PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

XIV.

 

Nowe niebezpieczeństwa

 

Nieco później przeniosłem się do domu oddanego przeze mnie w zawiadywanie pani Line, gdzie mieszkał w tymże czasie ukryty kapłan, imieniem Robert Drury, który też potem poniósł śmierć męczeńską. Miałem także sposobność przyjęcia u siebie dawnego predykanta protestanckiego, z którego życia rad tu zamieszczam kilka szczegółów. Był dawniej domowym kapelanem u hrabiego Essex, i towarzyszył temuż w wyprawie na Kadyks. Wymowę posiadał nadzwyczajną, i w różnych językach z łatwością się wyrażał. Później nawrócił się na wiarę katolicką, zrzekł się bogatych dochodów, i za wyznanie wiary świętej dostał się do więzienia. Udało mu się jednak z więzienia uciec; wiedziałem o tym, a nawet sam do ucieczki mu dopomogłem, ofiarując mu u siebie schronienie. Pozostał u mnie kilka miesięcy, i korzystając z tej sposobności, odprawił ćwiczenia duchowne, wskutek których postanowił wstąpić do Towarzystwa Jezusowego. Odesłałem go do Belgii, skąd ojciec Holt, dawszy mu trzysta złotych na drogę, wyprawił go do Rzymu.

 

W tymże samym domu kilku innych jeszcze odprawiło pod przewodnictwem moim ćwiczenia duchowne. Został mi szczególnie w pamięci jeden pobożny kapłan, imieniem Woodward, który także miał zamiar wstąpienia do Towarzystwa Jezusowego, i w tym celu wyniósł się do Belgii. Tam jednak zmuszony był zatrzymać się, i poświęcić się na usługi ochotników angielskich, biorących naonczas udział w wojnie niderlandzkiej, a wielki cierpiących niedostatek pomocy duchownej; tamże wkrótce i umarł, unosząc z sobą do grobu miłość i szacunek wszystkich, którzy go znali.

 

Rychło znowu widziałem się zniewolonym do powtórnej zmiany mieszkania. Zbyt wielki ruch panował w domu moim, a dobrowolne, na które sam siebie byłem skazał zamknięcie, tym bardziej musiało zwracać uwagę powszechną na mnóstwo ludzi do tegoż domu uczęszczających.

 

Inny prócz tego i to bardzo ważny powód do zmiany miejsca mię skłaniał. Dom mój wiadomy był między innymi i onemu zdrajcy, który był przyczyną przeniesienia mego do Toweru. Zdawało się wprawdzie, że nieszczęsny żałuje teraz czynu swego, bo kilkakrotnie pisał do mnie prosząc o przebaczenie, które mu też z całego serca użyczyłem; wiedziałem jednak, że został wypuszczony na wolność, a ci którzy z nim byli w styczności, nie bardzo korzystny sąd o nim wydawali. Wielką przeto w takim stanie rzeczy byłoby nieroztropnością polegać na jego wierności, i wraz z swoją osobą oddać mu w ręce wolność i los tylu innych, którzy ze mną mieli stosunki. Pani Line także była mego zdania, co mię tym bardziej pobudziło do obmyślenia sposobów, aby zawczasu zdradzie grozić nam mogącej zapobiec. Trzeci na koniec wzgląd do tego postanowienia mię naglił, a mianowicie taki: Stolica Apostolska, chcąc ile możności przywrócić jakikolwiek porządek hierarchiczny w duchowieństwie angielskim, właśnie w tym czasie była mianowała jednego z księży świeckich archidiakonem. Niektórzy jednak księża sprzeciwiali się temu postanowieniu, napastując zarazem i Towarzystwo Jezusowe. Żądali natarczywie mianowania dla nich biskupa, i starali się na wszelki sposób postawić na swoim. Pomiędzy księżmi którzy stawali w moim domu, było także kilku takich, co za drugimi na takowe błędne drogi wstąpili, mimo to jednak nie zaprzestali korzystać i nadal z gościnności pani Line. Tym więc sposobem dom który miał mi służyć za schronienie, zamieniał się w zbiegowisko ludzi ściśle biorąc nieprzyjaznych, a którym zatem na wpół tylko ufać mogłem.

 

Opuściliśmy więc dawne nasze siedlisko; pani Line zajęła mieszkanko w jednym domu prywatnym, ja zaś zawiązałem spółkę z pewnym pobożnym katolikiem, na którym z zupełną pewnością polegać mogłem, a który mieszkał sam jeden z żoną, również pobożną i pewną osobą. Najęliśmy wspólnie z nim wielki dom, i połowę tego domu zatrzymałem na mój użytek. Miałem tu dużą i piękną kaplicę, mieszkaniem moim mogłem rozporządzać według upodobania, i kogo chciałem w nim umieszczać, z warunkiem tylko ponoszenia kosztów z tego urządzenia wynikających.

 

Niebawem też okazało się, że obawy moje co do dawnego mego współwięźnia nie były bezzasadne. Szczęście moje żem się zawczasu opatrzył; gdybym był jeszcze o kilka dni tylko pobyt mój w onym domu przedłużył, znów by mię nieprzyjaciele byli dostali w moc swoją.

 

Nieszczęśliwy on sprawca osadzenia mego w Towerze nie dawał mi pokoju, wciąż dopraszając się, bym mu pozwolił ze mną obaczyć się i rozmówić. Ja zaś na listy jego albo wcale nie odpowiadałem, albo też wymawiałem się brakiem czasu, i tak udało mi się przez pół roku zbywać go i odkładać spotkanie nasze od miesiąca do miesiąca. Gdy jednak on stawał się coraz natarczywszym, i w końcu począł narzekać, że go krzywdzę, okazując mu takie niedowierzanie, więc pewnego wieczora kazałem mu powiedzieć, że jeśli chce widzieć się ze mną, to niech natychmiast pójdzie za posłańcem moim. Ten zaś miał polecenie, by pod żadnym pozorem nie dopuścił podejrzanemu widzieć się z kimkolwiek bądź, ani pisać do kogo bądź przed spotkaniem się ze mną. Za miejsce do schadzki naszej obrałem łączkę, która służyła za spacer publiczny.

 

Już była noc; ale księżyc tego wieczora pięknie świecił. Wziąłem z sobą dwóch przyjaciół, aby w razie jakiej napaści nie znaleźć się bez obrony; prócz tego jeszcze użyłem tej ostrożności, żem szerokim półkolem łąkę okrążył i z przeciwnej strony na nią wstąpił, aby on ksiądz nie mógł dojść, w której części miasta mieszkam. To może było powodem, że sądził, iż przychodzę z domu jednego wiadomego wszystkim katolika, który istotnie mieszkał w tej stronie, i u którego właśnie w tym czasie ukrywał się archidiakon. Tak tedy z nim się spotkałem, i rychło przekonałem się, że nic mi nie ma więcej do powiedzenia nad to, co mi już listownie był oświadczył, a na co i ode mnie już miał odpowiedź. To mię jeszcze mocniej utwierdziło w podejrzeniu moim, które też rychło potem okazało się słusznym; bo drugiego dnia po onym spotkaniu, dom o którym wspomniałem przy łące położony, jak również i dawne moje mieszkanie zostały o tej samej godzinie przez siepaczów otoczone i zrewidowane. Archidiakon ledwo zdołał ujść rąk ich, i schronić się do bezpiecznej kryjówki. Rewizje trwały całe dwa dni, i sam gubernator Toweru z marszałkiem nadwornym im przewodniczył, co tylko w takich razach zwykło mieć miejsce, kiedy chodzi o złowienie zbiegłego przestępcy. Po tym znaku zdawało mi się, że niewątpliwie poznaję rękę, która nieprzyjaciołom moim drogę wskazała, i sam sobie tego winszowałem, że takiej z onym człowiekiem użyłem ostrożności. Nie znalazłszy mię tam gdzie mię szukano, natychmiast wysłano oddział policjantów do rodziny Wisemanów, dawnych gospodarzy moich; i u nich też cały dom przetrzęsiono, ale i to na próżno.

 

Najście to nieprzyjacielskie jawnie mię przekonało o konieczności opuszczenia bądź co bądź rodziny Wisemanów, aby jej nie wystawiać na nowe prześladowanie; ale na próżno używałem wszelkiej mej wymowy, przyjaciele moi ani słyszeć nie chcieli o rozłączeniu, aż w końcu ojciec Garnett sam musiał wdać się w tę sprawę, aby położyć koniec ich oporowi. Jednocześnie dla zastąpienia mię, naznaczył do nich męża wysokich zasług, ojca Ryszarda Banks. Uprosiłem go by od razu, jeszcze przed odjazdem moim w domu zamieszkał, i przy mnie jeszcze z rodziną bliżej się poznajomił; sam zaś coraz więcej przedłużałem apostolskie moje wycieczki na północ, chcąc tym sposobem przyjaciół moich powoli przyzwyczaić do ostatecznego rozłączenia.

 

W czasie jednej z takich podróży, zatrzymałem się nieco dłużej u pewnej rodziny szlacheckiej, która choć i przedtem niejednokrotnie już do siebie mię zapraszała, do tego czasu jednak nie byłem w możności zadość uczynić jej żądaniu. Pani domu, osoba pobożna i świątobliwa, kilka lat przedtem była straciła męża, i dotąd jeszcze tym smutkiem swoim głęboko była przygnębiona. Cały rok po tej stracie nie wyszła za próg pokoju swego, a i teraz jeszcze jak najpilniej omijała tę część domu, w której mąż jej był umarł. Z tą wielką boleścią z powodu straty męża łączyła się nadto troska o wychowanie syna, jeszcze małoletniego, który prawem urodzenia był jednym z najpierwszych baronów królestwa. Wskutek bowiem nieustających kontrybucji, nakładanych przez rząd na katolików, rodzice zmuszeni byli oddać na zastaw kilka i to najpiękniejszych majątków swoich, tak iż dochody tym sposobem znacznie uszczuplone, ledwo jeszcze starczyły na przyzwoite wedle stanu utrzymanie domu.

 

Od roku już mieszkał w tym domu jeden z ojców naszych w charakterze spowiednika. Nie wiem dlaczego nie wszyscy domownicy go lubili, a matce, zbyt korzystnie uprzedzonej o zaletach moich, zapewne się zdawało, że nikt lepiej ode mnie nie zdoła nadać należnego kierunku całemu domowi; dlatego też usilnie na mnie nalegała, bym u niej zamieszkał. Mając właśnie na myśli obranie sobie nowego miejsca pobytu, nie mogłem w tym żądaniu nie uznać wskazówki woli Bożej. Przedstawiłem tę rzecz ojcu Garnett, który też rad na to zezwolił, bym się osiedlił w tym domu, gdzie bym tyle mógł zdziałać dobrego, a to tym bardziej, że katolicy hrabstw północnych od dawna już usilnie go prosili o tego kapłana, którego miejsce teraz miałem zająć.

 

Za przybyciem do nowego mego mieszkania, przede wszystkim do tego się przyłożyłem, by wyrwać dostojną wdowę z tego stanu śmiertelnego przygnębienia, który jej życie podkopywał. Przedstawiłem jej, że wolno chrześcijaninowi płakać nad umarłymi swymi, ale nie godzi się smucić, jako ci którzy nadziei nie mają, i że jedna krótka modlitwa więcej przyniesie pożytku duszy umarłego, niż całe potoki łez. Łzy, mówiłem jej, lepiej zachować na obmycie swoich i cudzych win. Miała z natury duszę do wyższych rzeczy sposobną, stąd też rychło mi się powiodło, żem ją wyleczył z jej smutku. Wskazałem jej potem sposób odprawiania modlitwy myślnej, i jako możemy i powinniśmy życie nasze podobnym uczynić życiu Chrystusa i Świętych Jego.

 

Mężnie postępowała tą drogą doskonałości, i po niedługim czasie przyszła do postanowienia wyrzeczenia się powtórnych związków małżeńskich, a poświęcenia życia swego i wszystkiej majętności swojej na służbę Boga i świętego Kościoła Jego. Zatem i oświadczyła się być gotową do zamieszkania, gdziekolwiek uznam, że to będzie z większym pożytkiem dusz. Najwłaściwszym do tego miejscem byłby bezwątpienia Londyn, albo bliższe okolice Londynu; ale tam na teraz pokazywać się nie śmiałem, i ona też nadto była znaną, aby mogła pod przybranym nazwiskiem ukrywać się w stolicy. W takim stanie rzeczy najlepsza zdawała mi się rada pozostać spokojnie na miejscu, tym bardziej, że wszystkie znaczniejsze domy w sąsiedztwie żyły z pobożną wdową w stosunkach pokrewieństwa lub przyjaźni.

 

Ponieważ jednak obecne mieszkanie nasze nieco było za ciasne, a właściwy pałac rodzinny leżał na wpół rozwalony, poczęliśmy tedy szukać innego obszerniejszego domu, gdzie bym wedle upodobania mógł przyjmować szlachtę okoliczną; jakoż w końcu i znaleźliśmy wyborne mieszkanie wiejskie, należące niegdyś do zmarłego kanclerza Państwa, a teraz gotowe do wynajęcia na kilka lat. Dwór nie tylko był wielki i z książęcym przepychem urządzony, ale nadto jeszcze otaczały go naokoło rozległe ogrody i sady, tak, iż można było wchodzić swobodnie i wychodzić bez zwrócenia na siebie uwagi niczyjej. Słowem, miejsce ono zdawało się jakby umyślnie dla nas urządzone, i w krótkim czasie wszystko było w pogotowiu na przenosiny nasze. Ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi!

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 169-177.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIV, Kraków 2024

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: