi i udawał takie oburzenie, jak gdyby mowa Kunona najokropniej znieważała świętą osobę reformatora.

 

– Prawda – odezwał się Ignacy – dziś z sobą biesiadujemy w największej zgodzie, ale na to coś powiedział, przystać nie mogę. Luter najsłuszniej nazwał celibat dziełem i wymysłem diabła. Niech nam sam rzecz wyjaśni, i zwrócił się do reformatora z prośbą: Doktorze! Wasza uczoność niech nam dopomoże w trudnym położeniu; czyż nie napisano w Biblii, że celibat jest wynalazkiem diabła?

 

Luter rzucił złośliwe spojrzenie na Kunona i zapytał:

 

– Któż wątpi o tym?

 

– Otóż ten dzielny szlachcic! – odpowiedział Ignacy, wskazując na Kunona.

 

– Gdyby ów szlachcic choć jedną umiał przeczytać literkę – odrzekł Luter – znałby miejsce w Księgach Mojżesza: "Roście i mnóżcie się!". Jeśli więc Papież naucza bezżeństwa, wtedy nauka jego sprzeciwia się Biblii i dlatego jest nauką i wynalazkiem diabła!

 

– Jeno powoli, Doktorze! – odezwał się odważny Kuno. – Mojżesz w naszej sprawie przemawiać nie może, bo to żyd a żyd ma milczeć, gdy chrześcijanie mówią!...

 

Jakkolwiek Luter ogromnym zapalał się zawsze gniewem, gdy ktoś poważył się sprzeciwić jego wykładowi Pisma św., to przecież słysząc uwagę Kunona, nie mógł powstrzymać się od śmiechu!

 

– A jakąż odprawę dałeś Mojżeszowi? Jemu się zdawało, że jest największym prorokiem, a ty mu usta zamykasz.

 

– Czy zaprzeczycie, że Mojżesz był żydem? Za kogoż go właściwie macie?

 

– Wedle mego zdania – odpowiedział Luter poważnie – Mojżesz jest studnią i źródłem, z którego wszyscy prorocy i Apostołowie czerpali mądrość Boską. My nie możemy nic zbawienniejszego i lepszego czynić, jak tylko czerpać z tej studni i kosztować tego, co Duch Święty przez Mojżesza w Piśmie św. okazuje nam jako łaski i pociechy (4).

 

– Czy więc przyznajesz, że słowa: "roście i mnóżcie się" mają znaczenie takie jakie im Luter nadaje? – pytał Ignacy.

 

– Czy ty przyznajesz, że wielki reformator zupełnie zgodnie z Pismem św. postępuje, gdy żeni się z Katarzyną Bora? – dodał Koppe.

 

– Mniejsza o to – wszystko przyznaję! – odpowiedział Kuno ze śmiechem – ale pod tym warunkiem, że będę zaproszonym na ucztę weselną.

 

Wzmianka o weselu zdawała się budzić i pragnienie widzenia narzeczonej.

 

– Ale gdzież jest Kasia? – zawołał Bernard.

 

– Pójdźmyż po piękną Kasię! – mówił Ignacy.

 

– Pójdę z wami, jeśli jutro zacznie się wesele! – dokończył Freundsberg.

 

– Tak, – tak! – odezwał się Sebastian; – w klasztorze mają nas wszystkich za kpów: ani narzeczonej ani karmelity nie widać.

 

Koppe ucieszył się bardzo, gdy rozmowa taki wzięła obrót. Szukał hrabiego oczyma, a gdy poznał, że i Luter pragnie oblubienicy, pozostał, nastroił się bardzo poważnie, i tak się odezwał, zwrócony do hrabiego:

 

– Wszyscy oburzeni są na zuchwałe postępowanie karmelity. Trzy razy wezwany został, a nie przychodzi. Mniejsza o to, że dumny mnich gardzi wysokim gościem hrabiego i unika spotkania z nim, to można by mu przebaczyć, ale niepodobna przebaczyć wzgardy, jaką Dominik okazuje własnemu panu i dobrodziejowi.

 

Koppe śledził, jakie wrażenie czynią słowa jego na obecnych, zwłaszcza na hrabim, który coraz więcej zapalał się gniewem.

 

– Uczony reformator – ciągnął dalej – gotów spełnić boskie powołanie swoje: wykaże kłamstwa papisty ku radości wszystkich zwolenników nowej Ewangelii; boć rzecz wiadoma, jaki wpływ ma ten wilk w owczej skórze na wysoko postawione osoby.

 

Ostatnie słowa wymawiał powoli, z ubolewaniem, a wielu zwróciło oczy na Wernera, który, słysząc ostatni przycinek, nie mógł już dosiedzieć na krześle.

 

– Dominik nie przychodzi, chociaż z samego posłuszeństwa dla pana swego przyjść był powinien, prawdopodobnie w przeczuciu haniebnej porażki. Atoli Dominik nie tylko usiłuje w niwecz obrócić zamiar, dla którego reformator tu przybył, ale odważa się nawet zatrzymywać oblubienicę, dla której reformator daleką i uciążliwą podjął podróż. Dlatego, panie hrabio, proszę uniżenie, abyś siłą zniewolił Dominika do oddania togo, co się gościowi należy, a co przemocą i podstępem usiłuje zatrzymać dla siebie.

 

– Niechżeż do diabła Kasia przyjdzie! – wołał Freundsberg gwałtownie. – Karmelita musi oddać augustianinowi, co mu się należy, zwłaszcza, że Luter dziesięć mil drogi przeszedł, aby ze swoją panną się połączyć.

 

– Za pozwoleniem, panie! – odezwał się Koppe, któremu ton, w jakim Kuno przemawiał, nie podobał się. – Wielki reformator nie szedł, jeno jechał na koniu elektora.

 

– Czy szedł, czy jechał, wszystko jedno! – odparł Freundsberg. – A zresztą mnisi lepiej chodzić umieją niż jeździć, a jeśli Luter dziesięć godzin jechał konno, to doprawdy zasłużył sobie Katarzynę, dla której taki podjął mozół. Więc Wernerze, każ przyprowadzić Kasię! Zupełnie słusznie należy się ona augustianinowi a nie karmelicie.

 

– Ciekawym też widzieć tę kobietkę, – mówił Jan z Wittburga.

 

Hrabia nie mógł zdobyć się na stanowczą odpowiedź.

 

– Długoż jeszcze będzie ci się klasztor sprzeciwiał? – pytał Erf z Hauenstein, chciwiec, jakich mało, ciągle podmawiając Wernera, aby klasztor zniósł. – Skończżeż raz i pokaż, że ty sam jesteś panem na twoich śmieciach!

 

– Narzeczoną! – wołał Bernard, wychylając kielich.

 

– Narzeczona niech przyjdzie! – wołał Ignacy i cały chór.

 

Werner powstał.

 

– Ulegam ogólnemu żądaniu moich gości – mówił, jakby chciał się uniewinnić przed Siegfriedem – przecież pod tym warunkiem, że Koppe pójdzie z tymi, których poślę do klasztoru.

 

– Do usług, panie hrabio! – odpowiedział Koppe, a na obliczu jego widać było tryumf i zadowolenie, że będzie się mógł pomścić.

 

Gdy goście z hałasem wypróżniali kielichy, opuścił Werner z Koppem salę, a Luter z zadowoleniem przyjmował powinszowania. Sam tylko Erfenstein nie mieszał się do powszechnej uciechy. Zakłopotany, wsparł głowę na rękach i rozważał, jak straszliwe skutki wyniknąć mogą dla Wernera z gwałtownego uprowadzenia Katarzyny z klasztoru. Słynny reformator radował się nad zgubą "oślej jaskini" – i pozyskaniem silnego członka dla nowego kościoła, a stary Siegfried wzdychał i smucił się, że jego towarzysz broni odpada od wiary.

 

– Doskonały człowiek z augustianina! – mówił Wittburg. – Patrz, jaką ma wprawę! Zaprawdę wiem, nie zrobi hańby!

 

– I kobietom – dodał Freundsberg. – Wszystkie klasztory otwiera i każdą zakonnicę do diabła posyła, która nie chce męża. Wiesz, coś mi właśnie przyszło na myśl – i śmiał się filuternie, wołając na Lutra: Doktorze, czy to prawda, że wedle waszej Ewangelii nie tylko wolno się żenić zakonnikom z zakonnicami, ale nawet chrześcijanom z żydówkami?

 

Śmiałe wystąpienie Kunona, a może też dawniejsza rozmowa, w której nie miał względu na reformatora, niezwyczajnego znosić opozycji, sprawiły, że Luter wcale nie odpowiedział. Spojrzał na Kunona, wzruszył ramionami, i odwrócił się z obliczem, z którego łacno było wyczytać lekceważenie, ba, nawet wzgardę. Kunona oblał rumieniec gniewu, zaklął po cichu i pociągnął z kielicha. Rzucone przecież pytanie podjęli inni, bo właśnie co do małżeństwa pozwalał sobie Luter nowości, które schlebiały namiętnościom, a sprzeciwiały się dawnym naukom Kościoła o wstrzemięźliwości i czystości. Atoli główne zasady Lutra nie mogły się przyjąć w narodzie, któremu wrodzona jest cześć dla stosunków małżeńskich.

 

– W to mi graj! – odezwał się Jan z Wittburga. – Bo i czemuż by nie przekładać pięknej żydówki nad straszną chrześcijankę?

 

– Pfui, żydówkę! – mówił Freundsberg z urazą.

 

– Porzuć przesądy, Kuno! – odezwał się Ignacy. – Tyraństwo Papieża nie powinno nam dłużej wzbraniać córek Abrahama.

 

Za zdrowie Judyty i jej pięknych sióstr! – przemówił młody Wolf, na którego obliczu wyuzdane chucie straszliwe zostawiły ślady.

 

Wyjąwszy zbiegłych mnichów, mało tylko wypiło wniesione zdrowie. Niechęci dla wzgardzonego narodu żydowskiego nawet wolna Ewangelia usunąć nie mogła. Odzywały się głosy, potępiające takie związki, a nawet wprost odmawiano reformatorowi prawa głoszenia takich nowości.

 

Natychmiast też powstał reformator, aby bronić swojej nauki.

 

– Tego wcale nie rozumiecie – przemówił do przeciwników. – Małżeństwo jest rzeczą zewnętrzną, rzeczą cielesną, jak każda inna światowa sprawa. Jak mogę jeść, pić, spać, chodzić, jeździć z żydem, poganinem, turkiem, kacerzem, tak samo mogę z nim wstępować w stosunki małżeńskie; nie słuchajcie praw głupców, którzy tego wzbraniają. Poganin jest tak samo mężczyzną albo kobietą od Boga dobrze stworzonym, jak św. Piotr, Paweł i św. Lucjan – że zamilczę o fałszywych chrześcijanach (5); – przy tym spojrzał znacząco na Freundsberga, który szczęściem nie uważał na przytyk, bo inaczej byłby otwarcie wystąpił przeciw Lutrowi.

 

– Zupełnie słusznie! małżeństwo to świecka sprawa!

 

– Bardzo słusznie! – mówił Ignacy.

 

– Jeszcze o jedną łaskę prosimy, uczony Doktorze – odezwał się wycieńczony Wolf, a z głosu i fizjognomii wyczytać mu było można, że pragnął koniecznie, aby prośbie jego stało się zadość.

 

Reformator skinął głową na znak, że gotów odpowiedzieć, a młokos mówił dalej:

 

– Wedle tyrańskich praw Papieża, które zupełnie sprzeciwiają się waszej boskiej Ewangelii, nie wolno porzucać żony, aby pojąć drugą. Mąż i żona koniecznie muszą żyć z sobą, chociażby jak najchętniej innych związków poszukać chcieli. Czyżbyście nie pozwolili, z łaski swej, aby mężulo i żonula, jeśli się zgodzą na to, mogli się rozejść i inne zawrzeć śluby?

 

Wolf ciekawie czekał na rozstrzygnięcie. Z milczenia, które powstało na sali, było widać, że inni zgadzali się z nim. Augustianin wyprostował się i z powagą reformatora taką dał odpowiedź:

 

– Wszystkie więzy papiestwa potargane. Jeśli mąż opuści żonę, ma prawo wziąć inną; tak samo i żona może pójść za innego (6).

 

Ogólna radość powstała wśród biesiadników na taki nabytek nowej Ewangelii. Wszyscy sięgnęli po puchary i do dna spełnili za zdrowie Lutra. Tylko Erfenstein siedział ponury, a Kuno Freundsberg gniewał się, że reformator tryumf odnosił.

 

– Pijcie za jego zdrowie – mówił do siebie; – i ja się doń napiję, ale bodaj mu życzenie moje wyjdzie na zdrowie.

 

Już nie mógł dłużej znieść zniewagi, jakiej doznał od Lutra. Zaledwo minęły oklaski radości, powstał i ręką skinął, aby się uciszono, a potem silnym odezwał się głosem:

 

– Pozwól sobie powiedzieć, Doktorze! – ale hałas towarzyszy nie pozwolił mówić mu dalej. Głośniej więc jeszcze zawołał: Pozwól sobie powiedzieć, Doktorze! – he! stul gębę! Dagobert – ucisz się przeklęty Wolfie – he! Mnie słuchajcie; – to wszystko niczym, na lepszy teraz wpadłem pomysł – a że krzyczał tak, że po całym zamku rozbrzmiewało, uciszyli się wreszcie goście i zwrócili się ku niemu.

 

– Czegóż tak ryczysz, jak niedźwiedź w boru? – przemówił Hauenstein. – Ten puchar pełen za zdrowie Lutra nauczającego jedynie dobrze o małżeństwie. – I wypróżnił puchar.

 

– Nie powiem prędzej, Erfie, dopóki Luter nie przyzwoli na to, co słuszne – mówił Kuno. – Jego pozwolenie na nic się nie zda! Po co żenić się z żydówkami, kiedy dziesięć żydówek nie wyrówna jednej jedynej jasnookiej Niemce? Po co rozłączać małżeństwa, kiedy kobiety zawsze kobietami; oddalisz jedną, przyjdzie druga. Dlatego ani szeląga nie daję za podarek augustianina. Lepszą umiałbym dać radę!

 

– Śliczne to będą rzeczy! – odparł obrażony Doktor.

 

– Na św. Pawła się klnę – zawołał Kuno. – Ty nie jesteś prawym ewangelistą! Łączyć nas chcesz z żydami, poganami, turkami! Nie mamy ci za co dziękować! Ale gdybyś miał władzę i mógł nam pozwolić dwie, trzy, cztery kobiety brać w małżeństwo – wtedy uznalibyśmy, że wolność głosisz. Jeśli nam tego pozwolić nie możesz, niech diabli biorą całą sprawę, dla której tyle krzyku narobiłeś.

 

Takie żądanie przechodziło nawet życzenia wyuzdanego Wolfa, który byłby się zadowolił pozwoleniem rozrywania dowolnego małżeństw. Inni trzęśli głowami i nie przypuszczali, aby reformator odważył się głosić wielożeństwo i usprawiedliwiać je Ewangelią. Jedyny tylko Bernard, którego opasła twarz spalić się chciała od gorączki wina, westchnął głośno: oj tak – to by była jedyna osłoda życia człowieka.

 

Ogólny śmiech przerwał chwilowe milczenie. Luter przecież nie miał ochoty do śmiechu.

 

– Czyś mnie chciał ugodzić? – zapytał gniewnie Freundsberga.

 

– W ciebie ugodzić? – śmiał się Kuno. – Nie, chciałem tylko zbadać, czy jesteś prawdziwym Ewangelistą wolności, i czy też rozumiesz Biblię.

 

Augustianin rozczerwienił się ze złości.

 

– Gdyby wino przez ciebie nie mówiło – odpowiedział – kazałbym cię za twe gadanie batami przetrzepać. Czy ja Biblię rozumiem? Co za głupstwa!

 

– Zamknijcież mu gębę! – wtrącił Wolf, pragnąc usłyszeć, jak Luter sprawę rozstrzygnie.

 

– Pytał się, czy można mieć wiele żon, nieprawda? – mówił Luter niby obojętnie, jakoby zadane pytanie najmniejszej mu nie robiło trudności.

 

– Tak jest! – odpowiedział Wolf. – Ale Doktorze, trzymaj się dobrze, bo Freundsberg gruntownie jest obeznany z Pismem św. i mógłby to w poniedziałek z Pisma udowodnić.

 

– To każdy chłopiec potrafi – odparł Luter – do tego nie potrzeba wcale chełpliwego papisty. Każdy chłopiec wie, że Abraham miał więcej żon, a to przecież prawy był chrześcijanin. Dawid miał parę tuzinów żon, a był jeszcze pobożniejszym chrześcijaninem. Salomon miał kilkaset żon, a był najmędrszym z królów. Czyż tedy ów Freundsberg chce być lepszym chrześcijaninem od Abrahama, pobożniejszym od Dawida, mędrszym od Salomona? Nie jest zakazane brać mężowi więcej żon, owszem, zgadza się to z chrześcijańską wolnością (7).

 

– Król Salomon niech żyje! – zawołał Bernard, podskakując z miejsca.

 

– Tuzin żon Dawida niech żyje! – dodał Wolf.

 

– Luter niech żyje! – odezwały się głosy, i nawet Freundsberg był zniewolony sięgnąć po puchar.

 

W tej chwili wszedł karmelita Dominik z Wernerem. Wysoka, poważna postać czcigodnego kapłana, spokój, rozlany w jego obliczu, dziwnie odbijały od biesiadników. Hrabia przedstawił go reformatorowi, i wskazał mu miejsce naprzeciw Lutra.

 

– Mąż, którym się opiekujesz, panie hrabio, od dawna mi znany – odezwał się augustianin; – to filar papiestwa, a dla czystej Ewangelii kamień obrażenia.

 

Chociaż to mówił do hrabiego, przecież łatwo się było domyśleć, że słowa te więcej są zwrócone do karmelity.

 

Goście, którzy z początku z niecierpliwością prawie oczekiwali dysputy, nie zwracali teraz na karmelitę żadnej uwagi. Wolność nowej Ewangelii tyle dla nich miała uroku, że wcale nie pragnęli sobie psuć miłego nastroju uczonymi rozprawami. Sam tylko Freundsberg, niezawodnie z nienawiści dla Lutra, okazywał Dominikowi jak największą cześć; przy czym taił się z tym, że wśród walki stanie po stronie Dominika.

 

Luter siedział poważnie i w milczeniu badał przeciwnika. Przestawiał puchar to w tę, to w ową stronę, jak gdyby nie wiedział, od czego zacząć dysputy. Spokój zakonnika, bystre jego oko, skromne ale wcale nie trwożliwe branie się, zdradzały, że Luter nie ma przed sobą zwyczajnego przeciwnika. Przede wszystkim lękał się on przeciwników, którzy z zimną rozwagą występowali do walki, i tym samym nie pozwolili Lutrowi użyć ciężkiej broni. Spostrzeżenie, które zrobił, skłoniło go do wielkiej baczności, ale że liczył na to, że słuchacze obecni pod każdym względem przyznają mu zwycięstwo, nie zatrwożył się wcale. Z drugiej atoli strony uderzało go mocno całe zachowanie się karmelity, który trzeźwy stanął wśród rozkoszujących biesiadników i naocznie pokazywał, jaka różnica pomiędzy czystym, dobrej sprawy broniącym mężem, a zwolennikami nowej nauki. A gdy sobie nadto przypomniał, że Dominik usiłuje odwrócić hrabiego i jego służbę od nowej Ewangelii, i zatrzymać w więzach papiestwa, zapalił się gniewem.

 

– Panie hrabio, usadziłeś mnie naprzeciwko prawdziwego papisty – zaczął Luter, nie spuszczając Dominika z oczu. – Tak jest, – prawdziwy to papista! Przypatrzcież mu się: wyżółkła twarz, policzki wpadłe, oczy gdzieś utonęły w czole, cienkie palce, same kości, jednym słowem wszystko to dowodzi, że oddawał się postom wymyślonym przez diabła, aby dręczyć tych synów Adamowych, którzy pozwalają się ogłupiać.

 

Sprzymierzeniec karmelity Freundsberg, pragnąc koniecznie zwady, nie przepuścił Lutrowi i zawołał gwałtownie:

 

– Kłamiesz! Post nie jest wymysłem diabła, tak samo jak modlitwa i jałmużna nie są pomysłem czarta. Byłem przytomny dziesięciu dysputom i spamiętałem sobie dobrze, że Zbawiciel nasz czterdzieści dni i nocy pościł.

 

– Piękne pamiętasz sobie rzeczy! – odparł Luter rozgniewany, że ktoś miesza się do dysputy. – Lepiej byłoby, gdybyś sobie był pamiętał przysłowie: "szewcze, patrz kopyta", – i odwrócił się od Kunona, sądząc, że taką odprawą pozbył się niemiłego przeciwnika. Ale omylił się bardzo. Kuno głośno się rozśmiał i oddał doznany raz po swojemu.

 

– To właśnie dla ciebie dobre, Doktorze, "szewcze patrz kopyta!". Gdybyś był się zastosował do przysłowia, byłbyś pozostał przy brewiarzu, mszale i ślubach.

 

– Nie wtrącaj się do dysputy! – odezwał się Werner. – Twój głos nie do dysputy, mój Kuno, bo doprawdy, gdyby dwojga z takim głosem spór rozpoczęło, bębenki by nam popękały.

 

– Nie, mój Wernerze! – mówił Kuno. – W ten sposób nie pozwolę sobie Lutrowi postępować; wpierw chcę go przekonać, że kłamie. Panie Luter, kiedy post od diabła pochodzi, czemuż Zbawiciel pościł? Czyż twierdzisz, że Zbawiciel wolę diabła wykonywał? hę? Tłumacz się, jeśli umiesz, a wiedz, że szlachcic nie tylko bronią władać umie, ale i Pismo św. rozumie. Prędko, powiadaj, czemu Chrystus Pan pościł?

 

– Czemu Chrystus Pan pościł? – powtórzył Luter, podnosząc lewe brwi. – Patrzcież papistę; pyta, czemu Chrystus pościł? czy może chcesz Zbawicielowi dawać przepisy? Przecież lituję się nad twoją głupotą. Więc sobie pamiętaj: Pan nasz pościł, abyśmy pościć nie potrzebowali. Martwił ciało swoje za wszystkich odkupionych, a nam nic więcej czynić nie potrzeba, jeno wierzyć. Wiara sama zbawia – mówi Pismo. Czego oczywiście papiści i nauczający o potrzebie dobrych uczynków pojąć nie mogą, przechwalają się po mistrzowsku, udają świętość tak wielką, że świętość Pana naszego przy nich blednieje. Zresztą – zwrócił się do hrabiego, – wcale nie mam ochoty dysputować z onym mężem, który tak zna Pismo św.; zanadto mi mądry! Tam mój przeciwnik – wskazał na karmelitę – proścież go, niech zacznie wreszcie ze mną walkę.

 

– Zupełnie słusznie – odpowiedział hrabia. – Ubliżyłbym memu gościowi, gdybym pozwolił dysputę przez niewczesne uwagi. Zechciej więc, Dominiku, w dyspucie z uczonym Doktorem udowodnić, że prawdziwą jest nauka, którą dotąd za jedynie prawdziwą uważaliśmy. Jeśli ci się to uda, z całym domem zostanę wiernym dawnemu Kościołowi. Lecz jeśli cię Doktor pokona – tedy oczywiście pójdę za mym przekonaniem.

 

Karmelita powstał. Na spokojnej twarzy widać było, że czuł się wzruszonym samą myślą, jak ważną w skutkach będzie obecna dysputa.

 

– Gdy pomyślę, jak słabym jestem w porównaniu do uczonego męża, trwożę się bardzo – mówił Dominik. – Jeśli ulegnę w dyspucie, wy, hrabio, odpaść chcecie od wiary, którą wyznawali nasi ojcowie, którą ogłaszano nieprzerwanie od Chrystusa Pana i Apostołów, która więc jedynie jest prawdziwą. Nie wiem, czy będę mógł dobitnie udowodnić prawdy naszej wiary, bom w dysputach nie wprawny. Jeno waszemu rozkazowi ulegam, hrabio. Zanim przecież uproszę sobie tezę, nad którą mamy dysputować, pozwolę sobie zapytać się mego przeciwnika, kto go powołał do tak nadzwyczajnej misji, w jakiej występuje? Boć nigdzie nie czytamy w Piśmie św., ani w tradycji nam nie podają, iżby Bóg po objawieniu się przez Syna swego jakiegokolwiek powołać miał męża, którego zadaniem byłoby obalać naukę Kościoła św. Chrystus Pan zapewnia tylko kilkakrotnie, że z biegiem czasów powstaną fałszywi nauczyciele i prorocy.

 

– I słowo Chrystusa spełniło się w papieskim kłamstwie i tyraństwie – przerwał gwałtownie reformator. – Jeśli chcesz widzieć fałszywych proroków, idź do Rzymu, przypatrz się Papieżowi z kardynałami i z całym szeregiem rzymskiej Sodomy.

 

– Czy przez rzymską Sodomę rozumiesz Papieża i biskupów? – pytał Dominik.

 

– A oczywiście, kogóż by?

 

– To doprawdy dziwna i prawie niepodobna uwierzyć, iżby tak miał mówić uczony mąż.

 

– Czemu dziwna? czemu niepodobna uwierzyć? Powiedz – powiedz czemu?

 

– Dlatego dziwna, że niepodobna, iżbyś nie miał wiedzieć, jak Chrystus Pan troskał się o to, aby Jego nauka czystą się przechowała. Wszakżeż Chrystus Pan nauki swoje przekazał wszystkim narodom, dla wszystkich czasów, dla wszystkich stanów. Czyż nauka Jego nie ma być wszędzie równo wykładana i nie maszże każdy w nią równo wierzyć! Jakżeż tedy podobna, aby nauka Chrystusa Pana pozostała przez wszystkie czasy niewzruszoną, czystą, niezmienioną, kiedy na ziemi wszystko się zmienia!

 

– Kończżeż twoje lisie wykręty, i powiedz, jak to podobna?

 

– Nauka Chrystusa Pana tylko w ten sposób nieskażoną zostać mogła, że Pan Jezus postanowił nieomylny urząd, nad którym czuwa Duch Święty, dając światło potrzebne. I dlatego to powiedział Pan Jezus do Apostołów: "Będę prosić Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, aby był z wami po wszystkie wieki: Duch prawdy".

 

– Tak powiedział Pan Jezus do Apostołów, ale nie do biskupów.

 

– Jeśli nie powiedział tego do biskupów, tj. następców Apostołów, jakież znaczenie mają słowa: "Aby był z wami po wszystkie wieki"? Jakżeż mógł Pan Jezus powiedzieć dalej: "Idąc, nauczajcie wszystkie narody, uczcie je wszystko chować, cokolwiek bym wam powiedział, a Ja jestem z wami do końca świata". Jak mógł Chrystus Pan tak powiedzieć, jeśli nie chciał pozostać przy kościelnym urzędzie nauczającym aż do końca czasów! Albo, czy twierdzisz, że Duch Święty opuścił Kościół, czyżby wtedy Chrystus Pan był dotrzymał obietnicy? A dalej: jeżeli kościelny urząd nauczając może błądzić, jakżeżby Pan Jezus mógł nauczać i grozić: "kto Kościoła nie słucha, niech ci będzie jako poganin i celnik!". Jakżeż mógł Paweł św. napisać: "Kościół jest filarem i utwierdzeniem prawdy". Zdaniem więc moim każdy człowiek myślący musi przyznać, że Jezus koniecznie musiał zabezpieczyć Kościół swój od fałszu, gdy wszystko na ziemi zmienia się i ginie. Gdy nauka Zbawiciela nie miała być sfałszowaną, koniecznie pomoc z wysokości chronić ją musi od błędu przez Ducha Świętego. I to Chrystus Pan uczynił, postanawiając nieomylny urząd nauczający.

 

– Bardzo dobrze, zgadzam się zupełnie! – odezwał się Kuno.

 

– A jeśli Pan Jezus postanowił nieomylny urząd nauczający – kończył Dominik – wtedy jesteśmy zobowiązani tej najwyższej władzy nauczającej się poddać, jakżeż tedy masz czoło, Doktorze, stawiać swą powagę ponad powagę urzędu od Boga postanowionego? Od kogóż masz powołanie swoje?

 

– Od kogo? – zawołał Luter, któremu wezbrały gwałtownie żyły na czole. – Od Boga mam powołanie! Każdy niechaj wie, i niniejszym każdemu ogłaszam, że wziąłem Ewangelię nie od ludzi, ale tylko z nieba, przez Pana naszego Jezusa Chrystusa (8).

 

– Więc ogłaszasz że jesteś natchniony od Boga?

 

– Tak jest. Przecież nie będziesz miał nic przeciw temu?

 

– Przed kilku tygodniami – mówił Dominik spokojnie, – spotkałem człowieka, który się mianował prorokiem Boga i twierdził, że ma pełność Ducha Świętego i że jest nieomylnym. Szalony ten nazywał się Jan Knopf, boć szaleństwem jest, jeśli się człowiek nazywa nieomylnym. I szalonym byłby Papież, szalonymi wszyscy biskupi ziemi, gdyby nieomylność swą opierali na ludzkich swych siłach a nie na obietnicy Chrystusa Pana i sprawie Ducha Świętego Oświeciciela. Komu tedy Zbawiciel nie dał obietnicy, i kogo Duch Święty nie wspiera, żadną miarą nie może być nieomylnym.

 

– Któż tedy jest nieomylnym: ty, Doktorze, czy Knopf, czy też od Chrystusa Pana postanowiony urząd nauczający? – pytał Freundsberg.

 

– Kto jest nieomylnym? Zaraz wam powiem – odpowiedział zuchwale reformator. – Otóż powiadam tobie i wszystkim skrytym papistom, com powiedział Knopfowi. Kto ma uszy ku słuchaniu, niech słucha! Żaden anioł w niebie, żaden człowiek na ziemi nie powinien sądzić nauki mojej. Kto mojej nauki nie przyjmuje, nie może być zbawionym. Kto inaczej wierzy, jak ja, jest dzieckiem piekła. A kto moje nauki potępia, tego Bóg potępi, bo moje usta są ustami Chrystusa (9).

 

Kuno nachylił się do ucha sąsiada i szepnął mu: Ten człowiek albo jest pijany, albo oszalał.

 

Dominik spojrzał badawczo na hrabiego Wernera. A po chwili rzekł:

 

– Panie hrabio, czy po takim oświadczeniu żądasz jeszcze dysputy, która do celu nie doprowadzi?

 

– Tak jest, żądam dysputy, bo nie lubię zmieniać, com raz postanowił – odpowiedział hrabia. – Właśnie była mowa o tym, że sama wiara wystarcza do zbawienia. Nauka ta sprzeciwia się istocie waszego Kościoła, a jest owocem wysławionej wolnej Ewangelii. Dlatego chcę, abyście o tym dysputowali: czy wiara bez dobrych uczynków wystarcza do zbawienia.

 

– Bardzo łatwe zwycięstwo przygotowałeś mi, panie hrabio! – odezwał się Luter. – Nic jaśniejszego nad to, że wiara sama wystarcza do zbawienia. Wyraźnie pisze Paweł św., że żaden człowiek przez uczynki zakonu nie będzie usprawiedliwiony, wiara tylko usprawiedliwia. Po cóż by Chrystus Pan był przelewał krew swoją, gdyby nam potrzeba było przez dobre uczynki niebo sobie wysługiwać? Nie pytaj, co uczyniłem, jeno mów: co Chrystus uczynił, co On wysłużył. A na to odpowiada Ewangelia: "Odkupił cię od grzechu, diabła i śmierci". Wniosek: wiara sama usprawiedliwia, bez uczynków, jak już napisał Paweł św. (10)

 

– Zapewne z prędkości przekręciłeś tekst, Doktorze! – powiedział Dominik. – U Pawła św. tak napisane: ean me dia pisteos, czego nie można tłumaczyć jak wiesz przez wiarą samą.

 

Greckie wyrazy widocznie uraziły słuch Lutra. Bo ani doczekać nie mógł, ażby Dominik skończył całe zdanie, ale wylał całą złość na język grecki.

 

– Co? z greckimi okruchami mi wyjeżdżasz? Schowaj się z tym; nie rozumiem ani po grecku, ani po hebrajsku, ale nie dam się ani grekowi, ani hebrajczykowi.

 

– Jeślić nie masz ochoty zastanowić się nad przytoczonym tekstem Biblii, inne przywiodę miejsca, z których jasna, że dobre uczynki są konieczne.

 

– Przywódź, a prędko, nie kołuj! – naglił Luter, któremu powaga i pewność karmelity bardzo się nie podobały. Przywódź twoje miejsca ale pamiętaj, jak ci je z głowy wybiję.

 

– U św. Jakuba czytamy: "Jakoli ciało bez duszy martwe jest, tak też i wiara bez uczynków jest martwa!". Dalej nakazuje Pan: "Bądźcie doskonałymi jak Ojciec wasz w niebiesiech doskonały jest" i jeszcze: "kto słucha mowy moje i chowa je, ten jest który mnie miłuje!".

 

– Wnet skończysz? – pytał reformator niecierpliwie i prawie ze złością, gdy spostrzegł, że Dominik więcej miejsc przywieść był gotów. – Czy takimi wykrętami drwić sobie chcesz ze mnie? albo sądzisz, że mam ochotę przysłuchiwać się słowom ze słomianego listu waszego Jakuba?

 

– Czyż odrzucasz Ewangelię? – pytał Dominik, zdziwiony wyrażeniem się Lutra.

 

– Jakież pytanie! – zawołał Luter, a w obliczu jego począł objawiać się niepohamowany gniew. – Nie ja, ale wy, papiści, odrzucacie Ewangelię. Dręczycie się dzień i noc uczynkami pokutnymi, zapominacie o krwi Zbawiciela, poddajecie ciało i duszę katuszy, a za to tę macie nagrodę, że tu, docześnie, jesteście męczennikami diabła, a tam, wiecznie, będziecie dziećmi potępienia.

 

Siegfried Erfenstein nie spuszczał hrabiego z oka. Z zadowoleniem dopatrzył w obliczu jego pewnych wątpliwości nad zdaniami Lutra, dlatego wmieszał się do sporu, aby doprowadzić Lutra do owych wniosków, płynących z jego nauki, które sprzeciwiają się zdrowemu rozumowi ludzkiemu.

 

– Pozwól, Doktorze, że o jedno się zapytam. Czy twierdzisz rzeczywiście, że człowiek nie jest wcale zobowiązany do czynienia dobrego?

 

– Oczywiście, samo przez się! – odpowiedział reformator. – Chrześcijanin powinien nawet dobrego zaniechać. Pamiętaj sobie: "Dobry uczynek najlepiej spełniony jest grzechem powszednim dla miłosierdzia Boskiego, a grzechem śmiertelnym wedle surowego sądu Bożego" (11).

 

– Bardzo jasno powiedziane! – mówił Erfenstein, patrząc znacząco na hrabiego.

 

– Do stu piorunów, na to się nie zgodzę! – zawołał Freundsberg, uderzając silnie w stół. – Po cóż by było dziesięcioro przykazań Boskich, gdyby ich wykonywać nie potrzeba? Nie napisanoż w Księdze Mojżesza: "nie będziesz zabijał, nie będziesz cudzołożył"?

 

– Mojżesza schowaj sobie w miech! – odparł Doktor, coraz więcej roznamiętniony. – Mojżesz dobry dla ciebie; wygląda okrutnie jak diabeł, usta przepełnione żółcią i złością, sieją goryczą trucizny (12). Precz z Mojżeszem!

 

– Słuchajcież, towarzysze, słyszycież fałszywego mnicha? – wołał Kuno, zrywając się z miejsca. – Nie powiedziałże co tylko, że Mojżesz największy z proroków i pełen Ducha Świętego? Nie powiedziałże tego? A teraz nazywa go diabłem!

 

– Na ratusz z dziesięciu przykazaniami! – mówił Luter, nie uważając na Freundsberga. – Gorszym niż Papież i czart jest Mojżesz, i wszyscy, którzy się nań odwołują, pójdą do diabła. Na szubienicę z Mojżeszem, na szubienicę!

 

– Na szubienicę z Mojżeszem! – odezwał się Bernard, a wszyscy zwolennicy Lutra wołali:        Precz z nim! na szubienicę!

 

Wydawszy taki wyrok na dziesięciorgo przykazań Boskich, i Mojżesza, sięgnęli wszyscy po puchary i pili za powodzenie wolnej, nieskażonej Ewangelii. Na obliczu Dominika widoczna była ogromna boleść i smutek; podobno nawet łzy puściły się z ócz jego. Siegfried nie spuszczał z uwagi hrabiego, który siedział zachmurzony i pełen niechęci.

 

– Skoro więc Mojżesz na szubienicy – odezwał się Luter, patrząc tryumfująco na karmelitę, – toć pewnie wszystkich nauczających o dobrych uczynkach odejdzie ochota do zaprzeczania mojej Ewangelii, że sama wiara wystarcza.

 

Dominik milczał. Że z takim człowiekiem dysputować niepodobna, widział aż zanadto.

 

Ale Kuno, pragnący koniecznie postawić na swoim, odezwał się ze zwykłą sobie gwałtownością do Lutra:

 

– Powiesiliście, ale nie tego, który wisieć powinien. Znam lepsze ścierwo dla kruków – i rozśmiał się Lutrowi w twarz – wszystkie łotry niech idą do diabła! Jeżelić można się mordem, łupiestwem, cudzołóstwem tak samo zbawić jak postem i modlitwą, to pewnie chłopi zupełnie słusznie postępują, gdy palą wszystkie klasztory, zabijają zakonników i hańbią zakonnice?

 

– Czy dobrze czynią? – zapytał Luter. – Dawno już każdy pobożny rycerz i hrabia powinien tak samo był postąpić – i spojrzał z wyrzutem na hrabiego; – każdy z nich powinien niszczyć klasztory, te otchłanie piekielne.

 

– Czy wnet ci się oczy otworzą? – zapytał Siegfried hrabiego, zatopionego w myślach.

 

– He, wolno, mój Doktorze! – mówił znowu Freundsberg. – A jeśli też chłopi tak samo postąpią ze szlachtą, jak teraz z zakonnikami – he! Cóż powiesz na to, gdy te łotry poczną dobywać naszych zamków, i będą znieważać nasze żony i córki?

 

– Wtedy należy przeciw nim wystąpić jako przeciw psom wściekłym, zabijać ich! (13) – odrzekł Luter.

 

– Co? – zawołał Siegfried rozgniewany. – Azaliż przez twoje krzyki i pisma nie podburzyłeś chłopów? Czyż ich nie zachęcałeś, aby wszystkich panów palili?

 

– Któż mi to czyni taki zarzut? – pytał reformator, zwrócony do nowego przeciwnika. Kto to powiada?

 

– Ja to powiadam! – zagrzmiał głos donośny w sali, a wszyscy goście zwrócili się zdziwieni ku nieznanemu mówcy.

 

– Kto to mówi? – mówił Luter podniesionym złością głosem, cały w ogniach.

 

Wolfgang z Hoenfels.

 

– Ja to powiadam, wiarołomny mnichu!odpowiedział ten sam głos grzmiąco.

 

– A to co? – pytał Werner, który razem z drugimi nie dostrzegł od razu niewidzialnego mówcy.

 

– Nie lękajcie się, przyjaciele moi! – mówił Luter. – Dawno znoszę takie sprawki diabelskie. Trzeba wam wiedzieć, że to sam diabeł taki zarzut mi czyni. Nawet we śnie nie daje mi spokoju, towarzyszy mi w podróżach, a teraz odważa się nawet przeszkadzać nam przy uczcie. Nie trwóżcie się – włosu na głowie wam ta bestia nie zakrzywi!

 

– Ale ciebie, nędzniku, w kawały poszarpie! – mówił dalej głos nieznajomy, i niejeden pijany, sądząc, że rzeczywiście diabeł jest blisko, wytrzeźwiał z przestrachu. Równocześnie też przesunęła się tajemnicza postać poza filarami, a najtrwożliwsi dopatrzyli nawet, że skry padały naokoło potworu czarnego. Odważny Doktor zaś powstał, aby przyjąć czarta zwyczajnym zaklęciem.

 

– Idź do piekła, bestio! – zagrzmiał do mniemanego diabła. – Nie poważaj się dotknąć łapami twymi pomazańca Pańskiego! – stój, w imię czystej Ewangelii, stój!

 

Ale tym razem nie usłuchało zjawisko rozkazów mistrza. Ciężkie kroki odezwały się na posadzce, i wnet stanął przed zdziwionymi gośćmi Wolfgang z Hoenfels, od stóp do głowy uzbrojony. Oko błyszczało z pod szyszaka, a Luter zadrżał na widok zagniewanego męża.

 

– Toś ty, Wolfgangu? – odezwał się Werner. – Witaj! Ale po cóż w taki sposób się zjawiasz? Skąd taki gniew w twym oku? Zaprawdę, diabeł sam nie byłby tak przestraszył wesołych biesiadników.

 

– A jednak siedziałeś dziś przy uczcie z człowiekiem gorszym od diabła. Darujcie, towarzysze broni, że wstąpiłem do was w tak niezwykły sposób. W mym położeniu byłby każdy podobnie postąpił. Otóż na własne uszy słyszałem wczoraj, jak ten nędznik występował przeciw szlachcie, zachęcając chłopów aby ich mordowali i zamki ich palili. I ja! ja – i podniósł ściśniętą pięść, patrząc groźnie na Lutra – i ja stałem się ofiarą zbuntowanego chłopstwa! Zamek mój w gruzach, dom mój spalony, słudzy pozabijani, tylko co najdroższe uratowałem: dziecko moje!

 

– Słyszycie? – zawołał Freundsberg, zrywając się z miejsca. – I ten niegodziwy mnich nazwał się ustami Chrystusa? To taka nauka nieomylnego?

 

Położenie Lutra, już i tak bardzo krytyczne, wnet miało się stać niebezpieczne.

 

Poza salą powstał ogromny krzyk i zamieszanie. Słychać było chrzęst broni, urywane wykrzykniki, i klątwy. Zdawało się, że służba porzuciwszy kostki i wino, za broń chwyciła. Drzwi do sali otworzyły się z trzaskiem, i wśród sług hrabiego wszedł jakiś posłaniec. Kurz i krew widać było na jego odzieniu, szyszak przecięty, suknie w kilku miejscach przepalone. Przestrach malował się na obliczu jego, a skoro zobaczył pana swego, Erfa z Hauenstein, począł z boleścią wielką opisywać, co się zdarzyło.

 

– Panie! chłopi zamek wasz spalili, ojca zamordowali, żonę zhańbili, dzieci pobili!

 

Erf stanął jak skamieniały. Osłupiałym okiem patrzał na sługę, nie mogąc słowa przemówić, ale za to odezwał się potężny głos Wolfganga:

 

– I tego dokonali chłopi, podbechtani przez niegodziwego augustianina! Do broni! W kim kropla krwi szlacheckiej, do broni! pomścić się musimy koniecznie!

 

Słowa krótkie, ale takim głosem wypowiedziane, wywarły nadspodziewany skutek. Panowie porwali się z krzeseł, rzucając mordercze spojrzenia na Lutra, który siedział, jakby piorunem rażony. Niektórzy pobiegli po broń, i wnet szczęk jej rozległ się w sali wśród klątw straszliwych. Tu i owdzie widać już było dobyte miecze, a Werner w przykrym znalazł się położeniu, gdy gościowi zagrażało widoczne niebezpieczeństwo. Los starego Hauensteina, dzielnego, zacnego i od wszystkich szanowanego rycerza, wszystkich poruszył. Nadto uczuli boleśnie dotkniętą dumę szlachecką i przekonali się, że Luter wywołał rokosz chłopów i przeciw panom ich podburzył. Luter byłby niewątpliwie śmierci się doczekał z rąk rozjątrzonych gości Wernerowych, bo już głośno odgrażano mu się śmiercią, a raz po raz odzywały się głosy: porąbcie go! porąbcie łotra. – Na szubienicę z fałszywym prorokiem! obsadzić drzwi! – wołał namiętnie baron Freundsberg, biegnąc po broń.

 

Na szubienicę z fałszywym prorokiem Lutrem.

 

Filip Melanchton stanął tuż przy Lutrze, gotów śmierć razem z nim ponieść. Reformator, strasznie przerażony, drżał cały i trwożliwie na wszystkie oglądał się strony. Wtem pochwycił go ktoś silnie za rękę i pociągnął za sobą.

 

– Uciekaj – uciekaj! – naglił Dominik. – Nie trać odwagi, uchodź! Pójdź za mną, bo inaczej śmierć pewna!

 

Melanchton dopomagał zakonnikowi, i gwałtem uprowadzili drżącego ze strachu Doktora do maleńkich drzwiczek, ukrytych w ścianie. Panowie snadź nie dostrzegli ich, bo tylko główne drzwi obsadzili. Tym sposobem wymknął się Luter, gdy wszyscy sądzili, że jeszcze znajduje się w sali.

 

Dominik zamknął ostrożnie za sobą drzwiczki, aby przeszkodzić pogoni, a zachęcając ciągle do pośpiechu, przeprowadził Lutra przez kilka korytarzy, zeszedł po schodach, i wnet znaleźli się w celi karmelity, która była tuż przy kaplicy zamkowej.

 

– Tu możemy odetchnąć – odezwał się zakonnik. – Jeśliby aż dotąd nas ścigać mieli, ukryjemy się w kaplicy, której progów z pewnością w krwawej sprawie nie przestąpią.

 

Luter potrząsł niedowierzająco głową, a uspokojony cokolwiek, błagał, aby mógł uciekać co prędzej.

 

– Dokądżeż chcecie pójść? – pytał Melanchton. – Północ, a wszerz i wzdłuż nie ma dla nas gościnnego domu.

 

– Mniejsza o to! Na Boga! uchodźmy z tej zbójeckiej jaskini! – prosił Luter.

 

– A co się stanie z Koppem i z narzeczoną? – pytał Filip troskliwie. – Na nich wywrą zemstę rozjuszeni panowie, gdy zobaczą, że was nie ma.

 

– Niech się dzieje, co chce! Jeno pójdźmy dalej, niż nam odwrót odetną – naglił Doktor.

 

– W każdym razie jestem gotów stanąć w twej obronie – mówił Dominik, szukając czegoś długo po ciemnej celi, aż wreszcie klucze zabrzękły mu w ręku.

 

Tymczasem rozszerzył się krzyk i hałas po całym zamku. Panowie spostrzegłszy, że Luter uszedł, szukali go po wszystkich kątach. Zbrojni pachołcy obsadzili główną bramę i inne miejsca, aby przeszkodzić ucieczce.

 

Dominik atoli już wyprowadził Lutra maleńką furtką poza mur zamkowy.

Szybko biegnąc, nie zatrzymali się prędzej, aż wąska ścieżka, którą postępowali, nie dobiegła do drogi, prowadzącej do Schoenfeld. Tu stanęli i słuchali, co się dzieje w zamku.

 

W lesie cicho było, drzewa tylko szeptały tajemniczo, a szum bliskiego jeziora rozlegał się po nocy, Luter odetchnął swobodniej. Ocierając pot z czoła, klął diabła, że go na takie wyprowadził niebezpieczeństwo.

 

– Teraz nie ma innej rady – odezwał się po chwili – jak tylko uchodzić co najprędzej z granic posiadłości hrabiego, bo ręczę, że skoro spostrzegą ucieczkę, ścigać mnie będą.

 

– Nie trwóż się! – odpowiedział Dominik. – Do rana będą mieli robotę, aby przetrząsnąć wszystkie zakątki obszernego zamku, a że obsadzili wszystkie wejścia, będą ciągle w nadziei, że jesteś jeszcze w zamku.

 

– Pst! – cóż to? – mówił Melanchton z cicha, usłyszawszy jakiś ruch w lesie.

 

Od klasztoru słychać było wesołą rozmowę; blask pochodni przedzierał się przez gęste drzewa, a stąpanie koni coraz stawało się wyraźniejszym. Wnet

poznali głos Koppego.

 

– Ustąpmy z drogi, aż przejadą! – odezwał się karmelita, nie wiedząc, jakie znaczenie miał Koppe w sprawie Lutra.

 

– Nie potrzeba! – odpowiedział Luter uradowany. – To Koppe z moją miłą Kasią. Patrz, Filipie: w tym upatrywać należy zrządzenie Boże, że właśnie na czas tu zdążyliśmy, aby oboje wyrwać z paszczy wilków.

 

– Ale im towarzyszą słudzy hrabiego! – odrzekł Melanchton z pewną trwogą. – Oczywista, że ci nas widzieć nie powinni!

 

– Czy kazaliście Katarzynę Bora przyprowadzić z klasztoru? – zapytał karmelita.

 

– Oczywiście, może miałbyś ochotę ją zatrzymać?

 

Dominik odpowiedział smutnym spojrzeniem. Poznał, że zatwardziały Luter tak samo trwał w uporze, jak zbiegła zakonnica, a jednak, powodowany szlachetnością, postanowił ratować Lutra z widocznego niebezpieczeństwa. Koppe i Katarzyna zbliżyli się z dwoma sługami hrabiego, i niemało się zdziwili, zobaczywszy w tym miejscu Lutra. Podczas gdy augustianin bardzo czule witał się z narzeczoną, pomówił Dominik ze sługami, którzy natychmiast zsiedli z koni, i oddali je Lutrowi i Melanchtonowi.

 

– Nasze konie jeszcze bardzo zmęczone po długiej podróży – mówił reformator, i wskoczył, jak gdyby się chciał popisać w oczach Katarzyny wielką zgrabnością, na konia. – Jeśli hrabiemu nie będzie się podobała nasza zamiana, może, oddawszy nam nasze konie, odebrać swoje.

 

Zbiegła zakonnica zapewniała troskliwie o zdrowie dopytującego się narzeczonego, że zupełnie zdrowa, i natychmiast w dalszą udali się drogę.

 

– Ten człowiek – mówił Dominik – pokaże wam drogę do najbliższej wsi, stamtąd już nie zbłądzicie, tylko nie zbaczajcie nigdzie!

 

– Dziękuję ci zakonniku! – odezwał się Melanchton, a uścisnąwszy mu czule rękę, podążył za drugimi.

 

Luter stanął bez przeszkody w Wittenberdze, gdzie odbyła się uczta, po której Kasia pozostała u Lutra, jak pisze Köestlin.

 

Słynny Erazmus takie o nim pozostawił zdanie:

 

"Wielu się zdaje, że wystąpienie Lutra było tragedią, a ja powiadam, że to czysta komedia; bo wszystko kończy się weselem".

 

Jakkolwiek Luter osiągnął główny cel podróży, tj. zabrał narzeczoną, to przecież nigdy mu się nie udało pozyskać hrabiego Wernera dla swej Ewangelii. Werner nie uwierzył w jego nieomylność ani posłannictwo, którym się chlubił. Owszem, Werner tak był przeciwnym nowej nauce, że chociaż wielką miał ochotę zabrać dobra klasztorne, to jednak z nienawiści dla nowej Ewangelii, tego nie uczynił.

 

Hilchen Rotenek umarł wskutek rany, ku wielkiemu zmartwieniu pięknej Gizeli.

 

Ponieważ zaś Wolfgang padł w walce z chłopami, postanowiła szlachetna dziewica złożyć śluby zakonne w klasztorze Schoenfeld. Nawet Herman, który zgłosił się o jej rękę, nie mógł jej odwieść od powziętego zamiaru.

 

Przez pobożność i cnoty zakonne dostąpiła Gizela godności przeoryszy klasztoru. Co dzień prawie klęczała przy grobie Hilchena; żeby zaś zadosyćuczynić za występki jego ciężkie, wedle zdania zakonnic zadawała sobie pokuty.

 

Bóg snadź chętnie przyjmował taką ofiarę miłości, bo mówi podanie, że przy śmierci Gizeli ukazał się nader piękny młodzieniec, na którego widok mocno się rozradowała i z uśmiechem na ustach Bogu ducha oddała.

 

Mówią, że młodzieńcem tym był Hilchen, który poprowadził narzeczoną swą w tryumfie wśród niebiańskiej muzyki do krainy, gdzie nie masz rozłączenia ani łez.

 

O Klemensie tyle tylko nadmienić wypada, że wrócił do ślubów, które złamał, bo doświadczył, jakiej pociechy doznaje człowiek w obliczu śmierci, gdy umiera w wierze katolickiej.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 334-382.

 

Przypisy:

(1) Stud. u. Skizen z. Gesch. d. Reform., str. 176-177.

 

(2) Audin, Życie Lutra.

 

(3) Pieśń tę śpiewano na weselu Lutra; prawdopodobnie z pod wprawniejszego wyszła pióra, a nie z pod pióra Bernarda. – Audin, Życie Lutra.

 

(4) Wykład Psalmu 90, Wittenb. II cz., f. 419 b i 420 a.

 

(5) Pisma Lutra o pożyciu małż. cz. I. –  Stud. u. Skiz. z. Gesch. d. Reform., str. 97-99.

 

(6) Luter o pożyciu małż. Frankf. 2569, f. 319 b, rozdz. 3.

 

(7) Lut. Objaś. I Mojż. rozdz. 16. Podług tego objaśnienia pozwolił reformator Filipowi Heskiemu mieć dwie żony.

 

(8) Jen. germ. cz. II, 579.

 

(9) Tom. II, str. 44, a. 1522.

 

(10) Luth. Erkl. d. Brief an d. Gal., Wittenb. cz. II, 1, 476.

 

(11) Wykład Ps. 45, cz. III, 295 a.

 

(12) Wit. cz. II, 5, 3 a. – cz. I, 2, 288.

 

(13) Pisma Lutra: Wieder die räuberischen Bauern.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXIX, Kraków 2019

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: